Reklama

Nikomu o tym wcześniej nie opowiadałam, bo dotąd sądziłam, że miałam po prostu przywidzenia. W końcu tamtego dnia, rok temu, byłam chora. Wysoka gorączka mogła przecież sprawić, że na kilka minut straciłam kontakt z rzeczywistością i dlatego wydawało mi się, że widziałam to, co widziałam. Przez okrągłe dwanaście miesięcy wmawiałam więc sobie, że w lutym 2021 roku na cmentarzu przy ulicy Niskiej nikogo nie spotkałam, a mężczyzna, który stał obok mnie i ze mną rozmawiał, był jedynie wytworem mojej wyobraźni. Tak sobie powtarzałam aż do lutego bieżącego roku.

Reklama

Ubiegłoroczna zima zaczęła się u nas w połowie listopada i ciągnęła do końca marca. Pamiętam, że najwięcej śniegu spadło w lutym. Było go tak dużo, że poruszanie się po mieście, czy to pieszo, czy samochodem, stało się uciążliwe, czasochłonne i bardzo niebezpieczne. Służby drogowe nie radziły już sobie z odśnieżaniem ulic, a dozorcy nie byli w stanie sprzątać chodników wystarczająco szybko. Wiedziałam, że w taką pogodę wizyta na cmentarzu całkowicie mija się z celem.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiłam tam pojechać

To właśnie w lutym, przed paroma laty, straciłam w wypadku oboje rodziców. Nie istniała więc na świecie siła, która powstrzymałaby mnie w rocznicę ich śmierci od złożenia kwiatów na grobie. Ból i tęsknota rozerwałyby mi chyba serce na strzępy. Kiedy zaproponowałam mojej siostrze, Iwonie, by mi towarzyszyła, popukała się palcem w czoło, a w jej szarych oczach pojawiło się zniecierpliwienie.

Była ode mnie dużo starsza i zareagowała na śmierć „staruszków” z zadziwiającym spokojem. Może to dlatego, że miała męża i dzieci, nie była więc samotna jak ja. A może dlatego, że głęboko wierzyła w Boga i zawsze godziła się bez sprzeciwu z wyrokami niebios. Ja nie znajdowałam pocieszenia w wierze, a na dźwięk słów „Bóg tak chciał” skręcało mnie ze złości. Koniecznie musiałam odwiedzić ich grób.

– Beatko, nie wariuj – poprosiła grzecznym, ale stanowczym tonem. – Po pierwsze, ledwo co wyszłaś z przeziębienia, a po drugie, nie dotrzesz nawet do kaplicy. W drodze do pracy przejeżdżam koło cmentarza. Groby i boczne alejki są całkowicie zasypane. Wszystko tonie w śniegu. Widać tylko krzyże górujące nad mogiłami. Pojedziemy tam razem, kiedy przyjdzie odwilż. Rodzice na pewno by nam tę zwłokę wybaczyli.

„Ale ja sobie nie wybaczę” – pomyślałam i poczęstowałam ją zieloną herbatą.

– Przysięgnij, że dzisiaj sobie odpuścisz – zażądała, bo znała moje podejście do sprawy.

– Dobra, dobra – bąknęłam dla świętego spokoju, i tak wiedząc doskonale, że tam pojadę.

Kilka godzin później zatrzymałam samochód na przylegającej do nekropolii pętli autobusowej. Było to jedyne miejsce, gdzie dało się normalnie zaparkować. Wyciągnęłam z bagażnika kupiony wcześniej stroik oraz dwa ogromne znicze. Teraz cieszyłam się, że wcześniej pomyślałam, żeby je kupić, bo przy cmentarzu nie było żywego ducha. Paskudna pogoda skutecznie odstraszyła ulicznych handlarzy.

Gdy dotarłam do bramy cmentarza, przekonałam się na własne oczy, że w słowach siostry nie było cienia przesady. Małe i duże mogiły, a nawet okazałe rodzinne grobowce tonęły w białym puchu. Śnieg pokrywał wszystko: ławki, krzewy i większość umocowanych nisko tablic. Co kilka metrów wyrastały z niego drewniane albo kamienne krzyże, przystrojone okazałymi śnieżnymi czapami. Na jednym z nich siedział wielki czarny ptak, chyba kruk, i obserwował mnie swoimi paciorkowatymi ślepiami niczym jakiś posępny strażnik umarłych. Na szczęście niektóre alejki, w tym główna, a także plac przed kaplicą były odśnieżone. Dobrze, że ktoś pomyślał o żałobnikach. „Dam radę. Nie jest tak źle” – pocieszyłam się w myślach i zaszczekałam zębami z zimna.

Mróz nie dawał za wygraną

Ostry północny wiatr chłostał mi boleśnie policzki. Miałam na sobie kożuch z kapturem, grube spodnie i buty na futerku, ale i tak dygotałam na całym ciele. Choroba zawładnęła mną całkowicie. Od dwóch tygodni nie mogłam się pozbyć zapalenia oskrzeli. Lekarz przepisał mi antybiotyk i kazał leżeć w łóżku. Ja jednak nie cierpię bezczynności. „Prochy” więc łykałam, lecz o poceniu się pod kołdrą nie chciałam nawet słyszeć. Efekt był taki, że wciąż kasłałam i miałam gorączkę.

Grób rodziców znajdował się w starej części cmentarza, niecały kilometr w linii prostej od kaplicy. W normalnych warunkach dotarcie do niego zajęłoby mi kilka minut, jednak tego przedpołudnia warunki nie były normalne. Musiałam przedzierać się przez zaspy i intuicyjnie omijać niewidoczne dla oka przeszkody. Poruszałam się wolno i ostrożnie, co i tak nie uchroniło mnie przed zderzeniem ze stojącą przy drodze ławką i nie ocaliło lewej kostki przed skręceniem.

Po trzech kwadransach katorżniczego marszu znalazłam się wreszcie u celu. Z trudem łapałam powietrze, a z moich ust wydobywały kłęby pary.
Odśnieżyłam mogiłę rodziców i przetarłam rękawiczką litery na tablicy. Ruch ogrzał mnie nie gorzej niż lampka koniaku, ale to rozpływające się po ciele ciepło było krótkotrwałe i złudne. Kiedy zapaliłam znicze i położyłam na nagrobnej płycie zakupiony stroik, znów zaczęło mną telepać.

Zignorowałam jednak dreszcze, przymknęłam oczy i oddałam się fali wspomnień. Może powinnam się była wtedy modlić, jednak po tym co się stało z mamą i tatą, przestałam wierzyć w Boga. Ten drugi, ponoć lepszy świat wydawał mi się tylko bajką dla naiwnych dzieci. Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos zbliżających się kroków. Brzmiały lekko i nienaturalnie, zważywszy na śnieżne zaspy.

Ten facet pojawił się ni z tego, ni z owego

Uniosłam powieki i zobaczyłam idącego w moją stronę mężczyznę. Miał na sobie płaszcz, a pod nim biały garnitur. Nie zapamiętałam rysów jego twarzy, koloru oczu ani włosów. Wiem tylko, że wyglądał młodo i brnął przez śnieg, jakby doczepił sobie do butów miniaturowe saneczki. Nagłe pojawienie się na pustym cmentarzu dziwnego faceta powinno mnie było przestraszyć lub choćby zaniepokoić, lecz ja niczego takiego nie czułam. Nieznajomy przystanął i posłał mi zatroskane spojrzenie.

– Wracaj do domu, Robaczku, bo nabawisz się zapalenia płuc – odezwał się łagodnym tonem.

W jednej chwili serce we mnie zamarło, a z gardła wyrwał się bezgłośny krzyk. Poza ojcem i mamą nikt nigdy nie nazywał mnie „Robaczkiem”! Nawet moja własna, rodzona siostra…

– Skąd pan... – zająknęłam się.

– Kazali ci przekazać, żebyś się nie martwiła – wszedł mi słowo.

– Kto kazał ? – nie zrozumiałam. – Kim pan, do diabła, jest? I co pan tutaj właściwie robi?

Mężczyzna tylko spojrzał na mnie pobłażliwie. Nie przejął się moim agresywnym tonem.

– Twoi rodzice – odparł. – Wiesz dobrze, kim jestem, tylko nie chcesz w to uwierzyć. Czuwam nad tobą od urodzenia.

Pamiętam, że zaczęłam się wtedy śmiać. Stałam nad grobem ojca i matki, rechocząc jak głupia, a w mojej głowie trwała prawdziwa gonitwa myśli.
„No to się doigrałaś, kretynko – zganiłam w duchu samą siebie. – Masz tak dużą gorączkę, że naszły cię halucynacje!”.

– Odwiedzę cię raz jeszcze, dokładnie za rok. Może wtedy we mnie uwierzysz – powiedział facet, po czym zniknął; dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Otarłam z policzków łzy i uczyniłam na piersi znak krzyża.

– Rany, ale mnie zmogło! Dobrze, że to był facet, a nie różowy słoń – mruknęłam pod nosem, żeby dodać sobie otuchy, a następnie ruszyłam chwiejnym krokiem w stronę głównej alei.

Przypuszczenie, że miałam halucynacje, potwierdziło się, gdy odwróciłam głowę i zobaczyłam na śniegu ślady swoich stóp. Te, które zrobił mężczyzna, zniknęły. Po powrocie do domu natychmiast zmierzyłam sobie temperaturę. Elektroniczny wyświetlacz pokazał trzydzieści dziewięć stopni. Wszystko jasne! Kilka następnych dni spędziłam w łóżku. Siostra poiła mnie bulionem z kury i karmiła schabem z morelami. Była wściekła, że wybrałam się sama na cmentarz, ale zagryzła zęby i milczała.

– Wierzysz w anioły? – zapytałam ją wtedy od niechcenia.

– Oczywiście. A ty? – odparła.

– Jasne, że nie – prychnęłam.

Reklama

To było rok temu. Dziś odpowiedziałabym inaczej, bo facet z cmentarza spełnił obietnicę...

Reklama
Reklama
Reklama