„Po śmierci męża do mojej altanki zaczął zaglądać uczynny sąsiad. Tak sumiennie, że rychło awansował na mego adoratora”
„Jak sprzedać coś, co było częścią ciebie? Przychodzę tu, żeby zobaczyć się z nim. Może to głupie. Ale kiedy siedzę na tej ławeczce, czuję się, jakby był obok. Tylko trawa rośnie. A ja nie mam już sił, żeby z nią walczyć. Ale przychodzę. Bo jeśli przestanę to jakbym i jego straciła po raz drugi”.

- Redakcja
Kiedy mijam furtkę, zawsze lekko się waham. Tak, jakby coś mnie ciągnęło z powrotem do samochodu. Jakby nogi nie chciały iść dalej, bo przecież i tak nic nowego mnie tam nie spotka. To tylko działka – nasza działka. A raczej... była nasza. Wciąż pamiętam, jak Janek własnoręcznie stawiał altankę. Uparł się, że nie weźmie żadnego majstra. „Bo kto lepiej to zrobi, jak nie ja?”, mówił z tym swoim uśmiechem spod wąsa. Latem sadziliśmy pomidory, ja w grządkach, on w szklarni, zawsze przeklinając na słabą glebę. Później siadał pod jabłonią, zdejmował kapelusz i mówił: „Teresa, no chodź, usiądź, herbatę przyniosłem”. I tak siedzieliśmy, we dwoje, wsłuchani w szum wiatru, czasem milczący, ale zawsze razem.
A teraz... teraz trawa sięga mi do kolan. Altanka się chwieje. I tylko ta jabłoń wciąż stoi jak stała, choć nie owocuje już tak bujnie. Od kiedy Janka zabrakło, nie mam serca, żeby o to wszystko dbać. Próbowałam, naprawdę. Na początku jeszcze plewiłam, podlewałam, nawet raz zasiałam coś na wiosnę. Ale potem... potem zaczęłam tylko przyjeżdżać. Stałam przy furtce, czasem wchodziłam, czasem nie. Bo to przecież nie działka, to kawałek życia, które się skończyło.
– Dzień dobry pani Tereso! – krzyknęła dziś jakaś młoda dziewczyna z sąsiedniej działki. Nie poznałam jej. Pewnie córka którejś z tych nowych. Uśmiechnęłam się słabo i skinęłam głową.
I znów zostałam sama, pośród wspomnień. Wiem, że sąsiedzi patrzą. Że plotkują: „Czemu ona jeszcze nie sprzeda tej rudery?”. Ale ja nie mogę. Nie potrafię. Bo jak sprzedać coś, co było częścią ciebie? Przychodzę tu, żeby... zobaczyć się z nim. Może to głupie. Może ktoś powie, że starość już mnie zżera. Ale kiedy siedzę na tej ławeczce, czuję się, jakby był obok. Jakby znów wyciągał termos i mówił: „Zrobiłem twoją ulubioną, z pigwą”. Tylko trawa rośnie i rośnie. A ja nie mam już sił, żeby z nią walczyć. Ale przynajmniej przychodzę. Bo jeśli przestanę... to jakbym i jego straciła po raz drugi.
Myślałam, że to jakaś pomyłka
Najpierw pomyślałam, że to pomyłka. Kiedy przyszłam na działkę w poniedziałek rano, z termosikiem i gazetą pod pachą, trawa była równo skoszona. Nie tak, jak zwykle, czyli gdzieniegdzie przydeptana, gdzie indziej stercząca jak dzika grzywa. Była przycięta dokładnie, równiutko, aż ziemia spod niej prześwitywała. Zamarłam z kluczem w ręce i tylko rozglądałam się dookoła, jakby zaraz miał się wyłonić sprawca z grabiami w dłoni i powiedzieć: „Oj przepraszam, pomyliłem działki”. Ale nikogo nie było. Pusto. Cicho.
Przeszłam przez furtkę i powoli podeszłam do altanki. Czułam się jak intruz na własnym terenie. Rano słońce jeszcze nie przygrzewało mocno, więc cienie drzew kładły się chłodno na ziemi. Usiadłam na ławeczce i wzięłam kilka głębokich wdechów. Ktoś tu był. I to niedawno. Ślady na ścieżce, świeżo ścięte źdźbła trawy jeszcze nie zdążyły przyblaknąć. Znałam ten widok, znałam go przecież od lat.
Kolejnego dnia przyszłam znów, trochę wcześniej niż zwykle. I wtedy go zobaczyłam. Pochylał się nad krzakiem porzeczek przy działce obok. Niski, krępy, z czapką z daszkiem, którą miał nasuniętą niemal na oczy. W rękach trzymał sekator i coś przycinał z taką uwagą, jakby od tego zależało życie rośliny. Przeszłam przez furtkę, nie spuszczając z niego wzroku.
– Dzień dobry – rzuciłam sucho, zatrzymując się przy siatce.
Mężczyzna podniósł głowę, wyprostował się. Na twarzy miał ten typowy wyraz zaskoczenia, jaki się widzi, gdy ktoś się nie spodziewa rozmowy.
– Dzień dobry – odpowiedział. – Pani z tej działki obok?
– Tak. Teresa.
– Henryk – kiwnął głową i odłożył sekator. – Pewnie pani się zastanawia, co z tą trawą?
Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Stałam z rękami w kieszeni, próbując się nie zdradzić z emocjami.
– Trochę się zdziwiłam. Sama jej nie kosiłam, więc...
– Wiem. Zauważyłem, że ostatnio rzadko ktoś tu bywa. A szkoda, żeby zarosło. Ładna działka. No i pomyślałem... że może pani się ucieszy.
Zamilkłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Niby nic wielkiego. Ot, skosił trawę. Ale od miesięcy nikt tu nie kwinął nawet palcem, nawet ja niewiele. I nagle... ktoś zobaczył, że zarasta. Komuś się zrobiło szkoda.
– Nie musiał pan – powiedziałam cicho, choć tak naprawdę chciałam dodać coś jeszcze. „Dziękuję”. Albo: „Dobrze, że pan to zrobił”.
Henryk tylko wzruszył ramionami.
– A tam. Nie ma sprawy. I tak miałem kosiarkę pod ręką. Jakby coś jeszcze trzeba było, to... proszę mówić.
Uśmiechnął się lekko, jakby chciał dodać, że to nic takiego. Ale dla mnie to było coś. Pierwszy raz od dawna poczułam, że nie jestem tu zupełnie sama.
Coś mnie w tym krępowało
Od tego dnia Henryk pojawiał się na działce regularnie. Czasem z rana, czasem po południu. Nigdy nie wchodził bez pytania, ale zaglądał przez siatkę, machał ręką i pytał, czy czegoś nie potrzeba. Początkowo nie wiedziałam, co mam z tym zrobić. Pomoc była bezinteresowna, to było widać, a jednak coś mnie w tym krępowało.
Przez lata tylko my z Jankiem tu działaliśmy. Sami nosiliśmy ziemię, sami sadziliśmy, sami podlewaliśmy. A teraz miał przyjść ktoś obcy i to kontynuować? Ale on nie pytał o nic osobistego. Nie zaglądał do altanki. Po prostu przychodził, pomagał, a potem siadał u siebie i zajmował się swoją działką. Któregoś dnia przyniósł kilka sadzonek pomidorów. Postawił je na ziemi przy furtce.
– Nie wiedziałem, czy pani sadzi w tym roku, ale miałem kilka nadmiarowych. Myślałem, że może się przydadzą.
Stałam wtedy przy grządce i podlewałam resztki tego, co jeszcze zostało z zeszłorocznych prób. Spojrzałam na niego z ukosa.
– Skąd pan wie, że to akurat pomidory mnie interesują?
Wzruszył ramionami.
– Bo każdy sadzi pomidory. A na pani działce widziałem podpórki. Takie drewniane, stare. To pewnie po pomidorach.
Przytaknęłam niechętnie, zaskoczona, że to zauważył.
– Mąż je robił. Porządne były. Do dziś stoją.
– To szkoda, żeby się marnowały. Pomidory je lubią.
Położyłam konewkę i przysiadłam na ławce. Nie proponowałam, żeby usiadł obok. Sam też się nie pchał. Oparł się o słupek przy furtce i wyjął z kieszeni jabłko. Gryzł je powoli, patrząc gdzieś w dal.
– Długo tu pani przyjeżdża?
– Od trzydziestu lat. Najpierw z mężem. Potem... no, wiadomo.
Nie powiedział nic. I to było dobre. Żadnego: „Oj, przykro mi”, żadnego: „Musi pani być dzielna”. Po prostu milczał. A ja milczałam razem z nim. I było mi jakoś dziwnie... lżej. Od tamtej rozmowy przynosił różne rzeczy. Trochę ziemi w worku. Doniczkę z bazylią. Stare grabie, które naprawił i pomalował. Nie robił z tego wielkiego „halo”. Po prostu zostawiał coś przy furtce i machał ręką. W końcu usiedliśmy razem. Tego dnia przywiózł własny stołeczek i postawił go po drugiej stronie ławeczki.
– Nie ma pani nic przeciwko? – zapytał.
– A niech pan siada. Przyniósł pan dzisiaj tyle ziemi, że i tak musiałabym panu herbaty zrobić.
Zaparzyłam w termosie imbirową. Podałam mu kubek. Usiadł, przyjął bez słowa, jakbyśmy tak siedzieli już setki razy.
– Mąż mówił, że to najlepsze miejsce na świecie – odezwałam się po chwili. – Tu, pod jabłonią. Jak się nie miało siły, wystarczyło usiąść i patrzeć, jak rosną. Miał rację.
– Miał. Tu jest cicho. Jakby świat o tym miejscu zapomniał.
Pokiwałam głową. I powiedziałam:
– Nie wiedziałam, że jeszcze komuś się chce słuchać takich rzeczy.
Spojrzał na mnie spokojnie.
– Może za rzadko ktoś miał okazję.
Zaczęliśmy sadzić razem
Wiosna przyszła szybko, cicho, jakby nie chciała robić hałasu. Jednego dnia ziemia była jeszcze twarda, a następnego – kwitły forsycje przy wejściu. Henryk znów przyszedł, tym razem z pudełkiem pełnym sadzonek. Postawił je ostrożnie na stole przy altance.
– Te tu to astry, a tam – nagietki. Te same, które moja żona kiedyś sadziła. Myślałem, że może pani też się spodobają.
Kiedy spojrzałam, coś ścisnęło mnie w środku. To były dokładnie te same kwiaty, które sadziliśmy z Jankiem. Nawet kolory się zgadzały.
– Te kwiaty... – zaczęłam, ale głos mi zadrżał. – Mój mąż je lubił.
– To dobrze, że znów tu będą – odpowiedział.
Zaczęliśmy sadzić razem. W milczeniu, bez pośpiechu. Ziemia pachniała mokro, ręce się brudziły, ale nikt się nie skarżył. Potem usiedliśmy na chwilę.
Latem przyniosłam małego grilla. Henryk przyniósł kiełbaski i ogórki.
– Wiesz, Heniek – powiedziałam, patrząc na kolorowe grządki. – Ja naprawdę myślałam, że już nic tu nie zakwitnie.
– A widzisz – odparł. – Czasem wystarczy tylko trochę światła.
W końcu znów ktoś tu był
Liście zaczęły opadać z drzew. Najpierw powoli, jakby nie chciały przeszkadzać. Potem szybciej, w wirach wiatru, w szeleszczących garściach. Siedziałam pod jabłonią, otulona płaszczem, z kubkiem herbaty w dłoniach. Przede mną ścieżka, której już prawie nie było widać spod złotych liści. Za mną – altanka, teraz trochę mniej samotna.
Mówiłam do Janka. Cicho, jak zwykle.
– Zobaczyłbyś, kochanie... Tu znowu coś rośnie. I ludzie się śmieją. I ja... ja już nie przychodzę tylko po to, żeby tęsknić.
Usłyszałam kroki. To był Henryk. Niósł termos, pachniało imbirem.
– Pani Tereso, zrobiłem gorącą. Myślałem, że dziś może być chłodniej.
– Już nie chcę jej sprzedawać – powiedziałam, zanim zdążył usiąść. – Działki. W końcu ktoś tu znów jest.
Spojrzał na mnie i kiwnął powoli głową.
– To chyba dobrze, co?
– To bardzo dobrze – odpowiedziałam i nalałam herbaty do dwóch kubków.
Nie wiedziałam, kiedy to się stało
Siedziałam pod jabłonią, jak każdego roku o tej porze. Wiatr przesuwał się po liściach, słońce przeglądało się w resztkach rosy. W rękach trzymałam książkę, której nawet nie otworzyłam. Patrzyłam na działkę. Już nie zarastała. Kwitła, tętniła życiem. W grządkach zieleniły się pomidory, przy altance kwitły astry. Na stole leżał obrus w kratkę, a obok termos – ten sam, co zawsze, tylko że teraz ktoś nalewał mi herbaty.
Nie wiedziałam, kiedy to się stało? Nie umiałam powiedzieć, w którym momencie przestałam się tu bać ciszy. Może wtedy, gdy pierwszy raz usiedliśmy razem z Henrykiem i piliśmy w milczeniu, każde z własnymi myślami. A może wtedy, gdy zapytał, czy nie przesadzimy razem pnącej róży, bo lepiej się przyjmuje, jak ma spokój wokół i ciszę. Nie musieliśmy wiele mówić. Henryk wiedział, kiedy podać kubek, kiedy usiąść, kiedy zamilknąć. A ja wiedziałam, że nie jestem już tutaj sama. Spojrzałam w stronę jabłoni i wyszeptałam:
– Janku, nie musisz się martwić. Już nie będę tu sama.
Teresa, 69 lat
Czytaj także:
- „Zerwałyśmy kontakt ze szwagierką przez pomidory. Gdy wyciągnęłam rękę na zgodę, ona odstawiła cyrk”
- „5. rocznicę ślubu miałam świętować na Helu, a trafiłam do piekła. Po niespodziance od męża zwiałam, gdzie pieprz rośnie”
- „Samotny rolnik miał mi dać godną starość. Krętacz zamiast forsy miał słomę w butach i nie śmierdział groszem”