„Po śmierci mojego męża byłam jak martwa za życia. Odżyłam dopiero u boku siwego Erosa w małym domku nad Morzem Egejskim”
„Usiadłam przy oknie, w kącie. Zamówiłam zupę rybną. Na więcej nie miałam odwagi, ani apetytu. Nie minęło pięć minut, jak obok mojego stolika zatrzymał się mężczyzna. Wysoki, z siwymi włosami i brwiami jak dwa dzikie krzaki. – Nie wygląda pani na turystkę – powiedział z lekkim uśmiechem”.

- Redakcja
Jeszcze dwa lata temu planowaliśmy z Andrzejem wspólne śniadania na tarasie z widokiem na zatokę. Drewniany domek nad Morzem Egejskim, oliwki z miejscowego bazaru, nasze książki, cisza i wreszcie święty spokój. Tak miała wyglądać nasza emerytura. Oboje na nią czekaliśmy jak na wybawienie. A potem… no cóż. Życie, jak to życie, lubi sobie z człowieka zakpić. Najpierw te dziwne bóle Andrzeja, potem diagnoza, szpital, kilka miesięcy walki i w końcu pustka. Właśnie pustka – nie rozpacz, nie żal. Pustka. Jakby ktoś zgasił światło i zostawił mnie w środku pokoju, którego nie potrafię sobie przypomnieć.
Mieszkanie w Warszawie zaczęło mnie przytłaczać. Wszystko w nim było „nasze”, a przecież już go nie było. Czasem łapałam się na tym, że gotuję dla dwóch osób. Że zostawiam jego ulubioną poduszkę na miejscu, bo może wróci i się położy. Głupie, wiem. Ale chyba nie jestem jedyną, która tak robi. W końcu postanowiłam pojechać do Grecji sama. Do tego naszego domku, który teraz wydawał się bardziej domem obcym niż moim. Powiedziałam sobie, że muszę coś zamknąć. Coś przemyśleć. Chociaż nie miałam pojęcia, co to właściwie oznacza.
Pierwsze dni tam były jak pobyt w muzeum – wszystko piękne, wszystko martwe. Widoki, które miały cieszyć, tylko mnie drażniły. Ludzie wokół uśmiechnięci, beztroscy, jakby żyli w zupełnie innym świecie niż ja. A ja siedziałam wieczorami sama na tarasie z kieliszkiem wina i rozmawiałam z nieobecnym mężem. Coraz rzadziej. Bo miałam wrażenie, że i on już mnie nie słucha. Nie chciałam się z nikim zaprzyjaźniać. Nie miałam na to siły. W tamtej chwili potrzebowałam tylko jednego: przetrwać. Dzień po dniu.
Nie miałam odwagi na więcej
Weszłam tam właściwie z przymusu. Lodówka pusta, a na myśl o kolejnym samotnym posiłku w kuchni z widokiem na porzucone sandały Andrzeja, odechciewało mi się wszystkiego. „Po prostu zjesz coś i wrócisz”, powtarzałam sobie w myślach, wchodząc do małej tawerny na rogu. Siedziało tam kilka osób, raczej miejscowi, żadnych głośnych turystów z przewodnikami i kamerami, za co byłam wdzięczna losowi. Usiadłam przy oknie, w kącie. Zamówiłam zupę rybną i kieliszek ouzo. Na więcej nie miałam odwagi, ani apetytu. Nie minęło pięć minut, jak obok mojego stolika zatrzymał się mężczyzna. Wysoki, z siwymi włosami i brwiami jak dwa dzikie krzaki.
– Nie wygląda pani na turystkę – powiedział z lekkim uśmiechem. Głos miał niski, spokojny.
– Bo chyba nią nie jestem – odpowiedziałam, trochę zbyt szorstko, jak się zaraz zorientowałam.
– Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać. Po prostu… tu się wszyscy znają, a panią widzę pierwszy raz.
– Jestem tylko przejazdem – dodałam, nie podnosząc wzroku. Ale coś we mnie drgnęło. Może dlatego, że nie mówił jak ktoś, kto czegoś chce. Raczej jak ktoś, kto też nie za bardzo wie, co robi.
Usiadł przy sąsiednim stoliku. Przez chwilę milczeliśmy. Zupę podano, pachniała przyzwoicie. Ouzo też zaczęło działać. Zerknęłam na niego. Czytał gazetę po grecku, ale wyglądał, jakby żadnego słowa nie rozumiał.
– Ela – powiedziałam cicho. – Mam na imię Ela.
Spojrzał i się uśmiechnął.
– Stefan. Miło mi, pani Elu.
Po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem sama.
Czułam się z nim dobrze
Spotkaliśmy się przypadkiem. A może nie. Może oboje podświadomie chcieliśmy znów zobaczyć znajomą twarz, nawet jeśli jeszcze dzień temu byliśmy dla siebie zupełnie obcy. Siedziałam na ławce przy plaży, poranek był leniwy, powietrze pachniało wilgotnym piaskiem i kawą z kafejki naprzeciwko. Zobaczyłam go z daleka – szedł wolno, z rękami w kieszeniach, jakby donikąd się nie spieszył. Kiedy mnie zauważył, tylko skinął głową.
– Nie uciekła pani – rzucił, stając obok.
– Jeszcze nie – uśmiechnęłam się słabo. – A pan?
– Ja nigdzie się nie wybieram.
Spacerowaliśmy bez celu. Przeszliśmy wzdłuż brzegu, potem drogą pod górę, aż do punktu widokowego. Stefan mówił niewiele, ale potrafił słuchać. Opowiedział mi o swojej żonie. Zmarła rok temu.
– To było jak oglądanie powolnego gaśnięcia światła. A potem… nagle zrobiło się ciemno – powiedział, patrząc przed siebie. – I nie wiedziałem, co dalej.
– Ja też nie wiem – odpowiedziałam. – Wciąż tu jestem, ale nie wiem po co.
Te słowa wypowiedziałam, zanim zdążyłam je przemyśleć. Zaskoczyły mnie swoją szczerością. Może dlatego, że pierwszy raz ktoś przy mnie nie próbował mnie natychmiast pocieszyć. Opowiedział mi też o córce. Mieszka w Berlinie, rzadko się widują. „Ma swoje życie”, powiedział. Ja miałam syna w Londynie.
Mówił, że dzwoni, ale czułam w jego głosie to samo, co w moim – niechęć do opowiadania dzieciom, że nam źle. Bo dzieci mają żyć, nie martwić się nami. Na koniec dnia odprowadził mnie pod dom. Nie padło żadne „do zobaczenia”. Ale oboje wiedzieliśmy, że to nie był nasz ostatni spacer.
Łzy płynęły mi po policzkach
Znów zaszłam do tego samego baru. Jakby to było nasze miejsce. Byłam wcześniej niż zwykle – słońce właśnie się schowało, a ludzie powoli rozchodzili się do domów. Siadłam przy tym samym stoliku. Czułam coś na kształt niepokoju… albo może oczekiwania. Przyszedł. Bez pośpiechu, jakby był pewien, że tu będę.
– Dobry wieczór, pani Elu – powiedział, siadając naprzeciw. – Wygląda pani... inaczej. Jakby lżej.
– Może trochę jestem lżejsza. Mniej o jedno wspomnienie – odpowiedziałam, sama nie wiedząc, skąd mi się to wzięło.
Rozmawialiśmy o oliwkach, o tym, że Grecy nie potrafią robić herbaty, o głośnych mewach. Śmiałam się cicho. A potem, nie wiem kiedy, nagle zaczęło się robić poważnie.
– Mieliśmy z Andrzejem plan. Emerytura, Grecja, książki, kąpiele. Wszystko gotowe. Domek, łóżko, hamak... tylko jego zabrakło. I nie potrafię się złościć na los. Ale też nie umiem wybaczyć.
Stefan nie odpowiedział od razu. Popatrzył mi prosto w oczy. Nie było w jego spojrzeniu litości. Było zrozumienie.
– Ja przez długi czas spałem na podłodze. Nasze łóżko wydawało mi się... zbyt puste – powiedział. – Ale w końcu wróciłem. Bo człowiek nie może się bać pustych miejsc wiecznie. Trzeba je czymś zapełnić. Choćby ciszą.
Poczułam, jak łzy płynął mi po policzkach. Nie miałam siły ich powstrzymać.
– Nie chcę się zakochać. Ja już byłam zakochana. Już byłam szczęśliwa – wyszeptałam.
– A ja nie szukam nowej żony – odparł. – Szukam tylko kogoś, kto rozumie, co znaczy milczeć bez wstydu.
Siedzieliśmy tak długo. W ciszy, w której nie było wstydu. Tylko obecność.
Może to był początek czegoś
Ostatni tydzień spędziliśmy, jakbyśmy byli w stanie zawieszenia. Codzienne spacery, wieczory w barze, śniadania na tarasie z herbatą, która wciąż wychodziła mi zbyt słaba. Rozmawialiśmy o pogodzie, starych filmach, smakach dzieciństwa. I o tym, jak bardzo nie pasujemy już do świata, który pędzi jak szalony. Dzień przed moim wyjazdem Stefan przyszedł wcześniej. Przyniósł mi suszoną lawendę – „na sen”, jak powiedział.
Usiedliśmy razem na drewnianej ławce przy drodze. Przede mną leżała walizka. Mała, jakby symboliczna. Bo nie miałam już wielu rzeczy, które chciałam zabierać ze sobą. Ani w głowie, ani w sercu.
– Nie wiem, co powiedzieć – zaczęłam. – To chyba głupie, bo przecież to tylko dwa tygodnie. Ale mam wrażenie, że wracam stąd trochę inna.
Stefan uśmiechnął się lekko.
– To nie jest głupie. To rzadkie. Kiedy coś w człowieku się porusza – powiedział. – Może za rok, o tej samej porze, w tym samym barze?
Spojrzałam na niego. Te jego zmęczone oczy, które nigdy się nie spieszyły, nigdy nie naciskały.
– Jeśli będę miała odwagę – odpowiedziałam cicho.
– Nie potrzeba odwagi – powiedział. – Wystarczy chcieć być z kimś, choćby tylko przy herbacie o dziewiętnastej.
Uśmiechnęłam się. Szczerze. Po raz pierwszy od bardzo dawna. I wtedy zrozumiałam, że może to nie był koniec. Może to był początek czegoś innego. Nie mniej ważnego. Może po prostu – innego rodzaju obecności. Pożegnaliśmy się krótko. Bez łez. Bo czasem więcej znaczy to, co się nie mówi.
Nie byłam już tą samą kobietą
Lot minął szybko, choć siedziałam w nim jak w zawieszeniu. Patrzyłam przez okno, ale widoki niewiele dla mnie znaczyły. Nie byłam już tą samą kobietą, która dwa tygodnie wcześniej wsiadała do samolotu z walizką pełną ciężkich myśli. Teraz miałam wrażenie, że wieziono mnie nie tyle do Warszawy, co do nowej wersji siebie.
W mieszkaniu było dokładnie tak, jak je zostawiłam. Ten sam zapach, to samo ułożenie rzeczy. Ale ja patrzyłam na wszystko inaczej. Już nie z żalem, że nie ma obok Andrzeja. Raczej z cichym przyzwoleniem, że mogę tu być. Sama, ale nie samotna.
Wieczorem zrobiłam herbatę. Usiadłam w fotelu, otuliłam się kocem. Cisza, której kiedyś nienawidziłam, teraz była znajoma. Zaczęłam się jej uczyć, jak nowego języka. Nie zadzwoniłam do Stefana. On też nie zadzwonił. Ale nie czułam niepokoju. Byliśmy dwojgiem ludzi, którzy przez chwilę znaleźli w sobie lustro. I choć nie było obietnic, nie było planów – wiedziałam, że nie był to tylko przypadek. Może się już nie spotkamy. A może za rok, o tej samej porze, w tym samym barze… Życie nie wróciło do mnie jak fala. Raczej jak lekki przypływ. I ja, Ela, kobieta 59-letnia, po raz pierwszy od dawna nie bałam się tego, co jeszcze przede mną.
Elżbieta, 59 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn i synowa traktowali mnie jak darmową niańkę. Niech nazywają mnie złą babcią, ale ja też mam prawo do swojego życia”
- „Pachniał jak milion dolarów, a kupił mi tanie naleśniki. Moje uczucia szybko stopniały jak bita śmietana z proszku”
- „W klubie seniora poznałam figlarnego Jureczka. Zaczęło się od małej przejażdżki, a potem pomknęliśmy w życiowy maraton”