Reklama

Nie sądziłam, że po śmierci ojca coś jeszcze mnie zaskoczy. Żyłam spokojnie – emerytura, samotne wieczory z książką, poranki z kawą. Byłam wdową od dziesięciu lat, mój dorosły syn mieszkał za granicą, a ja nauczyłam się nie liczyć na zmiany. Ojciec był ostatnim bliskim, którego jeszcze miałam w kraju. Odszedł nagle, cicho, bez wielkich słów, bez pożegnania.

Reklama

Odkryłam sekret

Po jego pogrzebie zaczęłam porządkować dokumenty. Wśród akt, starych legitymacji, kartek pocztowych i pożółkłych rachunków znalazłam pudełko. Szare, tekturowe, nieopisane. Otworzyłam je z ciekawością, ale nie spodziewałam się niczego szczególnego. Ot, papiery sprzed lat.

W środku leżały listy, fotografie, kilka kartek z notatkami. I jedno zdjęcie – noworodek owinięty w biały kocyk, śpiący, z lekko rozchylonymi ustami. Na odwrocie zdjęcia ojciec napisał: „Dla mojej córeczki, której nie mogę zatrzymać”.

Przeczytałam napis jeszcze raz. I jeszcze raz. Potem usiadłam i zadzwoniłam do syna. Musiałam to z siebie wyrzucić.

– Cześć, Jarku. Przeglądam rzeczy po dziadku. Znalazłam coś dziwnego. Pudełko z papierami, a w środku zdjęcie dziewczynki i kartka: „Dla mojej córeczki, której nie mogę zatrzymać”. Co to może znaczyć?

– Pewnie jakaś stara historia. Nie zaprzątaj sobie tym głowy, mamo – odpowiedział spokojnie. – Dziadek miał przecież swoje tajemnice.

– Tylko że zdjęcie jest podpisane datą. I to ten sam dzień, w którym się urodziłam.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.

Ukrywali to

Nie potrafiłam już wrócić do zwykłego rytmu dnia. To pudełko, niby niczym się niewyróżniające, trzymało w sobie całe życie, którego nie znałam. Przesuwałam palcami kolejne papiery, kartki, notatki ojca. Chciałam znaleźć choćby strzęp wskazówki, cokolwiek, co powiedziałoby mi więcej.

Wreszcie znalazłam teczkę ze spinaczem. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak urzędowa korespondencja. Ale w środku było coś innego. Wyjęłam arkusz – pożółkły, z pieczątką urzędu stanu cywilnego. Zamarłam. Odpis zupełny aktu urodzenia. Imię: Ingrid. Nazwisko: takie samo jak moje. Data urodzenia: dokładnie ta sama, co moja. Miejsce urodzenia: ten sam szpital, to samo miasto.

Wzrok przebiegał po tekście, ale ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę leży przede mną. Ojciec musiał wystąpić o ten dokument celowo.

Ingrid. Moja siostra, istniejąca naprawdę. Z imieniem, nazwiskiem, numerem aktu. Poczułam, że robi mi się słabo. To nie była legenda, nie domysły z dawnych lat. To było urzędowe potwierdzenie, że rodzice oddali jedną z córek. Mnie zostawili. Ją oddali. A jednak ojciec coś po niej zachował. Może szukał? Może żałował?

Musiałam ją znaleźć

Tego wieczoru powiedziałam o wszystkim Jarkowi. Zrobiłam mu zdjęcie aktu i wysłałam, a potem zadzwoniłam.

– Mamo… – usłyszałam, gdy odebrał. – Co ty chcesz z tym zrobić?

– Nie wiem – przyznałam. – Ale nie potrafię tego tak zostawić. Jeśli ona gdzieś jest… muszę się dowiedzieć.

– A jak ją znajdziesz? Przecież to prawie niemożliwe.

– Są fundacje, ludzie, którzy się tym zajmują. Może spróbuję.

Po chwili milczenia dodał:

– A może po prostu lepiej zostawić to w spokoju?

– Ty możesz tak uważać – odpowiedziałam spokojnie. – Ale ja żyłam przez całe życie, nie wiedząc, że gdzieś obok dorastała druga Teresa. I teraz chcę wiedzieć. Chcę choć raz zrobić coś dla siebie.

Następnego dnia zadzwoniłam do fundacji zajmującej się odnajdywaniem zaginionych krewnych. Opowiedziałam wszystko – o liście, o zdjęciu, o akcie urodzenia. Obiecano mi pomoc. Poprosili o przesłanie dokumentów i zdjęcia. Mieli się odezwać. Zgodziłam się. I zaczęłam czekać.

Byłam podekscytowana

Minęły trzy miesiące. W tym czasie niemal codziennie sprawdzałam skrzynkę mailową i telefon. Czekałam. Każdy dźwięk powiadomienia przyprawiał mnie o przyspieszone bicie serca. Udawałam przed znajomymi, że wszystko u mnie w porządku. Ale wieczorami wracałam do tego pudełka. Zdjęcie noworodka stało teraz w ramce na komodzie, obok ojcowskiej fajki. Któregoś popołudnia zadzwonił telefon.

– Znaleźliśmy kobietę z Niemiec. Nazywa się Ingrid, tak jak w akcie, który pani przysłała. Miała w swoim domu bardzo podobne zdjęcie, identyczne niemowlę, tylko odbitka z innego ujęcia. I niemal te same słowa. „Mojej córeczce, którą musiałem zostawić”. Podała tę samą datę, szpital, miasto. Wszystko się zgadza.

– Ona żyje? – spytałam głupio. Nie wiedziałam, co innego powiedzieć.

– Tak. Ma rodzinę, mieszka pod Monachium. Napisała, że od lat próbowała czegoś się dowiedzieć. Wysyłamy pani jej mail i kontakt. Jeśli pani chce, możecie się skontaktować.

Jeszcze tego samego wieczoru napisałam pierwszy mail. Krótkie przedstawienie się, zdjęcie z dzieciństwa, kilka słów o sobie – że mam syna, że mieszkam w Polsce, że całe życie nie wiedziałam.

Nie mogłam się doczekać

Nie spałam całą noc. Rano znalazłam w skrzynce maila od niej. Zaczęłyśmy wymieniać wiadomości codziennie. Były zdjęcia, opowieści, wspomnienia z dzieciństwa – różne, ale dziwnie podobne w uczuciach. A przede wszystkim – nasze twarze. Przesłała mi zdjęcie z czasów liceum. Spojrzałam i zamarłam. Jakbym patrzyła na siebie z przeszłości.

Po tygodniu Ingrid napisała: „Przyjadę. Muszę. Nie mogę już żyć z tym pytaniem, jak wyglądałoby moje życie, gdybym została z wami”. Zgodziłam się. Zaczęłam nerwowo przygotowywać mieszkanie. Nie wiedziałam, co powiem, gdy stanie w drzwiach. Czy ją przytulę? Czy zamilknę? Czy się rozpłaczę?

Niespełna dwa tygodnie później czekałam przed dworcem z małym bukietem konwalii. Nie miałam pojęcia, czy Ingrid je lubi, ale mama je kochała. Pomyślałam, że może to ją jakoś zbliży do tej kobiety, której nigdy nie poznała, a która ją urodziła.

Patrzyłam na wychodzących ludzi i próbowałam ją rozpoznać.W końcu ją zobaczyłam. Szła powoli, z walizką na kółkach. Wysoka, szczupła, włosy spięte w kok. Zatrzymała się, spojrzała prosto na mnie i po prostu stanęła, jakby nie wiedziała, co dalej. Ja chyba też nie wiedziałam.

Wszystko się zmieniło

Podeszłam. Stałyśmy twarzą w twarz. Nie wiem, która z nas zrobiła ten pierwszy krok, ale nagle byłyśmy w objęciach. I obie płakałyśmy. Czułam, jak jej ramiona drżą, jak szlocha cicho, wtulona w moje ramię. A ja nie mogłam wydusić ani słowa.

W domu podałam herbatę, jakbym się kurczowo trzymała zwyczajności. Ingrid rozglądała się powoli po mieszkaniu, zatrzymała wzrok na zdjęciu ojca.

– To on? – zapytała.

Skinęłam głową.

– Nigdy go nie widziałam. Czasem myślałam, że może był potworem, że mnie porzucił. A potem myślałam, że może musiał i że to bolało go tak samo jak mnie. Nie wiedziałam, która wersja jest prawdziwa.

– On nigdy o tym nie mówił, ale zachował twoje zdjęcie. Myślę, że nie był gotów się z tym zmierzyć.

Usiadłyśmy naprzeciwko siebie.

– Mów mi o nim – poprosiła. – O tobie. O niej. O wszystkim.

Byłam jej ciekawa

Zaczęłam opowiadać o naszym domu, o mamie, która była surowa i zamknięta w sobie, o ojcu, który kochał po cichu, o świętach, o szkole, o moich pierwszych zakochaniach. Ingrid słuchała uważnie, czasem się uśmiechała.

Potem opowiedziała ona. O swojej rodzinie adopcyjnej, o matce, która była dobra, ale zawsze bała się mówić o przeszłości. O tym, że czuła się kochana, ale też inna, jakby zawsze brakowało jednego puzzla w układance.

– Nie jestem tu po to, żeby robić wyrzuty – powiedziała na koniec. – Nie chcę niczego zabierać. Ale chciałabym poznać tę część mnie, której nigdy nie miałam.

– A ja chciałabym poznać ciebie – odpowiedziałam.

Wieczorem Ingrid obejrzała pudełko z dokumentami. Trzymała swoje zdjęcie, to z dzieciństwa, w dłoniach tak samo jak ja wtedy. Długo nic nie mówiła.

– On o mnie nie zapomniał – wyszeptała w końcu.

– Nie.

Siedziałyśmy razem do późna. Czułam się dziwnie spokojna, jakby po raz pierwszy od śmierci ojca coś naprawdę miało sens.

Teresa, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama