„Po śmierci męża, chciałam się jeszcze poczuć kobietą. Szybko poznałam kochanka, który był słodki jak beza z malinami”
„Gdy przyniesiono zupę, czułam się nieswojo. Rozejrzałam się. Ludzie jedli, rozmawiali. Ja siedziałam w ciszy, słuchając stukotu sztućców i cichej muzyki w tle. Wtedy podszedł starszy mężczyzna. Miał szary płaszcz, nienagannie zawiązany szalik i łagodne oczy. – Mogę usiąść? – zapytał z uśmiechem”.

- Redakcja
Nie jestem kobietą, która narzeka. Już nie. Dawniej, może i tak — gdy w sklepie zabrakło ulubionej kawy, gdy tramwaj uciekł sprzed nosa, gdy Włodek znów przyniósł do domu gazetę zamiast świeżego chleba. Ale odkąd go nie ma… Milczę. Cisza stała się moim naturalnym środowiskiem. I tylko czasem ją przecinam: łyżeczką stukającą o filiżankę, przesuwanym krzesłem, westchnieniem w pustym pokoju.
Mieszkam na trzecim piętrze bez windy, z balkonem, który zarósł miętą i ziołami, bo nawet kwiaty mnie już nie słuchają. Od trzech lat jestem wdową. Włodek odszedł nagle — i to najgorsze — że bez pożegnania. Miałam mu jeszcze tyle do powiedzenia. Teraz gadam do jego zdjęcia. Albo do herbaty. Albo do książek. Bo książki są jedynym, co jeszcze budzi we mnie życie. W bibliotece w każdy czwartek pachnie kurzem i ciepłem. Tam spotykam Zofię. Ona wie, że nie pytam o pogodę, tylko o to, co nowego przeczytała. I czasem ona przynosi mi gazetkę z lokalnego konkursu: „Napisz recenzję. Wygraj nagrodę”.
Gdybyście wiedzieli, ile razy patrzyłam na ten afisz i nie wierzyłam, że warto. Ale tamtego dnia... po prostu napisałam. O książce, która pachniała jak ciasto drożdżowe i smutek. Napisałam szczerze, że zazdroszczę bohaterce odwagi do życia po stracie. Bo ja tej odwagi jeszcze nie miałam. Dwa tygodnie później Zofia wpadła do biblioteki jak burza.
– Alicjo! – krzyknęła, jakby się paliło. – Ty wygrałaś! Trzysta złotych! Pierwsze miejsce!
Poczułam, jakby ktoś mnie zawołał po imieniu pierwszy raz od miesięcy. Jakby ktoś zauważył, że żyję.
Złapałam się wtedy na myśli, co ja zrobię z trzystoma złotymi? To przecież nie majątek. Ale dla mnie... to jak zaproszenie do innego świata. Do takiego, do którego kiedyś chodziłam z Włodkiem. W sukience, z pomalowanymi ustami. Do restauracji.
– Idź – powiedziała Zofia, jakby czytała mi w myślach. – Chociaż raz. Dla siebie.
Nie odpowiedziałam jej od razu. Bo jeszcze nie wiedziałam, czy umiem. Czy wolno mi jeszcze... być kobietą?
Ale w nocy, przy herbacie, powiedziałam do pustego pokoju:
– Włodku... jeśli się obrazisz, że wydam pieniądze na deser z bezą... to trudno. Ja chcę dziś żyć. Choćby przez dwie godziny.
Podszedł do mnie mężczyzna
Nie miałam w co się ubrać. Szafa pełna była ubrań z czasów, gdy chodziłam jeszcze na spotkania z Włodkiem. Żadna sukienka nie wydawała się już odpowiednia. Z jednych wyrosłam, inne spłowiały na wieszakach. Ale była jedna – granatowa, z miękkiego materiału, z lekko rozszerzanym dołem. Pamiętałam, że zawsze dobrze się w niej czułam. Wyprasowałam ją powoli, z ostrożnością, jakby mogła się rozpaść od jednego pociągnięcia żelazka.
Pomalowałam usta. Dawno tego nie robiłam, ręka mi zadrżała. W lustrze zobaczyłam siebie, a zarazem kogoś obcego. Kobietę, która kiedyś gdzieś wychodziła, a potem przestała. I teraz próbowała zacząć od nowa. Restauracja była niedaleko. Znałam ją z dawnych lat, wtedy była miejscem niedzielnych obiadów. Teraz patrzyłam na nią jak na coś z innego świata. Weszłam, ostrożnie stawiając kroki. Pachniało czystością i czymś ciepłym, może pieczonym chlebem. Kelnerka zaprowadziła mnie do stolika pod oknem. Usadowiłam się niezdarnie, położyłam torebkę na kolanach i spojrzałam w kartę.
Nie umiałam wybierać. Gdy Włodek był ze mną, zawsze coś doradzał. Teraz litery skakały mi przed oczami, ale w końcu zamówiłam: zupę porową, filet z dorsza i deser – bezę z malinami. Nigdy wcześniej nie zamawiałam deseru, który nie byłby kompotem. Gdy przyniesiono zupę, czułam się nieswojo. Rozejrzałam się. Ludzie jedli, rozmawiali. Ja siedziałam w ciszy, słuchając stukotu sztućców i cichej muzyki w tle. Wtedy podszedł starszy mężczyzna. Miał szary płaszcz, nienagannie zawiązany szalik i łagodne oczy.
– Mogę usiąść? Samemu to tylko zupę się je – zapytał z uśmiechem.
Zawahałam się, ale kiwnęłam głową.
– Nie wiem, czy potrafię jeszcze prowadzić rozmowę przy stole – powiedziałam szczerze.
– Ja pewnie też nie. Ale możemy spróbować. W końcu jesteśmy tylko ludźmi, którzy lubią jeść w cieple.
Powiedział, że ma na imię Edward. Zamówił barszcz i herbatę. Siedział spokojnie, nie narzucał się. Rozmawialiśmy o książkach. Zapytał, co ostatnio czytałam. Opowiedziałam mu o powieści, która wygrała mi trzysta złotych. On mówił o tomiku poezji, który znalazł przypadkiem w antykwariacie.
– Pamiętam, jak moja żona nienawidziła bigosu z jabłkami – rzucił nagle. – Twierdziła, że to obraza dla kapusty. A mnie właśnie taki najbardziej smakował.
Roześmiałam się. Pierwszy raz od dawna śmiałam się nie dlatego, że wypadało.
Przynieśli nam deser. Beza była krucha, słodka i lekko kwaskowa. Jedliśmy powoli, jakby czas stanął. Edward opowiadał o filmach, które oglądał w młodości. O podróży do Pragi. O tym, jak nauczył się przyszywać guziki, bo żona twierdziła, że każdy mężczyzna powinien umieć chociaż to. Gdy skończyliśmy, długo jeszcze siedzieliśmy przy herbacie. Rozmawialiśmy jak ludzie, którzy nie muszą się spieszyć. Gdy wstałam, powiedział:
– Dziękuję za towarzystwo. Czasem wystarczy jeden wieczór, żeby coś sobie przypomnieć.
Przytaknęłam, chociaż nie odpowiedziałam nic. Wyszłam na chłodne powietrze i czułam się inaczej. Nie lepiej. Po prostu inaczej.
Było mi lekko, ale też wstyd
Wróciłam do mieszkania jakby po długiej podróży. Zdjęłam płaszcz i nie zapaliłam światła. Usiadłam w kuchni i przez chwilę wpatrywałam się w okno. Noc była cicha, bezdeszczowa. Włożyłam czajnik na gaz, ale nie zrobiłam herbaty. Wystarczyło mi ciepło płomienia. Nie umiałam nazwać tego, co czułam. Było mi lekko, ale też wstyd. Jakby coś we mnie się poruszyło, czego nie chciałam ruszać. Przecież to była tylko kolacja. Kilka słów przy stole. Trochę śmiechu. A jednak wracając, poczułam coś, czego nie czułam od śmierci Włodka.
– Włosy miał inne – powiedziałam w ciemność. – A oczy też nie takie jak twoje. Ale śmiałam się, Włodku. Śmiałam się naprawdę.
Cisza nic mi nie odpowiedziała. Wstałam, zgasiłam gaz. Czułam się, jakbym zrobiła coś niestosownego. Ale czy naprawdę to była zdrada? Może tylko oddech. Przerwa od samotności. Przypomnienie, że jeszcze mogę mówić, że jeszcze ktoś może mnie słuchać. Położyłam się, nie przebierając. Długo leżałam z otwartymi oczami. Czekałam, aż poczuję ulgę albo żal. Ale przyszło tylko jedno – zdziwienie. Że jeszcze potrafię się uśmiechnąć do kogoś obcego.
Telefon zadzwonił w czwartek, późnym popołudniem. Numer był nieznany, głos – znajomy. Mówił spokojnie, jakby nie minął tydzień, tylko jeden dzień.
– Mam nadzieję, że to nie nietakt. Po prostu... pomyślałem, że warto jeszcze kiedyś porozmawiać.
Zamilkłam na chwilę. Serce zabiło mi szybciej, chociaż nie wiedziałam dlaczego.
– Dziękuję, że pan zadzwonił – powiedziałam, zanim zdążyłam się rozmyślić.
– Lubi pani „Casablankę”? Grają ją w studyjnym, w wersji z napisami. Bilety tanie, fotele stare, ale klimat podobno niezły.
Zawahałam się.
– Kiedyś widziałam ją z mężem. Nie wiem, czy to dobry pomysł...
– To tylko film – odparł łagodnie. – Ale dobrze ogląda się go we dwoje.
Zgodziłam się. Może nie od razu, ale bez większego oporu. Umówiliśmy się pod kinem, w niedzielę, przed osiemnastą. Znów założyłam granatową sukienkę. Innej nie miałam, która nie wyglądałaby na zbyt domową. W kinie było chłodno. Siedzieliśmy obok siebie, nie dotykając się nawet łokciami. Ale w jednej scenie – tej, gdy Rick żegna Ilsę – poczułam, jak jego dłoń dotyka mojej. Powoli, cicho, jakby tylko na chwilę. Nie trzymaliśmy się za ręce jak zakochani. To było coś innego. Uścisk ludzi, którzy wiedzą, jak trudno jest znów być z kimś blisko. Po seansie nie rozmawialiśmy o filmie. Szliśmy w milczeniu, aż w końcu powiedział:
– Czasem jedno popołudnie zmienia więcej niż trzydzieści lat.
Nie odpowiedziałam. Ale spojrzałam na niego tak, że na pewno wiedział, że go doskonale rozumiem.
Nie chciałam się spieszyć
Spotykaliśmy się raz w tygodniu. Bez planów, bez obietnic. Czasem na spacer po parku, czasem w kawiarni, gdzie herbatę podawano w starych filiżankach. Edward zawsze przychodził przed czasem i zawsze miał przy sobie książkę. Twierdził, że lubi czekać. Ja udawałam, że w to wierzę. Rozmowy z nim nie były wyjątkowe. Mówiliśmy o pogodzie, o cenach warzyw, o tym, że tramwaje jeżdżą teraz za cicho. Ale między słowami było coś, czego wcześniej nie miałam – spokój. Nie musiałam niczego udowadniać, nie musiałam się spieszyć. On też nie. Oboje wiedzieliśmy, że niczego już nie musimy. Możemy tylko chcieć. Zofia zauważyła pierwsza.
– Uśmiechasz się, Alicjo. I to nie do książek – powiedziała, gdy oddawałam tom opowiadań.
– To nic. To tylko znajomość. On lubi bezy, ja też. Tyle – odpowiedziałam, trochę zbyt szybko.
Bałam się. Tego, że przyzwyczaję się do jego obecności. Że potem znów zostanę sama i znów będę musiała uczyć się milczenia. Ale on niczego nie wymuszał. Był, gdy chciałam i nie pytał, ani nie naciskał, gdy się wycofywałam. W pewien poniedziałek, gdy padał deszcz, zaprosił mnie do siebie. Na herbatę. Powiedziałam, że nie wiem, czy to dobry pomysł. Uśmiechnął się tylko:
– To nie test. To tylko herbata.
Nie poszłam. Ale czułam, że następnym razem może się zdecyduję.
Nie zakochani, ale odmienieni
Z czasem przestaliśmy się umawiać. Spotkania po prostu się zdarzały. W czwartki widywaliśmy się w bibliotece, w soboty na targu, gdzie Edward wybierał jabłka z taką uwagą, jakby od tego zależał los świata. Razem piliśmy herbatę u mnie, raz u niego. Oboje wiedzieliśmy, że nikt nie pyta, dokąd to wszystko zmierza. Nie zakochaliśmy się w sobie. Nie było wyznań, tulenia się do poduszek ani nocnych telefonów. Ale coś się zmieniło. Nie jadłam już śniadania w ciszy, nie odkładałam zakupów na jutro, nie mówiłam „to nie dla mnie”. W jego obecności znów czułam się kobietą, nie tylko wdową. A on – jak sam powiedział – znów nauczył się słuchać, nie tylko słyszeć.
– Czasem jedno popołudnie zmienia więcej niż trzydzieści lat – powtórzył, gdy wracaliśmy z kina po raz trzeci.
Przytaknęłam.
– Za trzysta złotych kupiłam kolację. I rozmowę, której nigdy nie zapomnę.
Nie mówiliśmy o przyszłości. Wiedzieliśmy, że może jej być niewiele. Ale teraz, w tej chwili, było wystarczająco.
Alicja, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałam, że poznałam księcia z bajki. Czar szybko prysł, gdy się okazało, że zasiał nasionko w ogródku innej królewny”
- „Na weselu kobieta w bakłażanowej sukni wręczyła mi tajemniczą kopertę. Dopiero wtedy z twarzy mojego męża opadła maska”
- „Teściowa upokorzyła mnie na moim własnym weselu. Gorsza od tego, była tylko reakcja mojego świeżo upieczonego małżonka”