„Po śmierci żony byłem jak skapcaniały grzyb. Dopiero w Busku poznałem żwawe kuracjuszki, które postawiły mnie do pionu”
„Miałem wrażenie, że z dnia na dzień stałem się przezroczysty – dla świata, dla sąsiadów, dla dzieci, a nawet dla własnego odbicia w lustrze. Czułem się jak znoszony kapeć rzucony w kąt – nikt go nie wyrzuca, ale nikt też nie chce nosić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wszystko się zmieni”.

- Redakcja
Kiedy człowiek przechodzi na emeryturę, wyobraża sobie, że wreszcie odpocznie, zajmie się sobą, nadrobi stracony czas. Ale rzeczywistość potrafi być zaskakująco brutalna. Początkowo cieszyłem się wolnością, poranną kawą bez pośpiechu, gazetą, ciszą. Potem przyszła pustka. Miałem wrażenie, że z dnia na dzień stałem się przezroczysty – dla świata, dla sąsiadów, dla dzieci, a nawet dla własnego odbicia w lustrze. Czułem się jak znoszony kapeć rzucony w kąt – nikt go nie wyrzuca, ale nikt też nie chce nosić. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wszystko się zmieni.
Emerytura jak wyrok
Moja codzienność wyglądała jak kalka – te same poranki, te same śniadania, te same wiadomości w telewizji. Żona zmarła pięć lat wcześniej. Dzieci – każde w swoim świecie, zapracowane, z wnukami, których widywałem od święta. Miałem sześćdziesiąt dziewięć lat i wstyd się przyznać, ale przestałem widzieć sens we wstawaniu z łóżka. Przechadzałem się po mieszkaniu jak duch, sprzątałem, gotowałem, siadałem przed telewizorem, ale wszystko było nijakie. Nawet mój pies, stary kundel Maks, patrzył na mnie z politowaniem.
– I co, Maks, też już nie masz siły udawać, że to życie ma sens? – rzuciłem kiedyś w jego stronę, a on tylko ziewnął i położył się z powrotem na swoim legowisku.
Znajomi się wykruszyli. Jedni chorzy, inni pochowani, jeszcze inni wyprowadzili się do dzieci. W moim bloku tylko jedna sąsiadka z czwartego piętra czasem się uśmiechnęła na klatce, ale rozmowy nie szły dalej niż „dzień dobry”. Któregoś wieczoru, przeglądając stare zdjęcia, trafiłem na kartkę z pieczątką sanatorium w Ciechocinku – sprzed lat. Przypomniało mi się, jak tam kiedyś byliśmy z żoną. Postanowiłem: złożę wniosek. Dla zdrowia, ale chyba bardziej dla psychiki. I tak zaczęła się zmiana.
Bilet do uzdrowiska
Wniosek złożyłem bez większych nadziei, raczej z rozpędu. Przez kilka tygodni nawet o tym nie myślałem. Aż któregoś ranka, między reklamą margaryny a prognozą pogody, listonosz zadzwonił do drzwi. Koperta z pieczątką NFZ. Przez chwilę miałem irracjonalne wrażenie, że to jakieś wezwanie na przesłuchanie. A to był przydział – sanatorium w Busku-Zdroju, trzy tygodnie turnusu, pokój jednoosobowy, wyżywienie, zabiegi. Termin: za miesiąc.
Nie skakałem z radości, ale coś się we mnie poruszyło. Zacząłem sprawdzać pociągi, przepakowywać walizki, które nie widziały światła dziennego od lat. Nawet Maks patrzył na mnie podejrzliwie, jakby nie wierzył, że naprawdę wyjadę poza dzielnicę. Wyjeżdżając, czułem się jak uczeń jadący na kolonie. Z jednej strony ekscytacja, z drugiej obawa – kto tam będzie, jak mnie przyjmą, czy znajdę z kimś wspólny język? W pociągu trafiłem na miłego pana z Bydgoszczy, który jechał na ten sam turnus. Rozmowa zeszła na bóle kolan i problemy z kręgosłupem, ale po chwili śmialiśmy się jak starzy znajomi.
– Wiesz, człowieku, jak ja tylko zobaczę borowinę, to mnie skręca. Ale lekarz kazał, to jadę – śmiał się, poprawiając czapkę.
Sanatorium było szare z zewnątrz, ale w środku ciepłe, czyste i pełne ludzi. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku, najczęściej po sześćdziesiątce, z walizkami, które ciągnęli jak wspomnienia. W recepcji dostałem klucz i skierowanie na pierwsze zabiegi. Jeszcze nie wiedziałem, że poza borowiną czeka mnie coś znacznie bardziej rozgrzewającego.
Zapach lawendy i perfum
Zabiegi miałem rano, więc całe popołudnia były wolne. W drugim tygodniu turnusu znałem już większość twarzy z jadalni. Ludzie rozmawiali, śmiali się, opowiadali sobie historie chorób jak dzieci bajki. Sam nie szukałem towarzystwa – może trochę z nieśmiałości, może z przekonania, że jestem już dla świata nieistotny. Aż pewnego dnia usiadła przy mnie przy obiedzie kobieta z burzą siwych loków i intensywnym zapachu lawendy.
– Czy to miejsce jest zajęte? – zapytała, wskazując krzesło obok.
– Proszę bardzo – odparłem, odruchowo się prostując.
Miała energię, która nie pasowała do wieku. Nazywała się Celina, była o trzy lata młodsza ode mnie i – jak się okazało – wdową od dekady. Już po pięciu minutach rozmowy czułem, że w mojej głowie zaczyna coś iskrzyć. Żartowała, opowiadała o wnukach, o tańcach z lat 70., które kiedyś kochała. Jej spojrzenie było ciepłe, ale bez taniej czułostkowości.
– Wiesz, tu wszyscy tylko narzekają na kręgosłupy. A może po prostu trzeba się ruszyć? – rzuciła któregoś dnia i zaproponowała wieczorny spacer po parku.
Zgodziłem się. Pierwszy raz od dawna poczułem lekki dreszcz, jak za młodu. Spacerowaliśmy wzdłuż alejek, śmiejąc się i rozmawiając o wszystkim i o niczym. Gdy lekko dotknęła mojego ramienia, nie odsunąłem się. Wręcz przeciwnie – odwzajemniłem gest. Nie wiedziałem jeszcze, że Celina to dopiero początek moich „kuracji odmładzających”. Sanatorium miało w zanadrzu więcej niespodzianek.
Dni gorące, noce dłuższe
Po spacerze z Celiną coś się zmieniło. Zacząłem inaczej się ubierać, golić się częściej, spryskiwać wodą kolońską, która kurzyła się latami na półce. Inni kuracjusze też zauważyli – ktoś mrugnął, ktoś rzucił żartem, że „emerytura służy panu znakomicie”. I rzeczywiście, czułem się, jakby ktoś wlał mi do żył odrobinę młodości. Ale życie to nie bajka, a serca po sześćdziesiątce wciąż potrafią się plątać. Bo kilka dni później w łaźni borowinowej poznałem Krystynę. Miała donośny śmiech, mocny makijaż i spojrzenie kobiety, która dobrze wie, czego chce.
– Pan tu nowy? – zapytała, chociaż dobrze wiedziała, że nie.
– Nie, już drugi tydzień. Ale chyba rzadko się mijaliśmy – odpowiedziałem, nieco zaskoczony jej bezpośredniością.
Zaczęła siadać przy mnie w jadalni, przysiadała na ławce przed budynkiem, zapraszała na wieczorki taneczne. I kiedy pierwszy raz zatańczyliśmy rumbę w świetlicy, poczułem się znów jak chłopak. Ciepło jej dłoni, zapach mocnych perfum, szminka zostawiająca ślad na filiżance – wszystko działało jak magnes.
– Uważaj na Krystynę – szepnęła mi Celina pewnego dnia. – Ona lubi zawracać w głowie.
Uśmiechnąłem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Faktycznie, byłem jak nastolatek rozpięty między dwiema kobietami. A każda z nich budziła we mnie coś innego – Celina spokój i czułość, Krystyna ogień i szaleństwo. I choć w Busku dni były ciepłe, to noce stawały się naprawdę gorące.
Serca bijące po 60.
W ostatnim tygodniu turnusu zacząłem odliczać dni, nie wiedząc, czy chcę wracać do domu, czy może zatrzymać ten czas jak najdłużej. Spędzałem ranki z Celiną – na kawie, w parku, podczas zabiegów. Wieczorami szedłem z Krystyną na tańce albo słuchałem jej opowieści o młodości, mężu, który ją zdradzał, i tym, jak odnalazła siłę, żeby po jego śmierci być znów wolna. Wiedziałem, że nie powinienem grać na dwa fronty. Ale każda z tych relacji coś mi dawała. Przypominały, że wciąż jestem mężczyzną, że mogę być atrakcyjny, że życie się nie skończyło. I choć czułem lekki wyrzut sumienia, nie potrafiłem zrezygnować z żadnej z nich. Któregoś dnia Celina nie przyszła na śniadanie. Potem nie było jej na zabiegach. Zaniepokojony zapukałem do jej drzwi.
– Źle się czuję – powiedziała cicho, otwierając uchylone drzwi. – A może po prostu mam dosyć tej farsy.
– Farsy?
– Widziałam was wczoraj z Krystyną. To nie jest dla mnie.
Zaniemówiłem. Poczułem się jak uczeń przyłapany na ściąganiu. Próbowałem coś tłumaczyć, ale zamknęła drzwi bez słowa. Tego wieczoru nie poszedłem na tańce. Siedziałem samotnie w parku i słuchałem cykania świerszczy, próbując zrozumieć, co naprawdę czuję. Krystyna próbowała mnie później zaprosić do siebie, ale odmówiłem. Było mi po prostu głupio. Może czasem człowiek tak bardzo chce znów poczuć, że żyje, że gubi się w tym, co naprawdę ważne.
Druga młodość nie pyta o PESEL
Ostatni dzień turnusu spędziłem samotnie. Walizka była spakowana, pokój wysprzątany, a na stoliku czekała karta z oceną mojego pobytu. Zamiast wypełniać rubryki, patrzyłem przez okno. Na ławeczce, na której jeszcze kilka dni wcześniej siedzieliśmy z Celiną, ktoś inny już karmił wróble. Nie widziałem jej od tamtej rozmowy. Krystyna także odsunęła się, jakby wyczuła, że gra skończona. I choć czułem pewien żal, miałem też w sobie coś, czego dawno nie odczuwałem – wdzięczność. Za emocje, które przypomniały mi, że wciąż jestem. Za śmiech, dotyk, zapach kobiecych perfum. Za to, że serce potrafi zabić mocniej, niezależnie od metryki.
W pociągu powrotnym czułem pustkę, ale już nie tę samą, co przed wyjazdem. To była raczej przestrzeń, w której można coś nowego zbudować. W domu Maks wrócił od rodziny i przywitał mnie z ogromnym entuzjazmem. Zaparzyłem herbatę, usiadłem przy kuchennym stole i sięgnąłem po zeszyt, który dostałem kiedyś w prezencie. Na pierwszej stronie napisałem: „Moje życie po sześćdziesiątce”. Kilka dni później dostałem list. Nie od sanatorium, nie od lekarza. Od Celiny. Było w nim kilka zdań, ale jedno utkwiło mi najbardziej: „Nie obraziłam się. Po prostu potrzebowałam czasu. Jeśli jeszcze masz ochotę na spacer – przyjadę”. Uśmiechnąłem się i odruchowo sięgnąłem po telefon.
Edward, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Złapałam teściową na gorącym uczynku. Jak chciała się odmłodzić, mogła iść na masaż, zamiast brać się za młodzików”
- „Zdradziłam męża z dawnym kochankiem i nie czułam się winna. Liczyłam, że mnie zrozumie, bo każdy potrzebuje odskoczni”
- „Zdradziłam męża z kochankiem z młodości i przez chwilę było miło. Nie dał mi jednak tego, czego naprawdę potrzebowałam”