Reklama

Pobraliśmy się po dwóch latach znajomości. Było spokojnie, stabilnie, bez dramatów, ale i bez wielkich uniesień. Myślałem, że to dobrze – szukałem bezpieczeństwa, nie fajerwerków. Ona mówiła, że znalazła we mnie spokój duszy. Dopiero po ślubie zacząłem dostrzegać, że ten spokój miał inny kolor, niż myślałem. Modlitwy przed snem, codzienne msze, posty – nie były dodatkiem do życia, ale jego centrum. Gdy mówiłem o bliskości, opowiadała o czystości. Gdy prosiłem o czułość, klękała do różańca. I tak dzień po dniu – coraz dalej od siebie.

Ślub przy ołtarzu, nie w sercu

Na ślub poszliśmy w białej sukni i granatowym garniturze, jak wszyscy. Było tradycyjnie – kościół, wesele, rodzina, ciotki płaczące w pierwszym rzędzie. Uśmiechałem się do zdjęć, ściskałem dłonie gości, tańczyłem z babcią. Nie miałem wątpliwości, że robię dobrze. Kochałem ją na swój sposób – cicho, ale lojalnie. A ona? Wpatrzona we mnie i w krzyż na ścianie. W tej kolejności jeszcze wtedy.

Pierwsze dni po ślubie były zaskakujące. Myślałem, że teraz, kiedy jesteśmy małżeństwem, wszystko stanie się bardziej... nasze. Będzie więcej spontaniczności, śmiechu, może i szaleństwa. Tymczasem codzienność przypominała rekolekcje. Wstawała o świcie na poranną mszę, przed snem klękała do modlitwy, a gdy zaproponowałem weekendowy wyjazd – zapytała, czy będzie tam kaplica.

– Kochanie, może po prostu pobądźmy razem? Tylko ty i ja, bez planu, bez rozkładu – spróbowałem pewnego wieczoru.

– Ale przecież jesteśmy razem – odpowiedziała z uśmiechem. – A jak mamy być naprawdę razem, to musimy też zaprosić Maryję. Ona zawsze była przy mnie.

Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co to naprawdę znaczy. Wydawało mi się, że to tylko chwilowe. Że po emocjach ślubu wszystko się uspokoi. Ale im bardziej ja próbowałem zbliżyć się do niej jako mąż, tym mocniej ona przytulała się do różańca. Pewnego wieczoru, kiedy próbowałem ją objąć, powiedziała:

– Zaczekaj chwilkę, najpierw pacierz.

I uklękła. Przede mną. Ale nie dla mnie.

Wspólne życie na dwóch orbitach

Na początku próbowałem to zaakceptować. Każdy ma swoje przyzwyczajenia, swoje sposoby na radzenie sobie z rzeczywistością. Ja po pracy siadałem na kanapie z książką, albo odpalałem serial. Ona brała różaniec, zapalała świeczkę i szeptała zdrowaśki przez godzinę. W tym czasie nawet nie próbowałem zagadywać. Raz zapytałem, czy nie wolałaby obejrzeć ze mną filmu.

– Dziękuję, wolę poświęcić ten czas Matce Bożej – powiedziała spokojnie, jakby to było najnormalniejsze na świecie.

W weekendy jeździliśmy do sanktuariów. Niezła rozrywka dla młodego małżeństwa. Nie nad jezioro, nie do przyjaciół, tylko do miejsc, gdzie można było „poczuć ducha”. Znała wszystkie: Licheń, Częstochowę, Kalwarię Zebrzydowską. Z każdym z tych miejsc wiązała się jakaś jej wewnętrzna opowieść, którą snuła mi po drodze, a ja kiwałem głową i patrzyłem w okno.

– Ty tak ciągle milczysz – powiedziała kiedyś, gdy wracaliśmy z kolejnej pielgrzymki.

– Bo nie wiem, czy jest tu dla mnie miejsce – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Miejsce dla ciebie jest zawsze. Maryja kocha każdego – odparła z przekonaniem.

Ale ja nie mówiłem o Maryi. Mówiłem o naszym małżeństwie, o wspólnych wieczorach. O zwykłym byciu razem, nie przy ołtarzu, ale na sofie, przy kolacji, w kuchni. Czułem się jak dodatek do jej duchowej drogi. Jakbyśmy byli parą jedynie w dokumentach i zdjęciach z wesela. Zamiast budować dom, zaczęliśmy budować dwa osobne schronienia. Ona swój – w wierze. Ja swój – w samotności.

Pacierz zamiast pocałunku

Noc była dla mnie zawsze chwilą bliskości. Nie chodziło tylko o fizyczność. Chciałem czuć jej ciepło, zasypiać obok, trzymać za rękę. Ale w naszej sypialni coraz częściej gościła pustka i chłód. Wieczorem, gdy gasiłem światło i przekręcałem się na bok w jej stronę, ona klękała przy łóżku. Klepała modlitwy, czasem przez kilka minut, czasem dłużej. Początkowo czekałem. Leżałem w ciszy, wsłuchując się w rytm jej słów. Myślałem, że zaraz do mnie dołączy, przytuli się, szepnie coś ciepłego. Ale nic takiego nie następowało. Kiedy kończyła, z westchnieniem wspinała się na łóżko, odwracała się plecami i zasypiała. Pewnej nocy, już zrezygnowany, zapytałem:

– Czy możemy po prostu się przytulić, zanim zaśniesz?

Zamrugała oczami, zaskoczona pytaniem, jakbym zażądał czegoś nieprzyzwoitego.

– Oczywiście... ale najpierw pacierz. To dla mnie ważne – odpowiedziała, jak zawsze.

– A ja? – rzuciłem ciszej, bardziej do siebie.

Nie odpowiedziała od razu. Może nie zrozumiała. Może zrozumieć nie chciała... Wróciła na kolana i znów zaczęła szeptać: „Zdrowaś Maryjo...” Pomyślałem, że jestem trzecim w naszym łóżku. Że między mną a nią ktoś już zawsze będzie – święta obecność, której nie da się przegadać ani wygrać z nią w czułości. Z czasem przestałem próbować. Odwracałem się do ściany, zamykałem oczy i udawałem sen. Choć tak naprawdę nie spałem. I nie byłem już nawet smutny. Tylko zupełnie pusty.

Modlitwa wszystkiego nie naprawi

Nie mogłem tak dłużej żyć. Wiedziałem, że jeśli nie porozmawiamy szczerze, zostanie już tylko milczenie. Zaproponowałem spacer – bez celu, bez planu, po prostu razem. Było chłodno, wczesna jesień, liście pod stopami szeleściły jakby chciały nam coś podpowiedzieć.

– Kochasz mnie jeszcze? – zapytałem bez wstępu, kiedy skręciliśmy w pustą alejkę.

Zatrzymała się, spojrzała na mnie poważnie.

– Oczywiście. Przecież przysięgałam przed Bogiem.

– Ale nie pytam o przysięgę. Pytam o to, co czujesz. Czy czujesz mnie jeszcze obok? Bo ja... nie czuję cię już od dawna.

Nie odpowiedziała od razu. Zrobiła kilka kroków, wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza.

– Czuję, że idziemy razem drogą, ale może innym tempem. Ty szukasz bliskości ciała, ja – bliskości ducha.

– Ale to nie musi się wykluczać. Można się kochać i modlić. Tylko że ty modlisz się... zamiast kochać.

Wzięła głęboki oddech, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła. Patrzyła gdzieś nad moim ramieniem.

– Wiem, że ci ciężko. Ale ja tak żyję. Zawierzyłam nas Matce Boskiej. I nie chcę tego zmieniać. To nie jest przeciwko tobie. Robię to dla nas.

Zacząłem się śmiać. Smutno, bez złości.

– Dla nas? Bo ja czuję, że to wszystko jest tylko dla Niej.

Wracaliśmy do domu w ciszy. Ona z różańcem w kieszeni. Ja z czymś, czego nie umiałem już nazwać – pustką, żalem, może rozczarowaniem. A może tylko świadomością, że to, co się psuje, nie zawsze da się naprawić modlitwą.

Nie chciałem już słuchać jej litanii

Czułem się coraz bardziej obcy w naszym mieszkaniu. Jak lokator na warunkowym pobycie. Obrazy świętych na ścianach, zapach kadzidełek, książki o objawieniach i cudach – to był jej świat. Mój świat kończył się na kuchni i salonie. A właściwie na fotelu, z którego coraz rzadziej wstawałem. Zacząłem wychodzić z domu bez celu. Do kawiarni, do parku, nawet do galerii handlowej – byle gdzie, byle nie słuchać kolejnych litanii. Kiedyś wróciłem później niż zwykle. Ona siedziała przy stole z Pismem Świętym i jakimś zeszytem pełnym notatek.

– Modliłam się za ciebie – powiedziała bez podnoszenia wzroku.

– A ja piłem kawę z koleżanką z pracy. Rozmawialiśmy o muzyce i tym, jak się śmiałaś kiedyś z mojego tańca na weselu.

Zamarła. W końcu spojrzała na mnie.

Próbujesz mnie zranić?

– Nie. Próbuję przypomnieć ci, że żyjemy. Że jesteśmy jeszcze ludźmi z ciała, nie tylko duszy.

– Ty nic nie rozumiesz. Miłość cielesna bez miłości Bożej prowadzi donikąd.

– A ty nie rozumiesz, że miłość bez dotyku prowadzi do samotności.

Nie kłóciliśmy się. Nigdy nie podnosiliśmy głosu. Może dlatego tak trudno było cokolwiek zmienić. Brak krzyku sprawiał, że wszystko trwało – cicho, spokojnie, niezmiennie. Jak modlitwa, której nikt nie słucha. Tamtej nocy spała z różańcem w dłoni. Ja z poduszką na kanapie. I pomyślałem, że może nie jesteśmy już małżeństwem, tylko współlokatorami w duchowej przystani, której kierunek dawno przestał być wspólny.

Po kilku tygodniach stało się

Miałem dwa wyjścia: zaakceptować jej świat i stać się jego częścią, albo odejść. Nie było trzeciej drogi. Nie mogliśmy żyć wiecznie obok siebie, zderzając się tylko przy stole, albo gdy pralka skończyła wirowanie. Nie chciałem być tyranem, który zmusza ją do rezygnacji z wiary. Ale nie chciałem też być niewidzialnym cieniem jej duchowej drogi. Spróbowaliśmy jeszcze raz porozmawiać. Spokojnie, szczerze, bez oczekiwań.

Nie chcę cię zmieniać – powiedziałem. – Ale nie chcę być tylko świadkiem twojego życia. Chcę być jego częścią. Ze wszystkimi odcieniami: świętością, śmiechem, czułością, kłótnią, łzami. A nie tylko ciszą i modlitwą.

Pokiwała głową.

– Ja też nie chcę cię stracić. Ale nie umiem inaczej. Potrzebuję tej bliskości z Bogiem. Ona daje mi sens. Bez niej się rozpadam.

Zamilkliśmy. W tamtym momencie zrozumiałem, że kochamy się inaczej. Ona całą sobą pragnęła Boga. Ja – jej. I nie ma w tym niczyjej winy. Ani jednej, ani drugiej strony. Po kilku tygodniach rozstaliśmy się. Spokojnie. Bez kłótni, bez zdrad, bez dramatów. Po prostu każde z nas poszło w swoją stronę – ja w poszukiwanie codzienności z oddechem, ona – w stronę ciszy i modlitwy. Nie wiem, czy była wtedy szczęśliwa. Ja byłem jednak lżejszy. I pierwszy raz od dawna czułem się dobrze sam ze sobą.

Michał, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama