„Po śmierci męża kupiłam zieloną, krzykliwą sukienkę. Całe małżeństwo żyłam pod jego dyktando, teraz mogę odetchnąć”
„Mój mąż decydował o wszystkim: co zjemy na obiad, gdzie pojedziemy na wakacje, a nawet które buty założę na imieniny jego matki. Nie protestowałam. Nie znałam innego życia. Byłam przekonana, że tak musi być. Aż któregoś dnia zostałam sama. Najpierw był szok, potem strach. I dopiero po nim... poczułam ulgę. Niespodziewanie. Całą sobą”.

- Redakcja
Przez dwadzieścia trzy lata mojego małżeństwa nigdy nie powiedziałam „nie”. Zawsze wydawało mi się, że to właśnie na tym polega miłość – na kompromisach, które z czasem zaczęły przypominać bezwarunkowe posłuszeństwo.
Zgadzałam się dla świętego spokoju
– Nie zakładaj tej sukienki, wyglądasz w niej zbyt krzykliwie – powiedział Marian, ledwie rzuciwszy okiem znad telefonu.
Opuściłam wzrok. To była moja ulubiona, granatowa sukienka w białe grochy. Kupiłam ją kiedyś na wyprzedaży i schowałam głęboko do szafy, bo wiedziałam, że Marianowi się nie spodoba. Tego dnia, po kilku miesiącach, odważyłam się ją włożyć. Chciałam się poczuć kobieco, może nawet ładnie.
– Włożę tę kremową – odparłam cicho i wróciłam do sypialni, ściągając sukienkę bez słowa.
Tak wyglądały nasze przygotowania do każdej rodzinnej uroczystości, wyjścia do znajomych czy nawet zwykłego spaceru. To Marian wybierał, co mam na sobie. On znał się na modzie, mówił. Wiedział, co do mnie pasuje, a co „robi ze mnie wariatkę”. Czasem chciałam zaprotestować, ale wtedy podnosił głos, marszczył brwi i mówił to jedno zdanie:
– Przecież wiesz, że ja chcę tylko dobrze.
A ja znałam ten ton. Ten, który nie znosił sprzeciwu. Więc wolałam się uśmiechać i przytakiwać. Czasem nawet dla siebie próbowałam tłumaczyć jego zachowanie – może faktycznie miał rację? Może lepiej wiedział, jak wyglądać elegancko, jak prowadzić dom, jak rozmawiać z ludźmi.
Wierzyłam, że zgoda to cnota. Że spokój w domu jest ważniejszy niż własna opinia. Milczałam, choć coraz częściej czułam, że to nie jest już kompromis, tylko rezygnacja z siebie.
Po jego śmierci kupiłam sukienkę
Kiedy po śmierci Mariana zaczęłam porządkować jego rzeczy, przypadkiem otworzyłam też swoją szafę. I nagle zrozumiałam, że to nie jest moja szafa. Były tam ubrania, które lubił on. Beżowe swetry, proste spódnice, szare marynarki bez wyrazu. Ani jednego koloru, który naprawdę lubię. Ani jednej rzeczy, którą wybrałam, bo to ja poczułam się w niej sobą.
Dotknęłam jedwabnej koszuli, którą włożyłam tylko raz – na Wigilię u jego rodziców. Pamiętałam, jak stałam wtedy w lustrze, czując się jak sekretarka z lat 80., ale Marian uśmiechnął się i powiedział:
– No, nareszcie wyglądasz porządnie.
Zamknęłam oczy i próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz coś kupiłam sama, bez jego komentarza. Bez marszczenia brwi, bez westchnienia, bez tego „po co ci to, nie masz już trzydziestu lat”. Nie pamiętałam. Wszystkie moje wybory były zatwierdzane. Albo odrzucane.
– Przestań się wygłupiać, przecież nikt nie chodzi w czerwonych spodniach – rzucił kiedyś, gdy przyszłam zadowolona z second-handu.
Oddałam je jeszcze tego samego dnia. Patrzyłam teraz na te wszystkie ubrania – rzędy spokojnych kolorów, powtarzające się fasony, zero szaleństwa. Zero mnie. Wyjęłam jedną z jego marynarek i wyrzuciłam ją do worka. Potem kolejną. I kolejną. A potem otworzyłam komputer i zamówiłam sukienkę. Zieloną. Krzykliwą. W ogóle nie „porządną”.
Bez niego nic nie umiałam
Pierwsze tygodnie po jego śmierci były jak błądzenie po ciemnym mieszkaniu, w którym nagle ktoś zgasił światło i zabrał mapę. Nie wiedziałam nic. Jak działa ekspres do kawy – zawsze kawę robił Marian. Nie wiedziałam, jaką mamy taryfę w telefonie, gdzie trzymamy polisę ubezpieczeniową, jak zapłacić rachunki przez internet. On się tym zajmował.
Zawsze mówił, że jestem „nietechniczna” i że lepiej, jak on wszystko ogarnie. Przytakiwałam, z ulgą oddając odpowiedzialność. To było wygodne. Do czasu.
Teraz nie miałam wyjścia. Siedziałam przy kuchennym stole z laptopem, którego bałam się otwierać. Ekran błyszczał, a ja czułam się, jakbym próbowała odczytać hieroglify.
– Mamo, serio nie wiesz, jak zrobić przelew? – spytała Natalia, moja córka, przez telefon.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Po chwili milczenia usłyszałam tylko:
– Dobra, przyjadę ci pomóc. Ale, mamo... ty wszystko mu oddałaś, co?
Westchnęłam ciężko. Wiedziałam, co miała na myśli. I tak – oddałam mu wszystko. Odpowiedzialność, inicjatywę, głos. Oddałam tak długo, że zapomniałam, jak to jest coś samemu wybrać, coś samemu postanowić. Ba, nawet nie wiedziałam, co lubię jeść, skoro to Marian zawsze zamawiał za mnie w restauracjach.
Nie płakałam za Marianem
Pierwsze niedziele bez niego były dziwne. Puste. Zamiast śniadania z „porządnym jajkiem na twardo”, jak zawsze chciał, zrobiłam sobie omlet z fetą i pomidorami. Bez pytania, bez konsultacji, bez komentarzy, że „to znowu coś dziwnego”. Usiadłam przy stole i słuchałam ciszy. I po raz pierwszy ta cisza mnie nie przygniatała. Była... moja.
Zadzwoniła sąsiadka z dołu. Zapytała, czy wszystko w porządku, bo nie słyszy już „tych twoich kłótni o nic”. Uśmiechnęłam się słabo. To nie były kłótnie. To był jego głos, zawsze głośniejszy, dominujący, przekonany, że wie lepiej. Nawet jeśli mówił „dla twojego dobra”, zawsze miał rację. Ja milczałam. Najczęściej.
Tego dnia poszłam na spacer. Sama. Bez narzucania tempa, bez „skręćmy tutaj, tam będzie ładniejszy widok”, bez pouczania, jak trzymać parasolkę. Szłam powoli, w swoim rytmie, pierwszy raz od lat patrząc na to, co ja chcę zobaczyć, nie na to, co on uznał za godne uwagi.
W parku usiadłam na ławce i po prostu byłam. Bez telefonu, bez celu, bez pośpiechu. Przysiadła się do mnie jakaś starsza pani z psem i zaczęłyśmy rozmawiać. O pogodzie. O drzewach. O niczym. I było mi dobrze.
Nie płakałam za Marianem. Chociaż myślałam, że będę. Miałam do niego żal, ale też wdzięczność. Za stabilność, za lata wspólnego życia. Tylko że dopiero teraz zrozumiałam, że przez te wszystkie lata nie żyłam swoim życiem. Tylko jego.
Tylko dla odważnych
Weszłam do sklepu z odzieżą używaną z myślą, że tylko popatrzę. Przechadzałam się między wieszakami, przesuwając dłonią po materiałach. Nagle zatrzymałam się przy czymś zupełnie nie w moim – a raczej nie w jego – stylu. Długa, bordowa sukienka z lekkiego materiału, z falbaną na dole i odsłoniętymi ramionami.
– Śliczna, nie? – zagadnęła sprzedawczyni. – Ale trzeba mieć odwagę, żeby taką założyć.
Spojrzałam na nią i się uśmiechnęłam. Odłożyłam sukienkę na bok, poszłam do przymierzalni. I wtedy zobaczyłam siebie. Kobietę, którą pamiętałam z dawnych lat, z młodości. Tę, która potrafiła śmiać się głośno, wybierać z menu pizzę z oliwkami i tańczyć w kuchni przy gotowaniu.
Wróciłam do domu w tej sukience. W autobusie kilku ludzi się na mnie obejrzało. Jeszcze kilka miesięcy temu byłabym tym skrępowana. Dziś czułam dumę. Nie z tego, jak wyglądam, tylko z tego, że sama podjęłam decyzję.
Po powrocie zaparzyłam sobie kawę – taką, jaką lubię. Mocną, z mlekiem kokosowym. Usiadłam na balkonie, patrząc na zachodzące słońce, i czułam, że wracam do siebie. Może nawet po raz pierwszy do tej prawdziwej „siebie”, której nikt nie formuje i nie ocenia.
Zaczęłam robić listę rzeczy, które chcę w życiu zrobić. Taką, na którą wcześniej nie było miejsca. Kurs tańca. Wyjazd w góry. A może... krótka fryzura? Marian nigdy nie lubił krótkich włosów. A ja nie lubiłam życia w długim cieniu jego decyzji.
Nowa ja
Minął rok, odkąd zostałam sama. Czasami ktoś pyta, czy bardzo za nim tęsknię. Odpowiadam zgodnie z prawdą – nie. Nie tęsknię za tą wersją siebie, którą byłam przy nim. Za kobietą wiecznie proszącą o pozwolenie, analizującą każdy swój ruch pod kątem jego aprobaty. Za kimś, kto przestał pytać siebie: „czego ja chcę?”. Bo tak długo wszystko było „my”, że „ja” całkiem zniknęło.
Nie mam teraz nikogo, kto by mówił, jak mam się ubrać, co powiedzieć, jak żyć. I właśnie w tej ciszy, która kiedyś wydawała mi się przerażająca, odnalazłam najczystszy dźwięk – swój własny głos. Nie jest jeszcze głośny. Ale jest mój.
Zaczęłam małymi krokami. Pomalowałam kuchnię na musztardowy kolor, który Marian uznałby za „dziwaczny”. Odnowiłam kontakt z koleżankami, z którymi dawno temu przestałam się spotykać, bo „zawsze coś” mu nie pasowało. Zaczęłam jeździć rowerem, nosić kolczyki, które wcześniej uważał za „kiczowate”, i zapisałam się na warsztaty fotograficzne. Mam 53 lata i uczę się siebie od nowa.
Odwaga nie przyszła nagle. Rodziła się z cichych poranków i spokojnych wieczorów. Z każdej decyzji, którą podjęłam sama. Dziś już wiem – nie chcę nikogo, kto mnie „prowadzi”. Chcę iść obok. Równym krokiem. Z kimś, kto zapyta: „co ty o tym sądzisz?”, a nie zadecyduje za mnie. Może kiedyś się zakocham. Może nie. Ale teraz wiem jedno – nie wrócę już do siebie z tamtych lat. Bo wreszcie jestem... sobą.
Ewa, 53 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Szef uważał, że poza ładnym uśmiechem nie mam żadnych kompetencji. Nowa praca okazała się dla mnie gorzką lekcją”
- „Myślałam, że święta będą ciche, samotne i smutne. Wnuk zrobił coś, czego nie zapomnę do końca życia”
- „W święta nie przełamałam się opłatkiem z teściową. Odkąd znam jej sekret, patrzę na nią z pogardą”