„Po śmierci ukochanego męża położyłam się do grobu za życia. Siedzę w domu jak w trumnie, bo wszystko mi o nim przypomina”
„Wiedziałam, że to ostatni raz. Ale go nie zatrzymałam! Jakby to mogło cokolwiek zmienić. Jakby to mogło go ocalić... Zamknęłam oczy i westchnęłam. On umarł na ulicy. Wśród obcych ludzi. A ja siedziałam i zastanawiałam się, czemu tak długo nie wraca”.

- Redakcja
Od dziewięciu miesięcy jestem wdową. Nie cierpię tego słowa – brzmi jak wyrok. Jakby ktoś raz na zawsze odebrał mi tożsamość i zostawił z dziurą po człowieku, który był wszystkim. Odkąd Jerzy umarł, nie wychodzę z mieszkania. Po co? Świat tam za drzwiami nie ma już żadnego znaczenia. Tu, w tych czterech ścianach, cicho rozkłada się moje życie. Każdy przedmiot mówi do mnie jego głosem – kubek, z którego pił poranną kawę, płaszcz, który wisi w przedpokoju i pachnie jego wodą kolońską, niedomykające się szuflady, które naprawiał dziesiątki razy bez skutku.
Nasze śniadania, rozmowy przy stole, jego mrukliwe „dzień dobry” każdego ranka – wszystko to teraz jest jak ślad po zmarłym w powietrzu. Mój dom stał się trumną. Trumną bez wieka, ale z ciszą gęstą jak dym. Każdy dzień wygląda tak samo – herbatka, cisza, spojrzenie na pusty fotel. I milczenie. Nawet ściany nie chcą już ze mną rozmawiać.
Gdy patrzę w lustro, widzę cień siebie sprzed lat. Zgaszoną kobietę, której świat skurczył się do kuchennego stołu i wspomnień. Nie szukam pocieszenia, bo nie wierzę, że coś jeszcze mogłoby mnie dotknąć. Jestem duchem wśród rzeczy, które zostały po Jurku. I z każdym dniem czuję, że odchodzę razem z nimi.
Nie rozumieją mojej żałoby
Telefon zadzwonił chwilę po ósmej. Spojrzałam na ekran i westchnęłam. Alina. Odbierałam coraz rzadziej, ale tym razem odebrałam. Może z przyzwyczajenia, może z poczucia winy.
– Irenka, kochana… Jak się trzymasz?
– Dobrze – skłamałam odruchowo.
– Może wpadniesz dziś na herbatę? Upiekłam sernik, ten, który Jurek zawsze chwalił… – głos jej lekko zadrżał, a ja poczułam ukłucie w żołądku.
– Nie dzisiaj, Alinko. Trochę mnie głowa boli – powiedziałam i odsunęłam słuchawkę, żeby nie musiała słyszeć, że oddycham zbyt szybko.
– Irena… Ja się po prostu martwię. Nikt cię nie widuje, nie odbierasz. Jurek nie chciałby, żebyś tak żyła…
– Alina, muszę kończyć. – Przerwałam jej bezceremonialnie i się rozłączyłam. Głos mi zadrżał, ale łzy nie przyszły.
Po godzinie usłyszałam dzwonek do drzwi. Zamarłam. Nie podchodziłam. Drzwi mają tę cudowną właściwość – oddzielają cię od ludzi, nawet tych najbliższych.
– Irena, to ja, Teresa. Twoja kuzynka. Otwórz, przyniosłam ci trochę pysznego rosołu, sama ugotowałam…
Stałam za drzwiami w bezruchu. Słyszałam szelest torebki, jej szept, że "pewnie znowu nie otworzy". Odsunęła się dopiero po kilku minutach.
Wróciłam do salonu i usiadłam w fotelu Jurka. Przymknęłam oczy. Nikt nie rozumie, że nie chcę wychodzić. Nie chcę udawać, że coś mnie cieszy. Nie chcę herbaty z Aliną, ani rosołu od Teresy. Nie chcę, żeby mówili mi, jak mam przeżywać mój ból. Jurek nie wróci. A ja nie zamierzam uciekać z tej trumny, którą stał się nasz dom.
Miałam pustkę w sercu
List przyszedł zwykłą pocztą, nie poleconą. Papier był miękki, pachniał lawendą – zapachem charakterystycznym dla mojej córki. Poznałam go od razu. Siedziałam przy stole i wpatrywałam się w kopertę jak w coś obcego. Zanim ją otworzyłam, minęło pół dnia. W końcu drżącymi dłońmi przecięłam papier.
"Mamo, wiem, że mnie unikasz. Wiem też, że nie jesteś gotowa. Ale ja nadal tu jestem. Zosia za tobą tęskni. Ja… też. Proszę, pozwól nam przyjechać. Nawet jeśli tylko na chwilę. Nawet jeśli nie powiesz ani słowa. Po prostu bądź. Tęsknię za tobą. Kocham Cię. Asia."
Schowałam list do szuflady bez słowa. W mieszkaniu zrobiło się jeszcze ciszej.
Później, tego samego wieczora, zasnęłam w fotelu. Śniłam o Jurku. Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Miał na sobie ten sweter w granatowo-szare paski, który zawsze zakładał na niedzielne śniadania. Patrzył na mnie spokojnie.
– Nie chowaj się tu ze mną, Renuś – powiedział cicho. – Jeszcze nie czas.
– Ale ja już nie mam czasu, Jurek. On się skończył razem z tobą.
Nie odpowiedział. Po prostu zniknął. Obudziłam się zlana potem. I z pustką w piersi tak wielką, że ledwo mogłam złapać oddech.
Rano, gdy zaparzałam herbatę, usłyszałam brzęk telefonu. SMS. Jedno zdanie. "Przyjadę dziś z Zosią." Asia. Wzięłam głęboki wdech. Przebiegła mi przez głowę myśl, że nie mają prawa. Że to moje miejsce, moja żałoba. Ale gdzieś w tym buncie pojawiło się coś, czego nie czułam od miesięcy. Lęk. I coś jeszcze. Może ciekawość?
Nie potrafię dać mu odejść
Drzwi otworzyłam bez słowa. Asia uśmiechnęła się nerwowo, Zosia trzymała ją za rękę i ściskała miśka pod pachą.
– Cześć, mamo… – powiedziała cicho, ale nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową i odsunęłam się, by mogły wejść.
Usiadły przy stole. Postawiłam filiżanki, nalałam herbaty. Niby zwyczajnie, jak dawniej, ale wszystko we mnie drżało. Asia mówiła – o pracy, o Zosi, o pogodzie – a ja kiwałam głową, nie słuchając. Jakby mówiła w obcym języku. Chciałam, żeby już wyszły. Chciałam, żeby zostały.
– Babciu? – odezwała się nagle Zosia i spojrzała na mnie uważnie.
Podniosłam wzrok znad herbaty.
– Dlaczego zawsze masz zasłonięte zasłony?
W pokoju zrobiło się dziwnie cicho. Asia przestała mówić, a ja przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Serce mi łomotało.
– Bo... – zaczęłam, ale głos mi się załamał.
Zosia dalej patrzyła. Tak samo jak Jurek, kiedy chciał, żebym mu coś powiedziała. Prawdziwie.
– Bo tu jest ciemno, Zosieńko – wyszeptałam. – Tak... w środku. Bez dziadka.
I wtedy coś we mnie pękło. Zalała mnie fala wszystkiego, co przez tyle miesięcy trzymałam w środku. Łzy poleciały, nie mogłam ich powstrzymać. Chciałam wstać, ale Asia już była obok, objęła mnie mocno. A ja, pierwszy raz od jego śmierci, pozwoliłam się przytulić.
– Nie potrafię go puścić, rozumiesz? – szeptałam, wtulona w jej ramię. – Bo jak go puszczę, to nie zostanie już nic.
A one tylko były. Obok. I to chyba wystarczyło.
Wiedziałam, że to ostatni raz
Siedziałyśmy w ciszy. Tylko zegar na ścianie tykał. Czas jakby zwolnił, może po raz pierwszy od tamtego dnia.
– To było rano – zaczęłam, sama nie wiedząc, skąd we mnie te słowa. – Miał wolne, pamiętam. Zrobił mi kawę, jak zawsze. Tę z kardamonem, chociaż mówiłam, że za mocna. Ale on lubił, jak narzekałam. Siadł naprzeciwko i patrzył. Tak po prostu, patrzył.
Asia trzymała mnie za dłoń, a Zosia rysowała coś na kartce przy stole.
– Mówił, że chyba dziś pojedzie do apteki, bo coś mu w klatce siedzi. Ale nie chciał, żebym dzwoniła po lekarza. Powiedział, że to tylko pogoda.
Zamknęłam oczy.
– Wiedziałam. Ja to czułam, rozumiesz? Patrzyłam, jak zapina płaszcz, jak sięga po klucze... i wiedziałam, że to ostatni raz. Ale nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się, powiedziałam: „kup też chleb”. Tylko tyle.
Asia ścisnęła moją rękę.
– Mamo... to nie twoja wina.
– Ale ja go nie zatrzymałam! Nie powiedziałam: „zostań”. Nie powiedziałam: „boję się, że cię stracę”. Jakby to miało cokolwiek zmienić. Jakby to mogło go ocalić...
Zamknęłam oczy i westchnęłam.
– On umarł na ulicy. Wśród obcych ludzi. A ja siedziałam tu i zastanawiałam się, czemu tak długo go nie ma.
Asia pochyliła się i pocałowała mnie w czoło. Było w tym coś takiego, że znów poczułam się jak matka. Ale też jak ktoś, kto zawiódł.
– Mamo, ty żyjesz. A on byłby dumny, że próbujesz. Że jesteś z nami teraz.
Nie odpowiedziałam. Ale może zaczęłam jej trochę słuchać.
Już mniej się bałam
Gdy wyszły, długo siedziałam na kanapie. W mieszkaniu znów zapadła cisza, ale inna niż zwykle. Nie była już ciężarem, raczej tłem. Podniosłam rysunek, który Zosia zostawiła na stole – dom z dużym oknem, słońcem i trzema postaciami trzymającymi się za ręce. Miały podpisy: „Zosia”, „mama” i „babcia”.
Wstałam powoli. Ciało miałam jakby cięższe, ale nogi same mnie poprowadziły. Podeszłam do okna. Zasłony wisiały jak martwe skrzydła, tłumiąc światło. Chwyciłam jedną i odsunęłam. Światło wlało się do pokoju ostro i bezczelnie. Zmrużyłam oczy, serce mi przyspieszyło.
Po drugiej stronie ulicy chłopiec jechał na hulajnodze, pies gonił za liściem, ktoś wynosił śmieci, ktoś inny rozmawiał przez telefon. Nic szczególnego. Ale jakoś inaczej to wyglądało.
Otworzyłam okno. Powietrze było zimne, pachniało marcem i resztkami śniegu. Ten zapach znałam – przypominał poranki, kiedy Jurek zaciągał się dymem z papierosa i mówił: „Jeszcze trochę, a będzie wiosna”.
– Może jeszcze nie dziś... – powiedziałam cicho, nie do nikogo konkretnie. – Ale może... kiedyś.
Nie wiedziałam, co będzie dalej. Czy wyjdę jutro? Czy przyjmę kolejną propozycję herbatki od Aliny? Ale po raz pierwszy od miesięcy nie bałam się, że w tej ciszy zostanę na zawsze. Może wciąż byłam w tej trumnie, ale nie zamykałam już wieka. Przynajmniej nie bardzo szczelnie.
Odwróciłam się od okna. Promień słońca padł na fotel Jurka. Tak, jakby on chciał mi powiedzieć: „Widzisz? Można oddychać”.
Nie potrafię żyć jak dawniej
Nie, to nie jest historia z happy endem. Jurek nie wrócił. Nic nie naprawiło się cudownie, nie stałam się nagle inną kobietą. Mój dom nadal jest miejscem żałoby – ale już nie całkowicie. Coś się zmieniło. Po dziewięciu miesiącach coć wreszcie drgnęło. We mnie.
Cisza w mieszkaniu już mnie nie tłamsi. Nadal jest, ale nie zagłusza mnie całej. Pojawiły się przerwy – momenty, w których przypominam sobie, że mam jeszcze córkę. Że mam wnuczkę, która pyta o zasłony i rysuje mnie w oknie, jakbym tam naprawdę była.
Nie potrafię żyć jak dawniej. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę chciała. Ale dziś nie zasunęłam zasłon. Dziś wypiłam herbatę i poszłam do łazienki uczesać włosy. Dziś otworzyłam okno.
I chyba to wystarczy. Bo może życie po stracie to nie powrót do tego, co było. Może to nie polega na odbudowie, ale na nauce życia w ruinach. Na układaniu wszystkiego od nowa, z tych samych odłamków. Z kawałków, które zostały.
Ludzie mówią: „czas leczy rany”. Ale ja już wiem, że to nieprawda. Czas nie leczy. Po prostu mija. A my uczymy się żyć z bólem tak, jak człowiek uczy się chodzić po wypadku – z nową sztywnością, z kulą u boku, ale do przodu.
Jurek był moim domem. Moim ramieniem, moją kotwicą. Teraz muszę spróbować zbudować coś z tego, co mi zostało.
Nie dla świata. Dla Zosi. Dla Asi. Może nawet dla siebie.
Może jeszcze nie dziś. Ale może... kiedyś.
Irena, 62 lata