Reklama

Rok temu w wypadku zginął mój ojciec. Wracał do domu z miasta rowerem i potrącił go samochód. Kierowca uciekł, policja nigdy go nie znalazła. Bardzo to przeżyłem. Byłem jedynakiem, a moja mama zmarła, gdy miałem zaledwie kilka lat. Kochałem tatę, nie spodziewałem się, że zabraknie go w moim życiu tak szybko. Nie chorował, uprawiał sport, zdrowo się odżywiał. Był pełen wigoru i pomysłów. W wakacje mieliśmy we trzech z moim synem objechać Polskę na rowerach. Nie zdążyliśmy.

Reklama

– Zdarzył się wypadek… Zginął na miejscu… Nie cierpiał… – z tego co mówiła policjantka, docierały do mnie zaledwie strzępki.

Tata nie zostawił testamentu, ale byłem upoważniony do jego konta i lokat – zawsze bardzo na to naciskał. Nie miałem pojęcia, ile dokładnie pieniędzy tata odłożył. Gdy w końcu zacząłem się tym interesować, okazało się, że razem jest tego około 70 tysięcy złotych!

Opowiedziałem o tym nieoczekiwanym spadku Karolowi, mojemu doradcy finansowemu. Karol zajmował się moimi finansami od dwóch lat. Inwestował w akcje i fundusze. Przekazywałem mu niedużo, tylko tyle, ile udało mi się zaoszczędzić z pensji. Inwestycje były bezpieczne, ale przynosiły mały zysk.

Myślałem, że warto zainwestować

Karol w czasie tej rozmowy o spadku nie dał po sobie poznać, że go zainteresowałem. Ale już kilka dni później zaczął napomykać o jakimś świetnym biznesie, w który zamierza zainwestować swoje pieniądze. Po kilku tygodniach zaproponował, że także mnie może wciągnąć w ten interes, ponieważ mnie lubi i ceni, i jestem jedynym klientem, któremu to proponuje.

Dziś myślę, że jeszcze się wtedy nie otrząsnąłem po śmierci taty. Nie myślałem klarownie. Do tego tata tak bardzo mi zaimponował tymi oszczędnościami, że też zacząłem marzyć, by coś zostawić swojemu synowi. Tyle że nie oszczędzając. Do tego trzeba czasu i cierpliwości. Ja chciałem pieniędzy natychmiast. A Karol mnie urabiał. Kusił. Pokazywał dokumenty, biznesplan…

W rezultacie nie tylko oddałem Karolowi spadek po ojcu. Wziąłem również 100 tysięcy kredytu, zadłużyłem hipotekę domu. Umowę zawarliśmy taką, że po trzech miesiącach zacznę dostawać pierwsze wypłaty, na początek w wysokości rat kredytu. Po roku miały zacząć się prawdziwe zyski. A za pięć lat miałem zostać milionerem.

Na umowie kredytowej podrobiłem podpis żony, bo inaczej nigdy nie zgodziłaby się na takie przedsięwzięcie. Ala zawsze była rozsądna. Ostrożna. Za nic nie zechciałaby ryzykować utraty domu. Kiedy przedstawiłem jej zaledwie zarys planu, powiedziała stanowczo: Nie. Ale ja święcie wierzyłem, że mam rację i jeszcze mi za to podziękuje, więc okłamałem ją. I złamałem prawo.

Dałem się nabrać jak dziecko

Przez pierwsze trzy miesiące Karol podsyłał mi raporty. Z dokładnym wyliczeniem, na co idą pieniądze, co się dzieje. Wszystko wyglądało idealnie. W następnym miesiącu powinienem dostać pierwszą wypłatę. Czekałem na nią z utęsknieniem, bo żeby spłacić trzy pierwsze raty kredytu, zrobiłem na koncie debet.

Gdy pieniądze nie przyszły, uznałem, że Karol ma dużo pracy. Po kolejnym tygodniu napisałem do niego maila. Nie odpisał, więc zadzwoniłem. „Nie ma takiego numeru” – usłyszałem w słuchawce. Zacząłem się niepokoić, ale ciągle wierzyłem, że to nieporozumienie. Nie chciałem sam przed sobą przyznać, że dałem się oszukać. I straciłem wszystko, co miałem.

W podpisywanych przeze mnie i Karola umowach był jego adres. Pojechałem do niego. Dom wyglądał na pusty. Spuszczone żaluzje antywłamaniowe, zarośnięty trawnik. Zadzwoniłem do sąsiedniej willi.

– Sąsiedzi? Wyprowadzili się kilka tygodni temu. Dziwne, bo w nocy zajechała ciężarówka. Nawet się nie pożegnali. Może jakieś nieszczęście w rodzinie? – tylko tyle dowiedziałem się od sąsiadki.

Dopiero wtedy przestałem się oszukiwać. Wróciłem do samochodu i po raz pierwszy od śmierci taty zacząłem płakać…Dlaczego nie poszedłem na policję? Ze wstydu. Przecież dałem się wypuścić jak dziecko. Ciężko mi było się do tego przyznać przed samym sobą, a co dopiero przed policjantami. I żoną… „Boże. Co ja powiem Ali? Nie dość, że straciłem wszystko, to jeszcze ją oszukałem”.

Wkrótce wszystko się wydało

– Andrzej, o co tutaj chodzi? To chyba jakaś pomyłka – zaniepokojona Ala wręczyła mi list z banku.

Informował nas, że na naszym koncie został przekroczony limit debetowy. I jeżeli nie zostanie spłacony w przeciągu trzech dni, konto zostanie zablokowane.

– Kochanie… Niestety, to nie jest pomyłka – zacząłem i skruszony opowiedziałem jej wszystko.

Widziałem przerażenie w jej oczach, które powoli zamienia się we wściekłość. Ala wyglądała, jakby była gotowa spakować walizki, wyprowadzić się i nigdy nie wrócić…

– Przepraszam. Przepraszam. Śmierć taty mnie kompletnie rozbiła. Przestałem myśleć. Nie wiem, co sobie myślałem. Nie mam pojęcia… – ukryłem twarz w dłoniach.

– Jak śmiesz mieszać w to tatę?! Oszukałeś mnie, oszukałeś bank! Przecież za to możesz iść nawet do więzienia! – krzyczała.

Żona nie rozmawiała ze mną przez tydzień. W końcu w sobotę po kolacji oświadczyła:

– Nie wybaczyłam ci jeszcze. Ale nie odejdę. I spróbuję ci pomóc. Znalazłam dodatkową pracę, poprowadzę księgowość małej firmy znajomego koleżanki z pracy. Może uda nam się chociaż debet na koncie spłacić. Ale obawiam się, że domu nie da się uratować. Prędzej czy później zabierze nam go bank. Boże, jak mogłeś być taki głupi… – westchnęła i poszła do sypialni.

Musiałem zająć czymś głowę

A ja znowu położyłem się w gabinecie. Nie mogłem zasnąć. Wierciłem się przez godzinę, aż w końcu się poddałem. Skoro i tak nie spałem, to nie zamierzałem leżeć bezczynnie. Poszedłem do garażu popracować przy rowerach. Mimo wszystko postanowiliśmy z synem pojechać w tę podróż dookoła Polski. Dla taty. W garażu stał też rower ojca. Solidna kolarzówka. Po jego śmierci naprawiłem uszkodzone przednie koło. I polakierowałem ramę. Stał w rogu przykryty plandeką. Dotknąłem go i pomyślałem o tacie. I o tym, co zrobiłem z jego pieniędzmi.

– Przepraszam, tato. Wiem, że cię zawiodłem. Obiecuję, że spróbuję to wszystko odkręcić – szepnąłem.

W tym momencie za oknem huknęło. Trzasnęły drzwi i zgasło światło. Próbowałem się przemieścić w stronę półki, gdzie stała świeczka. Znów rozległ się grzmot, a potem coś błysnęło. Przez krótką chwilę, gdy w garażu zrobiło się jasno, widziałem przewrócony rower taty. „To pewnie wiatr” – pomyślałem.

Kiedy w końcu znalazłem świeczkę, za oknem rozszalała się już regularna burza. Lało jak z cebra, niebo co chwilę rozświetlały błyskawice. Nie mogłem wrócić do domu, bo przemoczyłoby mnie do suchej nitki. Podniosłem rower taty i starannie oparłem go o ścianę. W tym samym momencie podmuch wiatru otworzył drzwi. Próbowałem osłonić świeczkę, ale tak nieudolnie, że spadła ze stołu i pochlapała mi palce gorącym woskiem. Klnąc pod nosem, schyliłem się, żeby poszukać jej po omacku na podłodze. Nagle znowu usłyszałem łoskot w głębi garażu.

„Co u licha? Jakiś kot mi tu wlazł czy co?” – pomyślałem, ale gdy natrafiłem na przewrócony po raz kolejny rower ojca zrozumiałem, że to nie kot. „Widać źle go postawiłem” – wytłumaczyłem sobie.

Podniosłem rower i tym razem drutem przymocowałem kierownicę do metalowej szafki, żeby nic mu się już nie stało. Nie zważając na strugi deszczu, wróciłem do domu.

Nie wiedziałem, co się dzieje

Następnego wieczoru znów poszedłem do garażu. Już miałem sięgnąć do zamka, gdy ze środka dobiegły mnie dziwne odgłosy. Jakieś skrzypienie… Jakby ktoś szorował czymś metalowym po betonie. Zamarłem. Złapałem mocno dużą latarkę, którą tym razem już przezornie zabrałem. Jednym gwałtownym ruchem otworzyłem drzwi i zaświeciłem. Pusto. Najwyraźniej wyobraźnia płatała mi figle. Przez brak snu chyba zacząłem tracić zmysły Zapaliłem światło i zająłem się pracą. Gdy podszedłem do szafki, na betonowej podłodze dostrzegłem dziwny ślad w kurzu. Jakby ktoś przesunął szafkę o parę centymetrów. Przeszły mnie ciarki. Jeżeli w garażu był jakiś intruz, to nie miał jak wyjść. Czyli ciągle tu jest…

– Halo! Pokaż się i to już! – zawołałem bez przekonania.

Mój głos odbił się od ścian. Odpowiedziała mi tylko cisza. Ale coś było nie tak. Poczułem się nieswojo. W tym momencie z gwoździa spadł na ziemię młotek. Tak po prostu. Złapałem latarkę i wybiegłem na dwór. Miałem dość na dziś.

– Muszę się wreszcie wyspać. Bo wariuję – powiedziałem do siebie.

Położyłem się na sofie i zamknąłem oczy. Ale sen nie nadchodził. Poszedłem do kuchni po szklankę wody. Spojrzałem odruchowo w stronę garażu. W oknie świeciło się światło, a przecież je zgasiłem. „Ktoś kradnie rowery! Rower taty!” – pomyślałem z przerażeniem.

Złapałem nóż i pobiegłem do garażu. Nagle stanąłem jak wryty. Drzwi były otwarte na oścież, a ze środka dochodziły dziwne odgłosy. Szuranie, szczękanie, łoskot… Jakby ktoś buszował w mojej skrzynce z narzędziami. Bałem się jak nigdy, ale wszedłem do środka. Na podłodze leżała wywrócona skrzynka na narzędzia. Śrubki, gwoździe, łożyska, klucze… – wszystko walało się po podłodze. A rower taty znowu był przewrócony. Ktoś przeciął drucik, którym przymocowałem go do szafki. Tylko kto i po co? Jak uciekł, którędy? Zrezygnowany znów przytwierdziłem rower do szafki. Z szuflady wyjąłem kłódkę. Tym razem porządnie zamknąłem drzwi garażu.

To było nierealne

Następnego dnia żona wreszcie pozwoliła mi wrócić do sypialni. Dwie noce przespałem jak zabity. Trzeciej nocy obudziła mnie Ala.

– Andrzej. Coś dziwnego dzieje się w garażu. Zobaczyłam światło. Poszłam je zgasić, bo pomyślałam, że może zapomniałeś. Ale tam się coś dzieje. Usłyszałam jakieś dziwne odgłosy. Wystraszyłam się.

Wkurzyłem się. Czego oni chcą? Jeśli to złodzieje, to dawno mogli wynieść te rowery. O co tutaj chodzi? Ruszyłem do garażu. Ala szła kilka kroków za mną. Światło było zgaszone, drzwi wciąż zamknięte, kłódka na swoim miejscu… Ale ze środka rzeczywiście dochodziły dziwne dźwięki. Spojrzałem na Alę.

– Kochanie, wszystko w porządku. To pewnie wiatr. Albo koty. Wracajmy do łóżka – zaordynowałem.

Ale sam znowu nie zmrużyłem oka. Już wiedziałem, że tam naprawdę dzieje się coś dziwnego. Następnego wieczoru, zanim zabrałem się za rowery, przeprowadziłem inspekcję. Było jeszcze jasno, więc obszedłem garaż dookoła. Wszedłem nawet na drabinę i zlustrowałem dach. Niczego specjalnego nie znalazłem. Drzwi były zamknięte. W środku też panował wzorowy porządek. Zajrzałem we wszystkie kąty, sprawdziłem, czy rower taty jest dobrze zamocowany. W końcu zabrałem się do pracy. Za oknem powoli zapadał zmierzch. Zapaliłem światło. Czułem się jednak nieswojo. Miałem wrażenie, że za chwilę coś się wydarzy.

Tata chciał mi dać znak

W pewnym momencie zamarłem. Za moimi plecami coś się ruszało. Chciałem się odwrócić, ale nie mogłem. W końcu powoli spojrzałem za siebie. Plandeka z roweru taty leżała na podłodze. Zrobiłem dwa kroki i w tym momencie z półki spadł lewarek. Trafił w sam środek kufra przytwierdzonego do bagażnika roweru. Stanąłem jak wryty. Przecież patrzyłem na ten regał. Ani drgnął. Jak mógł z niego spaść taki ciężki przedmiot? Wtedy zobaczyłem, że pokrywa kufra jest pęknięta. Zdenerwowałem się. „Tato, widzisz, nawet o twój rower nie umiem dobrze zadbać” – pomyślałem zrezygnowany.

Podszedłem do kufra, żeby oszacować straty i wtedy przez dziurę zobaczyłem, że w środku coś jest. Wcześniej nawet nie przyszło mi do głowy, żeby tam zajrzeć. Zresztą nie miałem kluczyka. Wyłamałem wieko – i tak już się do niczego nie nadawało. W środku leżała paczka zawinięta w szary papier. I koperta. Najpierw sięgnąłem po nią. W środku znalazłem dwa pisma, oba na firmowym papierze Desy. Pierwsze, podpisane przez biegłego eksperta, było poświadczeniem autentyczności obrazu olejnego pędzla Jana Stanisławskiego. Drugie – zaświadczeniem, że Desa jest gotowa wystawić obraz „Topole” na aukcji i proponuje cenę wywoławczą… 150 tysięcy złotych! Patrzyłem i nic nie rozumiałem. O co tutaj chodzi? Jakie topole?

Sięgnąłem po paczkę. W środku był nieduży obrazek. Od razu rozpoznałem pejzaż, który kiedyś wisiał u babci w jadalni. Kiedy jako dziecko odwiedzałem babcię, bardzo mi się podobał. Czasem zasypiałem w fotelu i zawsze przed snem patrzyłem na ten pejzaż. Wyobrażałem sobie, że idę przez łąkę w stronę zagajnika… Nie miałem pojęcia, że po śmierci babci obraz wziął tata. Nigdy go u niego nie widziałem. I nigdy nie przyszło mi do głowy, że to dzieło znanego artysty. 150 tysięcy! A to tylko cena wywoławcza! Aż zakręciło mi się w głowie.

I nagle zrozumiałem, co działo się w garażu przez ostatnie dni. Tata próbował naprowadzić mnie na ten pakunek. Przypomniałem sobie jedną z naszych ostatnich rozmów.

„Mam dla was wspaniałą niespodziankę – powiedział w dniu, w którym zginął. – Jak wszystko dobrze pójdzie, opowiem wam wieczorem”.

Reklama

– Dziękuję ci, tato. Dziękuję. I obiecuję, że tym razem już cię nie zawiodę – wyszeptałem.

Reklama
Reklama
Reklama