Reklama

Nigdy nie sądziłam, że będę jedną z tych kobiet, które pakują walizkę tylko dla siebie. Bez męża, bez celu, bez planu. A jednak tamtego lutowego poranka stanęłam na zatłoczonym lotnisku, ściskając paszport jakby był ostatnią rzeczą, która mnie jeszcze trzyma przy ziemi. Jan nie żył od ośmiu miesięcy. Zmarł cicho, bez pożegnania. Po prostu zasnął, a ja obudziłam się w łóżku, obok jego zimnego ciała. Wtedy myślałam, że nie przetrwam ani dnia. Później, że może jednak przetrwam tydzień. A w końcu nauczyłam się oddychać bez niego – choć każdy oddech wydawał się zdradą.

Reklama

Wenecja. To było nasze wspólne marzenie. Mieliśmy tam pojechać na emeryturze, wiosną, kiedy kanały jeszcze nie cuchną, a turyści nie zatykają każdej uliczki. Marzyliśmy, że posiedzimy razem na mostku, że Jan zrobi mi zdjęcie, jak czytam książkę z nogami zwieszonymi nad wodą. Nigdy nie pomyślałam, że polecę tam sama. Że to będzie podróż nie w przyszłość, ale w pożegnanie.

Przywitała mnie mgła. Gęsta, ciężka, jakby cała Wenecja była zanurzona w mleku. Lotnisko było zatłoczone, ludzie pchali się do wyjść, dzieci płakały, ktoś się kłócił przez telefon. A ja? Ja tylko stałam. Kiedy dotarłam do hoteliku w dzielnicy Dorsoduro, pierwsze co zrobiłam, to wyłączyłam telefon. Nie chciałam wiadomości od Anny, mojej córki. Nie chciałam niczyich słów. Tylko ciszy. Mój dzień wyglądał zawsze tak samo – wychodziłam rano z książką i siadałam na tej samej ławce przy kanale Rio San Barnaba. Obserwowałam gondole, turystów i mewy. I czytałam. Przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz. Bo w środku rozmawiałam z Janem. Każdego dnia.

– Janek, popatrz na tych zakochanych, przypominają ci nas sprzed lat? – szeptałam w myślach. – Pamiętasz, jak mówiłeś, że całe życie to podróż, ale najważniejsze, z kim się jedzie?

Czasem łapałam się na tym, że śmieję się do książki, której nie czytałam już od kilku stron. Innym razem miałam ochotę wstać i krzyknąć w stronę kanału, że go nienawidzę, że zostawił mnie, choć obiecał, że zawsze będzie. Ale nie krzyczałam. Byłam za grzeczna. Za stara. Za zmęczona. Pierwszej nocy w hotelu, recepcjonistka – młoda dziewczyna z koczkiem na czubku głowy – próbowała być miła.

– Buonasera, signora Maria, podoba się pokój? – zapytała z uśmiechem.

– Jest wystarczający – odpowiedziałam chłodno, nie podnosząc wzroku.

Zauważyłam, jak jej twarz stężała. Miała prawo. Ale ja nie przyjechałam tu, by być uprzejma. Przyjechałam, żeby przestać czuć.

Nie chciałam uśmiechów

Pierwszy raz weszłam do tej księgarni tylko dlatego, że padało. Deszcz zacinał od strony kanału, a ja zgubiłam parasol gdzieś przy moście. Nie lubiłam moknąć, zawsze przypominało mi to czasy dzieciństwa na wsi, kiedy biegłam przez pole z plecakiem, a woda ciekła mi po plecach aż do butów. Tego dnia w Wenecji poczułam to samo. Weszłam do najbliższego budynku z napisem „Libri”. Ot tak. Zwyczajnie. Z zimna.

W środku pachniało kurzem, papierem i kawą. Nie tą z kapsułek, ale prawdziwą, włoską, mocną, taką, którą Jan nazywał „czarnym złotem”. Chciałam tylko przeczekać ulewę, ale poczułam znajomy ciężar ciepła na skórze. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, od razu zrobiło się ciszej. Na regałach stały stare książki, trochę krzywo ułożone. Po lewej stronie ktoś postawił maszynę do pisania, na której ktoś inny najwyraźniej wciąż pisał. Było coś w tym miejscu, co przypominało mi jego gabinet. Też taki nieuporządkowany, pełen tomów, które miały być oddane do biblioteki pięć lat temu. Zza regału wychylił się mężczyzna. Około sześćdziesięciu kilku lat, szczupły, w lnianej koszuli, z lekko siwymi włosami. Miał ciepłe spojrzenie i uważne ruchy, jakby wszystko, co robi, było częścią jakiegoś cichego rytuału.

– Dzień dobry. Szuka pani czegoś konkretnego? – zapytał łagodnie po angielsku.

– Nie. Tylko uciekam przed deszczem – odpowiedziałam łamiąc język i żałując, że w ogóle coś powiedziałam.

Wziął do ręki książkę, którą przypadkiem dotykałam chwilę wcześniej. Spojrzał na okładkę.

– To jedna z moich ulubionych. Czasem lepiej ją czytać w deszczu – powiedział i uśmiechnął się, jakby mówił coś bardzo oczywistego.

Zrobiło mi się niezręcznie. Nie chciałam rozmowy. Nie chciałam uśmiechów. Nie chciałam, żeby ktoś rozpoznawał w moich oczach ten rodzaj pustki, którego nie da się ukryć.

– Przepraszam. Może powinnam iść – powiedziałam i zrobiłam krok w stronę drzwi.

– Proszę się nie spieszyć. Mogę zaparzyć espresso. Bez cukru może być? – zaproponował, już kierując się w stronę zaplecza.

Nie odpowiedziałam. Po prostu zostałam. Usiadłam na krześle przy oknie i udawałam, że przeglądam książkę, chociaż litery zlewały mi się przed oczami. Chwilę później postawił przede mną małą filiżankę z ciemnym płynem. Bez słowa.

– Dziękuję – wymamrotałam.

– Jestem Luca – powiedział po chwili.

Skinęłam głową.

– Maria – odpowiedziałam krótko.

– Czasem dobrze spotkać kogoś, kto po prostu nie chce rozmawiać – dodał spokojnie.

To jedno zdanie zatrzymało mnie dłużej, niż planowałam.

Coś się zmieniało

Zaczęłam tam wracać. Codziennie. Najpierw tylko przysiadałam na chwilę, niby przypadkiem. Potem zaczęłam przynosić swoją książkę. Luca zawsze miał przygotowane espresso, bez słowa, bez pytania. Tylko filiżanka i jego obecność. To było nowe. Inna samotność. Cichsza, mniej bolesna. Rozmawialiśmy rzadko. O literaturze. O tym, że niektóre książki lepiej czytać po sześćdziesiątce, bo wcześniej się ich nie rozumie. Któregoś dnia przyniósł powieść, której nie znałam. Opowiadała o wdowieństwie. Nie lubiłam, kiedy fikcja zbyt mocno przypominała życie, ale otworzyłam ją na chybił trafił.

– Niektórych rzeczy nie da się przeżyć samotnie – powiedział, patrząc przez szybę na kanał.

Zamknęłam książkę. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Płakałam. Nie dlatego, że było mi źle. Ale dlatego, że przez chwilę przestało być zupełnie pusto. A to, w jakimś dziwnym sensie, było najtrudniejsze.

Czułam ulgę i smutek

Telefon zadzwonił rano, kiedy szykowałam się do wyjścia. Zanim odebrałam, wiedziałam, że to Anna. Córka zawsze dzwoniła w poniedziałki. Miała w sobie tę samą systematyczność co Jan.

– Mamo, kiedy wracasz? – zapytała od razu.

– Nie wiem. Nie planuję jeszcze – odpowiedziałam spokojnie, zerkając na kurtkę zawieszoną przy drzwiach.

– Jak to nie planujesz? Przecież to miał być tydzień, góra dwa. Nie możesz uciekać od rzeczywistości.

– Może właśnie teraz po raz pierwszy od miesięcy nie uciekam. Może po raz pierwszy żyję.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Czułam, jak oddycha, jak zaciska szczękę. Wiedziałam, że dla niej to niezrozumiałe. Że nie potrafi spojrzeć na mnie inaczej niż przez pryzmat „mama”, „babcia”, „wdowa”.

Tato by tego nie chciał – rzuciła cicho.

– Właśnie myślę, że byłby szczęśliwy, widząc, że znowu się uśmiecham.

Rozłączyła się bez słowa. A ja zostałam z dziwnym uczuciem. Ulgi i smutku jednocześnie. Jakbym zdradziła własne dziecko, ale uratowała siebie.

Bałam się, że to grzech

Luca zaprosił mnie na kolację z przyjaciółmi. Wahałam się, bo dotąd unikałam ludzi. Jednak w tym razie coś mnie popchnęło do wyjścia. Spacer przez wąskie uliczki Wenecji był cichy, deszcz już przestał padać, a latarnie odbijały się w kałużach jak malowane szkło. W jego mieszkaniu czułam się dziwnie pewnie. Nie znałam nikogo, a jednocześnie nie bałam się być sama w tłumie. Rozmowy były lekkie, przy książkach, winie i śmiechu. Nikt nie pytał o moją przeszłość, nikt nie próbował zaglądać w serce.

– Życie po sześćdziesiątce nie musi być czekaniem na koniec – powiedział Luca, kiedy zostaliśmy chwilę sami w kuchni.

– Kiedyś myślałam, że po śmierci Jana już nic nie będzie… – szepnęłam. – Ale teraz… nie chcę płakać. Chcę pamiętać i… i śmiać się.

Nie powiedziałam mu, że po raz pierwszy od dawna czuję, że mogę kogoś polubić. Bałam się tego. Bałam się, że to zdrada wspomnień o Janie. Bałam się, że ten nowy uśmiech, który pojawia się na mojej twarzy, jest grzechem. Jednak tego wieczoru pozwoliłam sobie na chwilę spokoju. Nie martwiłam się o jutro. Nie myślałam o pretensjac Anny ani o własnych wyrzutach sumienia. Byłam tu i teraz. I to było dziwnie piękne.

Moje życie rozkwitło

Minęło pół roku, zanim podjęłam decyzję. Wynajęłam małe mieszkanie w pobliżu księgarni. Każdego dnia pomagałam Luce w porządkowaniu regałów, układałam książki, przygotowywałam ekspozycje. Czułam, że to miejsce stało się częścią mnie, że codzienność nabiera sensu. Pewnego popołudnia Luca podał mi klucz do małego magazynku za księgarnią. Stał przede mną i patrzył cicho, z uśmiechem, który nie wymagał słów.

– Nie prosiłem cię, żebyś została. Ale cieszę się, że to zrobiłaś – powiedział spokojnie.

– Ja też się cieszę – odpowiedziałam, czując, jak w sercu robi mi się ciepło.

Nie było łatwo. Czasami myślałam o Janie i o Polsce. Ale tęsknota już nie bolała. Wspomnienia były czułe, nie przytłaczające. Czułam, że moje życie rozkwitło powoli, jak powiewający na wietrze liść. Siedząc wieczorem przy kanale, w milczeniu obserwowałam wodę. Przyszłość wydawała się nieznana, ale nie przerażała mnie już. Nauczyłam się, że czasem to, co nieplanowane, bywa najpiękniejsze.

Tęsknota nie była już ciężarem

Siedziałam na tej samej ławce przy kanale, gdzie zaczynałam swoją samotną podróż. Wenecja zmieniła się wraz ze mną, a ja razem z nią. Siedem lat minęło od pierwszego deszczowego dnia, kiedy po raz pierwszy weszłam do księgarni. Mieszkanie było moje, księgarnia Luci wciąż pachniała papierem i kawą, a ja codziennie odkrywałam coś nowego – ludzi, uśmiechy, małe przyjemności. Czasem myślałam o Polsce, o córce, o Janie. Ale tęsknota nie była już ciężarem. Przeszłość stała się częścią mnie, czułą i bezpieczną. Nie musiałam jej uciekać ani próbować zmieniać. Mogłam pamiętać i pozwalać, by wspomnienia były jak ciepłe światło w zimny dzień.

Patrzyłam na gondole sunące powoli po kanale, na turystów zagubionych w wąskich uliczkach, na mewy krążące nad wodą. Wszystko było znajome, a jednak nowe. Świat nadal zadziwiał mnie swoją prostotą, swoimi niespodziankami. Nigdy nie planowałam tej drogi, a jednak doprowadziła mnie tu, gdzie chciałam być – do miejsca, w którym mogłam żyć naprawdę. Przyjechałam po pożegnanie. Zostałam na nowe powitanie.

Maria, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama