Reklama

W moim świecie wszystko wydawało się poukładane. Wstawałam każdego dnia o szóstej rano, zaparzałam kawę dla nas obojga – mocną dla niego, z mlekiem i cukrem dla mnie – i włączałam radio. Krzysiek zawsze słuchał wiadomości przy śniadaniu, choć i tak potem sam opowiadał mi o tym, co się dzieje na świecie.

Reklama

Ufałam mu

Byliśmy takim zwyczajnym małżeństwem po trzydziestce – ja pracowałam w kawiarni, on postanowił spełnić swoje marzenie i otworzyć restaurację. Zawsze mówił:

– Nie chcę umrzeć z myślą, że nigdy nie spróbowałem.

Byłam z niego dumna. Z jego odwagi, pasji, determinacji. Owszem, rzucił dobrze płatną pracę w korporacji, ale przecież na tym właśnie polega życie, żeby próbować.

Przyznaję, kiedy przyniósł do domu plik dokumentów i poprosił mnie o podpisanie, nie zastanawiałam się długo. Krzysiek mówił, że to tylko pomoc w kwestiach kredytowych, że dzięki mojemu podpisowi szybciej dostanie decyzję z banku. I miał rację – szybko ją dostał. A potem był remont, otwarcie, pierwsze rezerwacje… Nie było kokosów, ale było ekscytująco. „Damy radę” – powtarzał. I ja w to wierzyłam. Uczyliśmy się skromności, ale byliśmy razem.

Byłam szczęśliwa

Ten dzień miał być jak każdy inny. Wyszłam z kawiarni o siedemnastej, marząc tylko o tym, żeby wskoczyć w piżamę i nie odzywać się do nikogo. Krzysiek od rana był w biegu. Pocałował mnie w pośpiechu, mruknął, że zadzwoni i wyszedł. Zawsze się spieszył, zawsze dokądś gnał.

Wieczorem w domu panowała cisza. Wyjątkowo jej nie lubiłam. Włączyłam czajnik, usiadłam na kanapie, włączyłam. Myślałam, że mój mąż pojechał jeszcze coś załatwić. Kiedy zadzwonił domofon, pomyślałam, że to on. Otworzyłam drzwi bez pytania.

Przede mną stało dwóch mężczyzn w mundurach. Ten wyższy, z poważnym spojrzeniem, zapytał, czy jestem żoną Krzysztofa. Kiwnęłam głową. Wtedy usłyszałam słowa, które nie powinny paść nigdy, a już na pewno nie o tej porze, w moim progu, w zwykły poniedziałek. Powiedzieli, że Krzysztof miał wypadek. Samochód, uderzenie w barierki. Zginął na miejscu.

Załamałam się

Nie miałam siły zadzwonić do nikogo. W końcu wybrałam numer siostry. Odebrała niemal od razu.

– Marta? Coś się stało?

– Krzysiek nie żyje – powiedziałam i wtedy się rozpłakałam. – Miał wypadek.

– Boże… Gdzie jesteś? Jadę do ciebie. Nie rozłączaj się – powiedziała, ale i tak nie pamiętam, co było dalej.

Tej nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, słyszałam jego głos, widziałam ten poranek, jego uśmiech. Mówił, że będzie dobrze. Tylko że nie wrócił.

Pierwszy list przyszedł kilka tygodni po pogrzebie. Potem były kolejne – z urzędu skarbowego, od właściciela lokalu, w którym mieściła się restauracja, od dostawców, od księgowej. Zaczęłam otwierać je dopiero po kilku dniach, kiedy sterta kopert z logo różnych instytucji przestała się mieścić na kuchennym stole.

Wszystkie mówiły to samo, tylko innymi słowami – że długi są do spłacenia. Ciążyło to na mnie, jako na współwłaścicielce, żonie, tej, która podpisała, a teraz dziedziczy. Otwierałam kolejne koperty z coraz większym niedowierzaniem. To nie były formalności, to były konkretne kwoty, konkretne terminy, zaległe wypłaty, niezapłacony czynsz za trzy miesiące. Restauracja, która miała być marzeniem, była w rzeczywistości dziurą bez dna.

Wszystko spadło na mnie

Umówiłam się z księgową – elegancka kobieta po czterdziestce, zawsze uśmiechnięta. Tym razem nie było śladu uśmiechu.

– Pani Marto, musimy porozmawiać o sytuacji finansowej lokalu – powiedziała, podając mi gruby segregator z dokumentami. – Pani mąż ukrywał przed nami wiele rzeczy.

– Ale przecież mówił, że idzie do przodu. Że trzeba tylko poczekać… – szepnęłam.

– To była tylko jedna wersja rzeczywistości – odparła sucho i zaczęła pokazywać mi bilans. – Tu są zaległości wobec pracowników. Nie dostali pensji za grudzień i styczeń. Tutaj – umowy z dostawcami. Wszystko rozpisane, kwoty nieopłacone. A to kredyt, który pani podpisała razem z nim – dodała, wskazując znajome logo banku.

Siedziałam i patrzyłam na cyfry, które nic mi nie mówiły, oprócz jednego – że jestem w bardzo złym położeniu.

– Dlaczego mi nie powiedział? – zapytałam, bardziej do siebie niż do niej.

Księgowa milczała przez chwilę. W końcu odparła:

– Może po prostu się bał.

Byłam w szoku

Usiadłam na schodach prowadzących do restauracji, spojrzałam na szyld. Poczułam coś więcej niż żal. Pojawiła się wściekłość. Jak mógł mnie zostawić z tym wszystkim? Jak mógł przez tyle miesięcy udawać, że wszystko jest w porządku? Wierzyłam mu bez zastrzeżeń. A on? Co robił każdego dnia, kiedy mówił, że wszystko idzie zgodnie z planem?

W kolejnych dniach zrobiłam to, co musiałam. Zaczęłam obdzwaniać wierzycieli. Najpierw bank, potem właściciela lokalu, potem dostawców. Rozmowy były chłodne, konkretne. Mówiłam, że jestem żoną, że nie wiedziałam, że chcę jakoś to uregulować. Niektórzy okazali zrozumienie, inni nie kryli pretensji. Właściciel lokalu nie próbował być uprzejmy.

– Pani mąż był nieodpowiedzialny. Zwodził mnie miesiącami. Teraz, jeśli nie zapłaci pani zaległego czynszu do końca tygodnia, może się pani spodziewać komornika. Koniec dyskusji – powiedział podniesionym głosem, trzymając w dłoni kartkę z wyliczeniem długu.

– Potrzebuję czasu – powiedziałam cicho.

– Czas się skończył, pani Marto. Trzy miesiące temu.

Zostałam sama

Zamknęłam się w kuchni restauracyjnej, usiadłam na plastikowym krześle i zaczęłam robić listę rzeczy, które mogę sprzedać. Ekspres do kawy, lodówki, zmywarka, komplet talerzy, lampy. Wiedziałam, że to niewiele da, ale musiałam zacząć coś robić.

Rozmawiałam też z byłymi pracownikami. Niektórzy odbierali to z pretensją, inni z ulgą, że mogą w końcu wyładować się na kimś. Jeden z kelnerów rzucił mi w twarz, że przez Krzysztofa nie miał za co zapłacić czynszu. Dziewczyna z kuchni rozpłakała się i powiedziała, że tak naprawdę lubiła to miejsce, ale od dawna wiedziała, że coś jest nie tak.

Zaczęłam mieć wątpliwości. Nie wiedziałam już, czy mój mąż naprawdę był tym, za kogo go uważałam. Może całe nasze małżeństwo było tylko wyobrażeniem? Może nie znałam go wcale? Gdybym naprawdę znała, przecież bym coś zauważyła. Tymczasem nie widziałam nic. Byłam ślepa. A on albo świetnie udawał, albo naprawdę do końca wierzył, że to wszystko jakoś się ułoży.

Ukrywał to

Po kilku tygodniach sprzedaży sprzętu i bezskutecznych prób dogadania się z bankiem, zrozumiałam, że muszę wrócić do pracy. Takiej, która da mi jakiekolwiek stałe dochody. Znalazłam ogłoszenie – kelnerka w małej restauracji na obrzeżach miasta. Poszłam, choć serce biło mi jak oszalałe.

– Szuka pani pracy? – zapytała właścicielka, kobieta w moim wieku, z prostymi włosami i uważnym spojrzeniem.

– Tak. Nie boję się pracy. Potrzebuję tego – powiedziałam szczerze.

Zatrudniła mnie od razu. Nie było żadnej rozmowy o CV. Powiedziała tylko:

– U nas liczy się rzetelność i to, czy umie się nosić trzy talerze jednocześnie. Reszta przychodzi z czasem.

Każdego dnia pracowałam po dwanaście godzin. Wracałam zmęczona, ale z ulgą. W pracy byłam tylko Martą, nie wdową z długami, nie kobietą z restauracją-widmem. Zaczęłam zauważać, jak bardzo wcześniej żyłam w cieniu Krzysztofa, jego wizji, jego marzeń. Teraz po raz pierwszy miałam własny plan – przeżyć kolejny dzień.

Marta, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama