„To nie grzech, że po śmieci męża pragnęłam czułości. Za głupotę i odrobinę bliskości zapłaciłam 2 000 złotych”
„Zaczęło się zupełnie niewinnie. Była sobota, a ja nudziłam się bardzo. Z głupia frant kliknęłam ikonę Facebooka. I wtedy zobaczyłam wiadomość: Dzień dobry, trafiłem na Pani profil przypadkiem. Uśmiech na zdjęciu przypomniał mi moją mamę. Mam nadzieję, że nie jestem zbyt śmiały. Krzysztof”.

- Redakcja
Po śmierci mojego męża, Janka, wszystko straciło sens. Nagle cisza stała się zbyt głośna, a śniadania – zupełnie niepotrzebne. Wstawałam z łóżka, bo trzeba było. Bo trzeba było podlewać petunie, wyrzucać śmieci, udawać, że jeszcze jakoś się żyje. Dorota dzwoniła co jakiś czas, chłodno, konkretnie – jakbyśmy rozmawiały nie jak matka z córką, tylko dwie obce kobiety z działu księgowości.
Na szczęście była też Ania – jedyna, która przytulała mnie bez powodu i potrafiła rzucić: „Babciu, kocham Cię, pamiętasz?”. Wpadła ostatnio na weekend. Wtuliła się we mnie, a potem – ni stąd, ni zowąd – wyjęła telefon i powiedziała: „Musisz mieć Facebooka. Będziesz widzieć, co wrzucam, zdjęcia mamy, taty... i kotów!”. Uśmiechnęłam się, chociaż nie bardzo wiedziałam, co to ten cały "fejs" jak mawiała. Zgodziłam się tylko dla niej.
Kliknęła coś, ustawiła moje zdjęcie sprzed dziesięciu lat i już miałam „konto”. Na początku zaglądałam tam, tylko żeby zobaczyć nowe zdjęcia Aniusi. Ale z czasem zaczęłam klikać częściej. Bo to dziwne, jak bardzo można tęsknić za czyimś głosem – nawet jeśli słyszy się go tylko w literach.
Czułam się wreszcie żywa
Zaczęło się zupełnie niewinnie. Była sobota, lało jak z cebra, a ja nudziłam się tak bardzo, że nawet teleturniej w telewizji wydał mi się szalenie interesujący. Po chwili kliknęłam ikonę Facebooka – tak z przyzwyczajenia. I wtedy zobaczyłam wiadomość.
„Dzień dobry, trafiłem na Pani profil przypadkiem. Uśmiech na zdjęciu przypomniał mi moją mamę. Mam nadzieję, że nie jestem zbyt śmiały. Krzysztof”.
Zamarłam. Pierwsza myśl: to jakaś pomyłka. Druga: ktoś robi sobie ze mnie żarty. Ale nie wyglądało to jak kawał. Zdjęcie – przystojny mężczyzna, może pięćdziesiątka na karku, w kitlu lekarskim. I coś w jego spojrzeniu… takie ciepłe. Nie odpisałam od razu. Zrobiłam sobie herbatę malinową, usiadłam w fotelu i czytałam tę wiadomość jeszcze trzy razy. W końcu napisałam krótko: „Dziękuję, to bardzo miłe. Pozdrawiam”.
Nazajutrz dostałam odpowiedź. I potem kolejną. I jeszcze jedną. Krzysztof pisał codziennie – opowiadał o pracy w Norwegii, o tym, że pacjenci są inni niż w Polsce, jak bardzo tęskni za normalnością. I krajem. Zaczęłam czekać na te wiadomości. Kiedy rano brałam tabletki, zaglądałam odruchowo do telefonu. Czułam się głupio – siedemdziesiąt dwa lata i ekscytacja jak u pensjonarki. Ale... czułam się żywa.
– Babciu, jakoś jesteś weselsza ostatnio – zauważyła Ania, gdy zadzwoniła.
– Ja? A gdzie tam, nie przesadzaj. Może troszeczkę – zaśmiałam się nerwowo.
Nie przyznałam się. Jeszcze nie. Bo jak powiedzieć komuś, że piszesz z obcym mężczyzną, który wie, jak sprawić, byś poczuła się znowu ważna?
Serce mi zadrżało
Pewnego wieczoru napisał, że jego mama trafiła do szpitala. Krótkie zdanie, a ja poczułam, jakby ktoś mnie uderzył czymś ciężkim w brzuch.
„Mam z nią bardzo silną więź. Lekarze mówią, że potrzebna będzie operacja. Niestety... mam problem z kontem bankowym, coś zablokowali przez te zagraniczne przelewy. Czuję się bezsilny”.
Serce mi zadrżało. Czytał mnie jak książkę – wiedział, że jeśli wspomni o matce, poruszy najczulszą strunę. Pamiętałam, jak walczyłam o Janka. Jak stawałam na głowie, żeby zdobyć dla niego te cholerne leki z Niemiec. I teraz on. Krzysztof. Sam w Norwegii, z matką w potrzebie.
„To głupio tak pytać, ale... nie wiem, do kogo się zwrócić” – napisał po chwili. Nie zapytał wprost. Nie prosił. Ale sugestia była jasna. I ja – durna stara baba – zaczęłam rozważać przelew.
– Irena, opamiętaj się – powiedziałam do siebie, siedząc przy kuchennym stole. – Nie znasz go. Nie widziałaś go na żywo. To internet!
Ale z drugiej strony… czy ktoś, kto codziennie pisze ci „dobranoc” i „dbaj o siebie”, mógłby kłamać?
Zalogowałam się do banku. Powoli wpisałam dane, które mi przesłał. Kwota nie była duża – dwa tysiące. Tyle, ile mam zawsze „na czarną godzinę”. Ręka mi zadrżała przy „zatwierdź”. Usłyszałam dźwięk telefonu. Ania. Patrzyłam na ekran i zawahałam się. Nie odebrałam. Wróciłam do formularza. I kliknęłam „wyślij”.
Poczułam wstyd jak dziecko
Następnego dnia siedziałam w fotelu, popijając herbatę. Czułam dziwny spokój, jakbym zrobiła coś dobrego. Pomogłam człowiekowi. Tyle. Żaden dramat.
Wtem drzwi się otworzyły z trzaskiem.
– Mamo?! – Dorota wpadła jak burza, z torbą i płaszczem mokrym od deszczu. – Zostawiłam u ciebie te dokumenty, pamiętasz? Weszłam sama, bo nikt nie otwierał.
Spojrzała na mój laptop.
– Co to jest? – wskazała ekran.
Zamarłam. Formularz przelewu wciąż był otwarty. A obok – nasza rozmowa z Krzysztofem. Te wszystkie czułe słowa.
– Mamo, powiedz mi, że to nie to, co myślę – wzięła laptop do rąk i przewijała wiadomości z szybkością błyskawicy.
– Dorota… – zaczęłam, ale głos mi zadrżał. – To tylko znajomość. Internetowa. On potrzebował pomocy...
– Potrzebował?! – wybuchła. – Mamo, to jakiś oszust! To klasyczne oszustwo matrymonialne! Oni są jak z podręcznika – zdjęcie w kitlu, wzruszające historie, potem nagle problem z kontem! Tyle razy prosiłam, żeby nie podawać nikomu obcemu, żadnych informacji na swój temat. A już tym bardziej nie dawać nikomu żadnych pieniędzy!!!
Zrobiło mi się gorąco. Serce waliło jak młotem.
– Ale on… pisał do mnie codziennie. Przecież nikt by się tak nie starał, gdyby...
– Mamo, on pisze tak samo do setek kobiet! Boże, ty naprawdę w to uwierzyłaś?
Poczułam wstyd. Jak dziecko przyłapane na kradzieży. Ale też złość.
– Przynajmniej ktoś mnie słuchał! – wyrzuciłam. – A nie tylko rzucał „co u ciebie?” raz na dwa tygodnie!
Dorota zamilkła. Stałyśmy naprzeciwko siebie – dwie kobiety, które od lat nie potrafiły ze sobą naprawdę porozmawiać.
To był tylko cień, nie człowiek
Nie rozmawiałyśmy przez kilka godzin. Dorota zamknęła się w moim pokoju gościnnym. Ja siedziałam w kuchni, patrząc w ścianę. Czułam się jak idiotka, ale bardziej bolało mnie to, że znów siedzimy w dwóch różnych światach.
Wieczorem usiadła naprzeciwko mnie. Przyniosła herbatę.
– Nie chciałam na ciebie krzyczeć – zaczęła cicho. – Po prostu... przestraszyłam się.
Milczałam chwilę, potem powiedziałam:
– Nie chciałam być głupia. Ja wiem, że to może brzmieć naiwnie, ale on... był dla mnie życzliwy. Pytał, jak się czuję. Pamiętał, że boli mnie kręgosłup. Pisał „dobranoc”. Wiem, jak to brzmi, Dorota. Ale wiesz, jak długo nikt mnie nie pytał, co u mnie tak naprawdę?
Wzięła głęboki wdech.
– Mamo, ja... nie miałam pojęcia. Nie wiedziałam, że czujesz się aż tak samotna.
Spojrzałam jej prosto w oczy.
– Bo nie pytałaś. Bo jak już przyjeżdżasz, to mówisz o fakturach, o Ani, o korkach. Nigdy o mnie.
Zawstydziła się.
– Masz rację. Przepraszam. Myślałam, że jesteś silna. Zawsze taka byłaś.
– Bo nie miałam wyboru – wyszeptałam.
Z kuchni zadzwonił telefon. Ania.
– Odbierz – powiedziała Dorota.
Wzięłam słuchawkę. Usłyszałam znajomy, ciepły głos.
– Babciu? Wszystko okej?
– Miałam złamane serce, Aniu – odpowiedziałam. – Ale już wiem, że to był tylko cień. Nie człowiek.
Teraz uczę się być sama
Usunęłam konto na Facebooku. Bez fanfar, bez żalu. Klik. Koniec. Przez chwilę wpatrywałam się w ekran, jakby miał mnie jeszcze raz zapytać: „Czy jesteś pewna?”. Byłam. Nie płakałam. Nie było we mnie nawet gniewu. Raczej... wstyd. Że pozwoliłam się omamić, że potrzebowałam tych słów tak bardzo, że przestałam myśleć. Ale też – coś zrozumiałam. Nie byłam naiwna. Byłam po prostu głodna uwagi.
Dorota zadzwoniła następnego dnia. Nie, żeby się rozpływała w emocjach – nadal była sobą – ale zapytała, czy może mnie odwiedzić w weekend. Nie od razu, ale bez powodu. Ot, po prostu. Zrobiłam się miękka niczym kogel-mogel. Ania przyszła chwilę później. Z białą torbą pełną mini drożdżówek i takim uśmiechem, że znów przypomniała mi Janka z czasów młodości.
– Babciu, to nie twoja wina – powiedziała, kiedy opowiedziałam jej prawdę. – On był potworem. Ale ty jesteś prawdziwa. I wiesz co? Prawdziwi ludzie czasem się mylą.
Zaczęłam sprzątać. Nie w mieszkaniu – w sobie. Kiedyś może znowu zaufam. Ale nie teraz. Teraz uczę się być sama i nie czuć się samotna.
Wieczorem wzięłam kalendarz i zakreśliłam datę – spotkanie z Anią. To miało być nasze „kino domowe” i wspólne robienie naleśników. Po raz pierwszy od dawna nie czekałam na wiadomość. Czekałam na człowieka. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem, że jeszcze potrafię kochać. I że nie jestem tylko cieniem przy komputerze.
Chciałam czułości to nie grzech
Siedzę w kuchni. Herbata już dawno wystygła, ale nie chce mi się wstawać. Przez okno widzę jakąś dziewczynkę z plecakiem – pewnie wraca ze szkoły. Idzie, kopiąc po drodze kamyki, jak Ania, kiedy miała osiem lat. Uśmiecham się pod nosem.
Nie, nie czekam już na wiadomość. Telefon leży na stole, milczy, i dobrze mi z tym. Za to w kalendarzu mam zaznaczoną datę – Ania ma przyjść w sobotę. Przyniesie kremówki, będziemy oglądać film, a potem będę słuchać, jak opowiada o swoich planach. I nie będę się spieszyć, żeby sprawdzić powiadomienia.
Wciąż boli. Głupio mi, że dałam się nabrać. Że tak łatwo można było mnie uwieść słowem. Ale jednocześnie czuję, że coś we mnie się zmieniło. Może pierwszy raz od dawna odważyłam się chcieć czegoś więcej niż spokoju. Chciałam czułości. Uważności. To nie grzech.
Dorota zadzwoniła wczoraj. Krótkie „Jak się czujesz?”, ale wypowiedziane tak, jakby naprawdę chciała wiedzieć.
Obie dopiero uczymy się być razem na nowo.
Czy jeszcze komuś zaufam? Nie wiem. Może. Ale teraz uczę się ufać sobie – swojemu rozsądkowi, intuicji, temu cichutkiemu głosowi w środku, który mówi: „Nie jesteś aż tak naiwna. Po prostu jesteś człowiekiem, który może popełnić błąd”.
Zasłaniam okno. Wkładam wełniany sweter. Wieczory są coraz zimniejsze. Ale we mnie już tak pusto nie jest. Jeszcze trochę i znowu zakwitną petunie.
Irena, 72 lata