Reklama

To miał być początek nowego życia. Powiedziałam „tak”, podpisałam dokumenty, rzuciłam pracę, spakowałam biurko w karton. Jeszcze wtedy nie czułam, że zamykam za sobą drzwi do siebie samej. Czułam raczej, że wchodzę do czegoś miękkiego, pachnącego kawą o poranku i ciepłym swetrem Michała, który pachniał jak bezpieczeństwo.

– Nie musisz już pracować. Ja zarobię na nas, ty zajmiesz się domem – powiedział mi pewnego wieczoru, kiedy wracał z delegacji. Był wtedy zmęczony, ale szczęśliwy. I tak przekonujący, że aż mu uwierzyłam.

Widziałam to wszystko jak z filmu – ja w kuchni, on w garniturze, śmiech, makaron, dobre wino. A potem wspólne wieczory na kanapie, planowanie podróży, łapanie się za ręce bez powodu. I dokładnie tak to na początku wyglądało. Nasze mieszkanie było nieduże, ale jasne, przytulne, z dużym stołem w salonie, który sam wybrałam. Obok rosła fikusowa roślina, którą nazwaliśmy Ryszard, bo jako jedyna nie umierała, kiedy zapominałam o podlewaniu.

Na początku byłam zakochana. Tak naprawdę. I w nim, i w tej wersji siebie – uśmiechniętej, w fartuszku, z nowym hobby w postaci robienia tiramisu. Czułam się potrzebna. Spełniona. To było coś innego niż tabelki w Excelu i firmowe maile z błędami ortograficznymi. Teraz miałam „czas dla siebie”, cokolwiek to miało znaczyć.

Bywały dni, kiedy robiłam ciasto tylko po to, żeby zrobić mu niespodziankę. A on to doceniał. Przynosił kwiaty bez okazji, całował mnie w czubek głowy, mówił:

– Nie wiem, jak to zrobiłem, że cię mam.

Byłam szczęśliwa

Z uśmiechem ścierałam kurze z półek, układałam koce, zmieniałam zasłony w zależności od pory roku. Znałam zapachy płynów do płukania lepiej niż własne perfumy. Ale wtedy to mi nie przeszkadzało. To miało sens. Przez chwilę naprawdę myślałam, że to jest szczęście. Miałam przecież wszystko.

Zaczęłam zauważać, że dni zaczynają się zlewać ze sobą. Rano wstawiałam wodę na herbatę, potem prasowałam koszule Michała, układałam rzeczy na swoich miejscach, robiłam zakupy, gotowałam obiad, a potem… nie pamiętałam, co dalej. Czasem nawet nie wiedziałam, jaki jest dzień tygodnia. Niby wszystko było tak, jak trzeba, tylko że mnie w tym wszystkim było coraz mniej.

Michał wracał późno. Z początku jeszcze dzwonił, mówił, że utknął w korku albo że ma spotkanie. Później przestał się tłumaczyć. Wchodził do mieszkania, rzucał torbę na krzesło i szedł do łazienki, a ja czekałam z kolacją, która już dawno przestała być ciepła.

Czasem próbowałam zacząć rozmowę, zapytać, jak mu minął dzień, czy w pracy coś nowego. Odpowiadał jednym zdaniem albo mruczał coś pod nosem. Nie pytał, jak ja się czuję. Chyba zakładał, że skoro siedzę w domu, to nie mogę mieć ani problemów, ani czuć zmęczenia. Pewnego wieczoru usiadł naprzeciwko mnie i spojrzał z lekkim rozdrażnieniem.

– Nie rozumiem, czemu jesteś zmęczona. Przecież siedzisz w domu – powiedział, jakby stwierdzał fakt.

Spojrzałam na niego i poczułam, jak we mnie rośnie coś trudnego do nazwania.

– Ale ja sprzątałam, robiłam zakupy, gotowałam, prałam… – zaczęłam mówić, choć wiedziałam, że to nie ma sensu.

– No właśnie. Nic wielkiego – odpowiedział i wziął łyk herbaty, nawet nie patrząc w moją stronę.

Nie odpowiedziałam. Wzięłam talerze do kuchni, zmywałam je w ciszy. I wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może nie jestem szczęśliwa, chociaż przecież powinnam. Przecież miałam wszystko, co chciałam. Michał, stabilizacja, spokojny dom. A jednak coś we mnie powoli gasło. Coś, czego sama nie potrafiłam jeszcze nazwać.

Nie byłam spełniona

Wróciłam do starych maili, które jeszcze trzymałam w skrzynce, jakby nie chciałam do końca odciąć się od dawnego życia. Otworzyłam jeden z nich – wiadomość z pożegnaniem od koleżanki z działu, z czasów, gdy jeszcze miałam biurko, identyfikator i dostęp do ekspresu, który zawsze się zacinał. Nacisnęłam „odpowiedz”, ale zamiast napisać cokolwiek, usunęłam szkic i zamknęłam laptopa. Nie byłam gotowa.

Parę dni później, kiedy Michał był w pracy, otworzyłam laptopa raz jeszcze. Wpisałam w wyszukiwarkę: „oferty pracy”, a potem jeszcze długo siedziałam w miejscu, nie klikając niczego. Serce waliło mi jak przed egzaminem. W końcu dodałam swoje CV do kilku ogłoszeń. Nie miałam zbyt dużych oczekiwań. Robiłam to po cichu, jakby to było coś wstydliwego. Prawie jakbym zdradzała. Kilka dni później zadzwonił telefon.

– Dzień dobry, Magda? – odezwał się znajomy głos. – Tu Basia, pamiętasz mnie jeszcze?

Basia, moja dawna koleżanka z pracy, z którą kiedyś chodziłyśmy razem na lunche i śmiałyśmy się z przełożonego, który zawsze zapominał imion. Pamiętałam ją doskonale. Teraz brzmiała inaczej – pewnie, szybko, trochę jak ktoś z innego świata.

– Magda, zniknęłaś! Co u ciebie? – zapytała z takim entuzjazmem, że aż zrobiło mi się ciepło.

– Siedzę w domu. I chyba się duszę – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić, czy chcę być aż tak szczera.

Po drugiej stronie zapadła krótka cisza, a potem usłyszałam:

– Mam wolne miejsce. Chcesz wrócić?

Zatkało mnie. Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam głęboki oddech.

– Nie wiem… – powiedziałam, ale w środku wiedziałam już od dawna.

Wieczorem, kiedy Michał znowu wrócił z pracy i zapytał, czy jest coś do jedzenia, powiedziałam cicho:

– Wysłałam CV.

Odłożył sztućce i spojrzał na mnie, jakby nie zrozumiał.

– Po co? Przecież mamy wszystko.

– Chciałam spróbować – odpowiedziałam spokojnie. – Chcę coś robić.

– To jakieś fanaberie? – zapytał chłodno. – Myślałem, że się dogadaliśmy.

Nie odpowiedziałam. Bo niczego nie dogadaliśmy. Po prostu zgodziłam się na coś, co z dnia na dzień stawało się dla mnie coraz ciaśniejsze. A teraz zaczęłam sobie przypominać, jak się oddycha.

Nie rozumiał mnie

Następnego dnia Michał przyniósł butelkę wina, taką jak kiedyś, kiedy jeszcze potrafił mnie zaskoczyć. Uśmiechnął się jakby nigdy nic, nalał mi do kieliszka i zapytał, jak minął dzień. Udawał spokój, choć widziałam po jego spojrzeniu, że pamiętał o rozmowie z wczoraj. Siedliśmy do kolacji. Ja – z ciężarem w żołądku, on – z pozornym luzem.

– Myślałem, że się uspokoiłaś – powiedział, jakby wracał do sprawy, którą uważał za zamkniętą.

– Nie jestem meblem. Nie wystarczy mi kanapa i zupa na obiad – odpowiedziałam, próbując nie podnosić głosu.

– Chcesz wolności? Proszę bardzo. Tylko nie wracaj potem z płaczem – odparł, spokojnie, z tą obojętnością, która bolała bardziej niż krzyk.

Wstałam od stołu. Zabrałam talerz, ale nie dlatego, że miałam zamiar zmywać. Po prostu nie umiałam już tam siedzieć. Patrzeć na niego i udawać, że jeszcze jesteśmy dla siebie kimś więcej niż wygodnym układem. Tej nocy podjęłam decyzję. Spakuję się, pojadę. Nie powiedziałam mu tego od razu. Nie musiał wiedzieć.

Podjęłam decyzję

Wysiadłam z pociągu późnym wieczorem. Wynajęłam małe mieszkanie – dwa pokoje z aneksem, trochę chłodne, z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę. Ale tamtej nocy zasnęłam z poczuciem, że w końcu ruszyłam.

Pierwszego dnia w pracy ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam włożyć identyfikatora do plastikowej osłonki. Basia podeszła, objęła mnie krótko ramieniem i powiedziała:

– Oddychaj. Tu jesteś bezpieczna.

Wszystko było nowe. Biuro, twarze, rytm dnia. Dziwne uczucie – jakby wracało coś, co kiedyś było oczywiste: poranna kawa, lista zadań, przerwa na lunch. Długo nie miałam odwagi odezwać się do szefowej. Ale kiedy w końcu zapytała mnie, dlaczego nie chciałam siedzieć w domu, odpowiedziałam bez wahania:

– Bo to było więzienie bez krat.

Spojrzała na mnie uważnie, jakby próbowała zrozumieć więcej, niż powiedziałam.

– Masz talent. Cieszę się, że do nas dołączyłaś – powiedziała. I pierwszy raz od dawna poczułam, że jestem gdzieś naprawdę mile widziana.

Magda, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama