Reklama

Jestem tą kobietą, która jeszcze dwa lata temu jeździła z mężem na wakacje all inclusive, a dziś sprawdza w dyskoncie, czy ser w promocji nie okaże się zbyt dużym luksusem. Rozwód. Jedno słowo, które potrafi wypalić w człowieku więcej niż tysiąc kłótni. Odeszłam – a może to on odszedł? Sama już nie wiem. Może oboje dawno się rozstaliśmy, tylko nie mieliśmy odwagi tego przyznać.

Reklama

Teraz mieszkam w dwupokojowym mieszkanku z dwójką dzieci, gdzie wszystko się wali, a ja próbuję udawać, że nie widzę pleśni na ścianie w łazience. Pracuję w korporacji – tej samej, w której jeszcze niedawno uchodziłam za „żonę z klasą”, zawsze w szpilkach, zawsze z uśmiechem. Dziś noszę second-handy. Ale nie powiem o tym koleżankom z pracy. Nie chcę widzieć tego spojrzenia – tej mieszanki litości i satysfakcji. Bo wiecie, rozwód nie zawsze wzbudza współczucie. Częściej ciekawość. Plotki. Szeptane komentarze przy ekspresie do kawy.

Rano, kiedy próbuję ogarnąć dzieci, robię to w trybie automatycznym. Czasem słyszę od młodszej:

– Mamo, czemu te spodnie są za duże?

– Bo... tak się teraz nosi, kochanie – odpowiadam, wpychając resztkę godności pod zlewozmywak.

W pracy próbuję się nie wyróżniać. Ale to trudne, kiedy mam na sobie sukienkę z lumpeksu, która – choć według ciebie piękna – staje się obiektem ironicznych komplementów.

– Basia, ale piękna kiecka! Skąd taka perełka? – zapytała Monika, ledwo powstrzymując śmiech.

– Właśnie! Taki styl jakby… alternatywny – dodała Karolina, zerkając na Monikę z ukosa.

A ja? Uśmiechnęłam się i przeszłam obok nich, udając, że nic nie słyszę. Ale w środku? W środku umierałam. Bo choć nikt nie powiedział tego wprost, ja wiedziałam. Wiedziałam, że „mam na sobie czyjś rozwód”.

Udawałam, że nic mnie to nie rusza

Weszłam do firmowej kuchni dokładnie o dziewiątej dziesięć. Wiedziałam, że o tej porze najwięcej osób zbierało się przy kawie. I wiedziałam, że to zły pomysł. Ale mój kubek był pusty, a ja potrzebowałam czegoś więcej niż tylko kofeiny. Chciałam choć przez chwilę poczuć się jak jedna z nich. Taka normalna, zwyczajna koleżanka z pracy, która ma prawo do porannej kawy i krótkiej pogawędki. Niestety, kiedy przekroczyłam próg, rozmowy ucichły.

Monika z Karoliną stały przy ekspresie i z czegoś się zaśmiewały. Gdy mnie zobaczyły, Monika zerknęła szybko w moją stronę, uniosła brwi i spojrzała na moją sukienkę. Ta sukienka była wyjątkowa – granatowa, w delikatne białe groszki, dopasowana w talii, z delikatnym kołnierzykiem. Kupiłam ją w sobotę w second-handzie przy Głównej za 28 złotych. Uważałam, że była piękna. Ale już po pierwszych sekundach czułam, że dla nich była czymś innym.

– Basia, skąd ta kiecka? Nowa? – rzuciła Monika z uśmiechem, który nic wspólnego nie miał z życzliwością.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Karolina, niby cicho, niby do niej, ale wystarczająco głośno, powiedziała:

– Widziałam ją w tym second-handzie przy Głównej... chyba w sobotę.

Zamieszałam herbatę w kubku i starałam się nie reagować. Ale wewnątrz zamarłam. Nie chodziło o to, że mnie widziały. Chodziło o to, jak na to zareagowały. Jakby widok mnie przy wieszaku z używaną odzieżą był dowodem na porażkę. Dowodem, że nie należę już do tego świata, w którym nosi się rzeczy z metką, a nie po kimś.

– No co? Fajnie, że daje drugie życie ubraniom – dodała Karolina z tym swoim sztucznym uśmieszkiem.

– O tak, ekologicznie. Styl vintage, rozwodowy – rzucił ktoś z boku. I wtedy wybuchły śmiechy. Niektóre tłumione, inne zupełnie na głos.

Stałam z kubkiem w dłoni, herbatą, która nagle wydała się bez smaku, i udawałam, że nic mnie to nie rusza. Że jestem ponad to. Ale czułam, jak gorąco oblewa mi twarz. Patrzyłam w okno, udając zainteresowanie widokiem, jakby tam, za szybą, czekał na mnie jakiś lepszy świat. Wyszłam, zanim zdążyłam coś powiedzieć. A w głowie huczało mi tylko jedno zdanie: tak, widziałyście mnie, kiedy byłam sobą. Bez filtrów. Bez masek. I może to właśnie was najbardziej bolało.

Nie pozwolę, żeby mnie zjedli

Kiedy kierowniczka powiedziała, że to ja mam poprowadzić prezentację dla klienta, przez chwilę nie wiedziałam, czy dobrze usłyszałam. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem, ale jej twarz była spokojna, rzeczowa.

– Basia, to twoja koncepcja – ty ją przedstaw – powiedziała, jakby to było oczywiste.

W pokoju zrobiło się cicho. Monika przewróciła oczami, Karolina unikała kontaktu wzrokowego. Wreszcie Monika mruknęła, do nikogo konkretnie:

– Oby nie przyniosła tej sukienki z wczoraj…

Nie odpowiedziałam. Zamiast tego zanotowałam sobie, że muszę wydrukować dodatkowe slajdy. I przećwiczyć wszystko jeszcze raz. A potem jeszcze raz. Nie dlatego, że byłam niepewna swojej pracy. Tylko dlatego, że wiedziałam, jak łatwo mogą mnie po tym zniszczyć. Stałam przy drukarce i powtarzałam w myślach: nie pozwolę, żeby mnie zjedli. Nie dziś.

Czułam, że mam coś do powiedzenia

Wyszłam na środek sali z notesem w dłoni i głową pełną słów, które przez ostatnie dni powtarzałam w kółko. Czułam, jak pot spływa mi po plecach, mimo że klimatyzacja działała pełną parą. Miałam na sobie tę samą sukienkę, co wtedy w kuchni. Wyprasowaną, starannie dobraną, przewiązaną cienkim paskiem. Wiedziałam, że patrzą. Ale tym razem nie czułam się jak ofiara. Czułam, że mam coś do powiedzenia.

Mówiłam spokojnie, rzeczowo, pokazując kolejne slajdy. Kilka razy spojrzałam w stronę kierowniczki – kiwała głową. Monika szeptała coś Karolinie, ale nie zwracałam na nie uwagi. Skupiłam się na klientce – eleganckiej kobiecie po czterdziestce, z wyrazistym spojrzeniem. Uśmiechnęła się po jednej z moich odpowiedzi.

– Uwielbiam pani styl. Jest inny – w najlepszym sensie – powiedziała później, po prezentacji.

– Dziękuję. To chyba mój nowy znak firmowy – odparłam.

Kiedy wróciłam na swoje miejsce, usłyszałam cichy szept Moniki:

– Ona naprawdę dała radę…

Po raz pierwszy od miesięcy poczułam, że znowu oddycham pełną piersią. Nie dlatego, że ktoś mnie pochwalił. Ale dlatego, że sama wiedziałam, że było dobrze.

Nie musiałam już niczego udawać

Po pracy wróciłam do mieszkania i od razu zdjęłam buty, jak zawsze rzucając je pod ścianę. Dzieci siedziały przy stole, zajęte swoimi rysunkami. Gdy weszłam do pokoju, młodsza podniosła głowę i uśmiechnęła się szeroko.

– Mamo, dzisiaj wyglądasz jak aktorka!

– Dzięki, kochanie. Bo dziś czuję się jak gwiazda – odpowiedziałam, całując ją w czoło.

Zdjęłam sukienkę i usiadłam na łóżku. Spojrzałam na nią i złapałam w dłonie. Przez chwilę trzymałam, jakby była czymś więcej niż tylko kawałkiem materiału. Może naprawdę była. Przestałam się jej wstydzić. Przestałam się chować. Nie dlatego, że ktoś mnie docenił, ale dlatego, że sama poczułam, że już nie muszę i nie chcę niczego udawać.

Wstałam, powiesiłam sukienkę starannie w szafie, a metkę z lumpeksu, którą wcześniej schowałam na dnie szuflady, wrzuciłam do śmieci. Nie potrzebowałam jej. Wiedziałam, kim jestem – i wiedziałam, że to wystarczy.

Barbara, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama