„Po śmierci żony nie chciałem już żyć. Jedna pomyłka telefoniczna zmieniła mnie ze zwiędłego starca w gorącego kochanka”
„Nie potrafiłem przestać myśleć o tym, jak nonszalancko zażartowała. Może dlatego to «widocznie tak miało być» zapadło mi tak głęboko w pamięć. Coś mnie do niej ciągnęło. Drugiego wieczoru znowu sięgnąłem po telefon”.

- Redakcja
Moja żona Zosia odeszła nagle, zostawiając po sobie ciszę, która wypełniła każdy zakamarek naszego mieszkania i mnie samego. Od tamtej pory dni zlewały mi się w jedno – kawa o siódmej, krzyżówka o ósmej, spacer do sklepu, czasem do apteki. Po południu drzemka, wieczorem telewizor. I tak w kółko. Niby spokojnie, niby bez dramatów, ale pustka robi swoje.
Pomyliłem się
Mam dwoje dzieci – córkę i syna – ale są zajęci. Córka w Londynie, syn z rodziną gdzieś pod Warszawą. Dzwonią rzadko, odwiedzają jeszcze rzadziej. Nie mam do nich żalu. Ale kiedy siadam do obiadu sam, czasem łapię się na tym, że chciałbym, żeby ktoś po prostu był.
Pewnego wieczoru miałem umówione badania. Zamierzałem zamówić taksówkę, ale źle wykręciłem numer. Zamiast korporacji odezwał się kobiecy głos, nieco chropowaty.
– Halo? – powiedziała z lekkim zdziwieniem.
– Dzień dobry, chciałbym zamówić taksówkę… – zaciąłem się, bo coś mi nie pasowało.
– Taksówkę? Panie, to nie korporacja. Jestem Helenka, a nie żaden kierowca – zaśmiała się.
– Oj, przepraszam panią bardzo. Musiałem pomylić numer.
– No, widocznie tak miało być – rzuciła żartobliwie. – Ale wie pan co? Przynajmniej się trochę pośmiałam. Dawno nikt do mnie nie dzwonił.
Śmialiśmy się jeszcze przez chwilę, aż w końcu się rozłączyliśmy. Ale kiedy odłożyłem słuchawkę, pierwszy raz od dawna uśmiechnąłem się sam do siebie. I ten uśmiech trzymał mnie do samego wieczora.
Myślałem o tym
Nie potrafiłem przestać myśleć o tym, jak nonszalancko zażartowała, jak lekko się śmiała. Może dlatego to „widocznie tak miało być” zapadło mi tak głęboko w pamięć. Coś mnie do niej ciągnęło.
Drugiego wieczoru, tuż przed dziewiętnastą, znowu sięgnąłem po telefon. Zadzwoniłem. Sygnał. Drugi. Trzeci. Już miałem się rozłączyć.
– No nie wierzę – usłyszałem ten sam głos, trochę bardziej rozbawiony. – Pan znowu do tej taksówki dzwoni?
– A może znowu mi się pomyliło? – Odpowiedziałem. – Ale skoro już jesteśmy na linii…
– To nie szkodzi. Miło znowu pana słyszeć – przerwała, zanim zdążyłem się speszyć. – Helena jestem, jak pan pewnie pamięta.
– Władysław. Już zapamiętałem, żeby nie dzwonić do Heleny, jak chcę jechać na badania – rzuciłem nieudolny żart.
– A może właśnie do mnie trzeba dzwonić, żeby przypomnieć sobie, że warto z kimś pogadać?
Była sympatyczna
Tym razem rozmawialiśmy dłużej. Najpierw o błahostkach: o pogodzie, o tym, że kiedyś ludzie inaczej żyli i wszystko było prostsze, nawet błędy miały w sobie coś ludzkiego. Potem zaczęła wspominać książki, które kiedyś czytała. Lubiła Remarque’a, „Na zachodzie bez zmian” znała niemal na pamięć. Ja mówiłem o Sienkiewiczu, o tym, jak w dzieciństwie marzyłem, że zostanę takim Wołodyjowskim, co to rzuca sercem, nie szablą.
Z godziny zrobiły się dwie. Mówiła o świętach, które teraz spędza sama. Że dzieci mają swoje życie, wnuczka czasem napisze SMS-a. Że już nie ubiera choinki, tylko stawia świeczkę. W moim gardle coś się zacisnęło. Powiedziałem, że ja też od lat nie piekę pierników, chociaż Zosia zawsze uważała, że moje wychodzą lepsze niż jej. Przez chwilę milczeliśmy.
– Wie pan, Władysławie… Jak człowiek raz usłyszy głos, który go rozbawił, to chce go słyszeć znowu – powiedziała cicho.
– Ja też. Tylko nie chciałem być nachalny – odpowiedziałem, sam się sobie dziwiąc, że to w ogóle powiedziałem.
– To niech pan dzwoni. Pogadamy, pośmiejemy się, powspominamy. Tylko tyle.
Czułem, że odżyłem
Tylko tyle. Ale dla mnie to było aż tyle. Jakby ktoś otworzył okno w dusznej izbie, jakby do tego mojego cichego życia ktoś wpuścił odrobinę zapachu zwyczajności i ciepła, którego najbardziej brakowało.
Minęło kilka tygodni. Codzienne rozmowy z Heleną stały się czymś naturalnym. Dzwoniłem czasem po dziewiętnastej, czasem później. Czasem ona uprzedzała mnie o minutę, jakbyśmy czytali sobie w myślach. Miałem wrażenie, że im więcej mówimy, tym bardziej rozumiem, jak bardzo byłem samotny.
Którego wieczoru, gdy opowiadała mi o tym, jak za młodu chodziła na potańcówki do remizy, przerwała nagle w pół zdania.
– A może byśmy się tak spotkali?
Zamarłem. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Spotkali? – powtórzyłem głupio.
– Tak po prostu. Na kawę w parku. Tam, gdzie jeszcze nie tak dawno ustawiali te niebieskie leżaki na lato. Zna pan?
– Znam – odpowiedziałem szybko.
– To co pan na to?
– Dobrze.
Zgodziłem się
Byłem jej bardzo ciekawy. Jak wygląda? Czy będzie się uśmiechać? Czy ja jej się nie rozczaruję? Czy ona mnie nie uzna za zbyt zwyczajnego? A może będzie gorzej – może będzie miła z grzeczności, z litości?
W dniu spotkania założyłem płaszcz, który od dawna czekał „na lepszą okazję”. Wyczyściłem buty, przeprasowałem kołnierzyk i chyba pierwszy raz od lat spojrzałem w lustro nie po to, by się ogolić, ale by zapytać samego siebie: „Gotowy?”.
Czekała na ławce pod topolą. Miała szary płaszcz. Nie zauważyła mnie od razu. Przyglądałem się jej chwilę. Miała w sobie coś znajomego, choć przecież widziałem ją pierwszy raz w życiu. Potem spojrzała w moją stronę i uśmiechnęła się.
– Myślałam, że pan się rozmyślił – powiedziała na powitanie.
– Już tyle razy się rozmyślałem, że tym razem postanowiłem zaryzykować – odpowiedziałem.
Przesunęła się na ławce, dając mi miejsce.
– Wyobrażałam sobie pana trochę wyższego. Ale pasuje pan do głosu – powiedziała z taką naturalnością, że śmiałem się jak dzieciak.
Kiedy się żegnaliśmy, zapytała:
– Może jutro też się przejdziemy?
– Może – odpowiedziałem. – A może zadzwonię, tak jak zawsze.
– Może być jedno i drugie – powiedziała i odwróciła się z uśmiechem.
Zacząłem od nowa
Wracałem do domu powoli. Czułem się, jakbym wyszedł z jakiegoś snu, który nie był ani zbyt kolorowy, ani zbyt cukrowy. Ale był prawdziwy.
Spotykaliśmy się coraz częściej. Raz na kawie w parku, innym razem w jej mieszkaniu – mała kawalerka z balkonem, na którym rosły zioła w starych doniczkach. Później zaprosiłem ją do siebie. Oboje byliśmy ostrożni, choć coraz mniej niezręczni. Zaczęliśmy nawet wspólnie gotować – ja robiłem zupę, ona kroiła chleb. Śmialiśmy się, że to nasza forma randek.
Pewnego popołudnia, przy herbacie u niej, powiedziała:
– Mam urodziny w sobotę. Przyjdzie córka z wnukami. Może też wpadniesz?
Zaskoczyła mnie. Zrobiło mi się ciepło, ale też niespokojnie. Nie byłem gotowy, żeby być „kimś” w jej życiu. Bałem się dzieci, ich ocen.
– Nie wiem, Helu. To wszystko tak szybko…
– Wiem. I dlatego właśnie pytam teraz. Jeśli to tylko zabawa, to lepiej skończyć. Ja już nie mam czasu na udawanie, że nic nie czuję – powiedziała spokojnie, ale bez uśmiechu.
Wiedziałem, że muszę coś postanowić. Bo to już nie były tylko rozmowy przez telefon.
Władysław, 70 lat
Czytaj także:
- „Wstydzę się przyznać, że żyję z nieudacznikiem bez kasy. To ja jestem głową, szyją i żywicielem tej rodziny”
- „Mąż traktował mnie jak powietrze, a mam swoje potrzeby. To szczodry teść dał mi to, czego od dawna pragnęłam”
- „Zaszłam w ciążę i teściowa wścibskim nosem zwęszyła spisek. Sądzi, że w moim ogródku nie ma nasionek jej syna”