„Miałam proroczy sen, który wstrząsnął moim życiem. Wraz z siostrą bliźniaczką, straciłam też cząstkę siebie”
„Więź między bliźniaczkami to coś szczególnego, odległość jej nie zmienia. Mimo że mieszkałyśmy tysiące kilometrów od siebie, czułam jej obecność przy sobie każdego dnia”.

- Beata, 48 lat
Przeszłam przez bramę cmentarza wpatrzona w ekran smartfonu. Miałam mapkę z zaznaczonym grobowcem mamy, bo to ogromny cmentarz, i ilekroć na nim byłam, zawsze się gubiłam.
Pewnie ktoś by mógł zapytać, jaka ze mnie córka, skoro nie umiałam trafić na grób własnej matki. No cóż, taka, która jej właściwie nie znała. Mama zmarła w wyniku powikłań po bliźniaczym porodzie, nie udało się zatrzymać krwawienia. Tak powiedział nam ojciec, który nas wychowywał. Nas, czyli mnie i Anitę.
– Czy to nie dziwne, że zabierał nas na jej grób tylko raz w roku, na Wszystkich Świętych? – zapytała raz moja siostra bliźniaczka.
Byłyśmy już wtedy dorosłe, każda miała własne życie, ojciec zresztą też. Miał drugą żonę, razem wychowywali jej dzieci z pierwszego małżeństwa. Ja byłam wtedy mężatką, chyba nawet w ciąży z którymś z synów, Anita po raz kolejny próbowała sobie ułożyć życie z nowym ukochanym.
– Nie wiem, czy takie dziwne – byłam skłonna bronić ojca. – To musiało być dla niego bardzo trudne, przyjeżdżać z dziećmi na grób matki, której nigdy nie poznały. Może uważał, że tak jest lepiej…
Kilka lat później wyjechałam z rodziną za granicę, ojciec kwitł w nowym małżeństwie. Anita została w mieście. Więź między bliźniaczkami to coś szczególnego, odległość jej nie zmienia. Mimo że mieszkałyśmy tysiące kilometrów od siebie, czułam jej obecność przy sobie każdego dnia. Miałam zwyczaj „rozmawiać” z nią w swojej głowie, „opowiadałam” o problemach małżeńskich i życiu na emigracji, czasami nawet nie w myślach, tylko półgłosem, robiąc coś w kuchni albo spacerując. Wiedziałam, że ona robiła dokładnie to samo. Do tego, naprawdę rozmawiałyśmy przez telefon kilka razy w tygodniu, więc byłyśmy na bieżąco ze swoimi rozmaitymi sprawami.
– Jakbyście się zamieniły miejscami, to pewnie nikt by się przez długi czas nie zorientował – żartował mój mąż.
– Ona wie wszystko o twoim życiu, ty o jej, i ciągle wyglądacie identycznie.
No, tu trochę przesadzał. Ja byłam o kilka kilo cięższa niż Anita, miałam więcej zmarszczek, bo wciąż paliłam, podczas gdy ona rzuciła, i uparcie odmawiałam farbowania powoli siwiejących włosów. Ona prowadziła zdrowy, aktywny tryb życia, inwestowała w kosztowne kosmetyki i raz na dwa tygodnie spędzała pół dnia u fryzjera.
– Daj spokój, wyglądam, jakbym była starsza od niej o dziesięć lat – marudziłam, a wtedy mój mąż rycersko zapewniał mnie, że wcale nie, i on by w życiu się nie połapał, która z nas jest która, przynajmniej dopóki obie miałybyśmy na głowach czapki.
Myślałam nawet o seansie spirytystycznym
To było miłe, bo Anita naprawdę wciąż wyglądała młodo mimo naszych czterdziestu ośmiu lat.
A potem miała już na zawsze pozostać piękną kobietą w średnim wieku, podczas kiedy ja starzałam się nieuchronnie…
O tym, że stało się coś złego, wiedziałam, zanim przyszła oficjalna wiadomość o jej wypadku. W środku nocy poczułam szarpnięcie, jakby ktoś próbował podnieść mnie za fraki z łóżka. Usiadłam, oszołomiona i przerażona nagłym uczuciem pustki, które mnie wypełniło. To było tak realne i namacalne, że obudziłam męża, powtarzając, że stało się coś strasznego.
– Przestań, to tylko zły sen – wymamrotał, ale ja byłam kompletnie spanikowana. – Serio? Będziesz dzwonić do Anity w środku nocy, bo miałaś koszmar? Przecież ją obudzisz!
Ale jej nie obudziłam, bo ona już nie żyła. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, po prostu wydzwaniałam na jej komórkę, aż rano ktoś odebrał i przedstawił się jako pielęgniarka ze szpitala, do którego przywieziono ofiary wypadku na autostradzie.
– Czy zna pani Anitę D.? – wymieniła nasze panieńskie nazwisko; potwierdziłam z najgorszymi przeczuciami. – Naprawdę bardzo mi przykro… Pacjentka nie przeżyła wypadku. Zginęła na miejscu.
Jak w transie otworzyłam ostatnią konwersację z Anitą w telefonie. Przysłała mi zdjęcie tuż przed tym, jak wsiadła do samochodu, żeby jechać na weekend trochę odpocząć. Uśmiechała się spod kaptura zielonego płaszcza, bo padało. W ustach miała lizaka. Nie rozstawała się z nimi, od kiedy rzuciła palenie.
W torebce zawsze miała ich przynajmniej kilka, każdy w innym kolorze, żeby było weselej.
Nie byłam w stanie pochować jej obok mamy, bo kwatera dziadków była już całkowicie zapełniona. Zresztą, nie znosiłam tego ogromnego cmentarza komunalnego, gdzie człowiek nie był w stanie trafić do grobu bliskich. A przynajmniej ja nie byłam. Bo Anita – wiedziałam o tym – bywała u mamy każdego tygodnia. Postawiła nawet ławeczkę przy grobowcu.
– Nadrabiam zaległości z dzieciństwa – wyjaśniła. – Zresztą, z rodziny mamy już nikt nie żyje, grobowiec niszczeje, ktoś musi o niego dbać. A poza tym, lubię tam siedzieć. Nikt ode mnie nic nie chce, mam czas spokojnie pomyśleć. A mama na pewno lubi moje wizyty.
Byłam tam z nią raz. Nudziłam się. Ona siedziała ma ławeczce i ssała swojego lizaka w zadumie, ja nie mogłam się doczekać, aż wyjdziemy z cmentarza. Jak zawsze: ona lubiła spokojnie posiedzieć i pomedytować, mnie nosiło. Może fizycznie byłyśmy podobne, ale charaktery miałyśmy zupełnie różne. Po śmierci Anity nie mogłam się pozbierać. Straciłam kogoś więcej niż siostrę. Czułam się, jakby odcięto mi część ciała.
– Chciałabym, żeby mnie chociaż odwiedziła – powiedziałam do męża, budząc jego lekką grozę. – Nie patrz tak. Nie ześwirowałam. Po prostu… ona zawsze była. A teraz jej nie ma. Nigdzie. Nie masz pojęcia, jakie to straszne czuć, że ktoś, kto był przy tobie od chwili poczęcia, odszedł…
Myślałam nawet o kontakcie ze spirytystą, żeby wywołać ducha Anity. Wzywałam ją w myślach, godzinami oglądałam nasze stare zdjęcia, żeby chociaż mi się przyśniła.
– Pozwól jej odpoczywać w pokoju – powiedział mąż, widząc, jak bardzo tęsknię za siostrą.
– Ty nie wierzysz w życie pozagrobowe – wytknęłam mu, bo był zadeklarowanym ateistą. – Dla ciebie ona odeszła na zawsze, ale ja chcę wiedzieć, że nie! Że gdzieś jest i mnie widzi! Że mogę do niej mówić, a ona mnie usłyszy…
Płakałam wtedy, a mój biedny małżonek nie wiedział, jak mnie pocieszyć.
Jakiś czas później pojechałam do Polski. Postanowiłam odwiedzić groby bliskich, najpierw jednak mamy, żeby móc się czuć w porządku wobec Anity, która tak o niego dbała.
Weszłam na cmentarz wpatrując się w ekran smartfonu. Szukałam alejki zgodnie ze wskazówkami, ale i tak się zgubiłam. Zrezygnowana, przysiadłam na ławeczce obok jakiegoś wielkiego grobowca i zamknęłam na moment oczy.
– Dlaczego się pani przebrała? – zapytał nagle dziewczęcy głosik tuż obok mnie.
Mrugnęłam i zobaczyłam nastolatkę przyglądającą mi się ciekawie. Nie byłą zwyczajna. Miała Zespół Downa. Na jej twarzy malowało się szczere zainteresowanie.
– Słucham?
– Przed chwilą miała pani zielony płaszcz, a teraz ma pani ten – wskazała na mój beżowy trencz. – Po co nosi pani dwa płaszcze? Tamten jest ładniejszy. I ma kaptur. Nie musiałaby pani nosić beretu.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale w tym momencie w alejce pojawiła się zmęczona, zniecierpliwiona kobieta, która krzyknęła:
– Gabrysia! Chodź tutaj! Mówiłam, żebyś nie przeszkadzała ludziom!
Od tamtego dnia nie czułam się już samotna
Nastolatka obejrzała się i posłusznie zrobiła krok w stronę matki czy opiekunki. Ale nim odeszła, spojrzała na mnie jeszcze raz, tym razem z nadzieją.
– Da mi pani lizaka? – zapytała. – Ja też je lubię!
I wtedy zrozumiałam, co widziała ta niezwykła dziewczynka.
Nie mnie, ale kogoś, kto wyglądał jak ja… W zielonym płaszczu z kapturem i lizakiem w ustach…
– Nie mam lizaków – powiedziałam przepraszającym tonem. – A gdzie mnie poprzednio widziałaś?
– Tam – pokazała ręką. – Przy białym krzyżu.
Spojrzałam i rozpoznałam znajomą alejkę z grobowcem dziadków z wielkim krzyżem z kremowego marmuru.
Od tamtego dnia nie czułam się już samotna. Wciąż z nią rozmawiam w głowie i wiem, że ona mnie słyszy.