„Po śmierci żony rozpadłem się na milion kawałków. Marzyłem tylko o tym, by położyć się w grobie obok ukochanej”
„Tego najgorszego dnia stałem przy jej łóżku i patrzyłem bezradnie, jak gaśnie. W tamtej chwili dziękowałem nawet losowi, że nie dał nam dzieci. Przeżywałyby odejście matki, a to by było straszne. Próbowałem się modlić, jednak nie byłem w stanie przypomnieć sobie potrzebnych formułek”.
- listy do redakcji
Nie miałem ochoty na rozmowę
Kiedy zobaczyłem proboszcza idącego ku mnie od strony ołtarza, przy którym coś poprawiał, w pierwszej chwili chciałem szybko wyjść. Wyglądałoby jednak głupio, gdyby pięćdziesięcioletni mężczyzna uciekał przed księdzem. Miałem tylko jeszcze nadzieję, że kapłan nie wybiera się ze mną rozmawiać, tylko zmierza po prostu do drzwi. W końcu miał swoje obowiązki, i to zapewne niemało.
Rzeczywiście, minął mnie i zrobił jeszcze kilka kroków. Odetchnąłem z ulgą. Niech idzie w swoją stronę. Jednak ksiądz nagle się zatrzymał. Zamarłem. Trzeba było jednak wyjść. Poznał mnie na pewno i będzie chciał rozmawiać. Proboszcz cofnął się, spojrzał na mnie. W kościele paliły się tylko pojedyncze kinkiety, panował półmrok. Dlatego duchowny pochylił się do mnie, mrużąc oczy za grubymi szkłami okularów. Obdarzyłem go niechętnym spojrzeniem. Niech się odczepi.
– Źle pan wygląda – powiedział do mnie półgłosem.
– Wyglądam tak, jak się czuję – odmruknąłem. – Ale nie potrzebuję pomocy. Niech ksiądz idzie załatwiać swoje sprawy.
Zabrzmiało to mało uprzejmie, ale tak właśnie chciałem. Ja na jego miejscu machnąłbym ręką na takiego typa. Tylko że ja nie jestem księdzem. Proboszcz przysiadł w ławce przede mną, przyjrzał mi się uważniej. Zdałem sobie wtedy sprawę, że wcale mnie nie rozpoznał, tylko zainteresował się człowiekiem przebywającym w świątyni o nieco dziwnej porze. Owszem, z przodu jakieś starsze panie odmawiały różaniec, ale poza nimi nie było nikogo. No i wiadomo, że mężczyźni rzadziej zachodzą do kościoła w powszedni dzień, a już na pewno tacy jak ja, w umownym średnim wieku.
– Mój Boże – szepnął proboszcz. – To pan… Wieki pana nie widziałem w Domu Bożym.
– Może dlatego, że rzadko tu bywam – burknąłem. – A przynajmniej w niedzielę.
Oczekiwałem, że zapyta, dlaczego przestałem przychodzić. Jednak nie…
– Jak się pan trzyma? – zanim zdążyłem odpowiedzieć, uniósł dłoń w przepraszającym geście. – Głupie pytanie, przecież widzę, że nieszczególnie.
– A jak ksiądz by się czuł na moim miejscu? – spytałem z goryczą. – Gdyby to księdzu zmarła żona?
Nie było ze mną najlepiej
Pokręcił głową, a ja zdałem sobie sprawę, że palnąłem głupotę. Przecież katoliccy kapłani pozostają w celibacie…
– Wiem, co czułem, kiedy odeszła moja matka – odparł. – Ale miała już swoje lata, taka jest kolej rzeczy. Jednak to bardzo bolało. Tak, ma pan rację, nie wyobrażam sobie, co się dzieje w duszy człowieka, kiedy traci najbliższą osobę w kwiecie wieku.
Przełknąłem ślinę. Naprawdę nie chciałem z nim rozmawiać, ale nie miałem też śmiałości posłać go tak zwyczajnie do diabła. Jakoś nie wypadało na jego terenie.
– Niech sobie ksiądz nie zawraca mną głowy – powiedziałem najłagodniej, jak umiałem. – Zaraz sobie pójdę.
– Przecież nie przyszedłem pana wypłoszyć – zaprotestował. – W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś potrzebujący, może bezdomny…
Spojrzałem na niego uważniej.
– Aż tak źle wyglądam? Pewnie się trochę zaniedbałem, ale żeby od razu bezdomny?
– Proszę mnie źle nie zrozumieć – odparł. – Mam nie najlepszy wzrok. Teraz dostrzegam, że nie tyle pana powierzchowność mnie zastanowiła, co… hm… – szukał właściwego określenia.
– Ogólna postawa? Tak, właśnie o to chodzi. Pamiętam pana w o wiele lepszej formie.
Roześmiałem się, ale zaraz zamilkłem, bo jedna z kobiet odwróciła się, żeby mnie skarcić spojrzeniem. Pewnie, że bywało ze mną lepiej. Aż do czasu choroby Marysi. Wciąż rozpamiętywałem jej ostatnie chwile…
Życie jest bardzo niesprawiedliwe
Tego najgorszego dnia stałem przy jej łóżku i patrzyłem bezradnie, jak gaśnie. W tamtej chwili dziękowałem nawet losowi, że nie dał nam dzieci. Przeżywałyby odejście matki, a to by było straszne. Próbowałem się modlić, jednak nie byłem w stanie przypomnieć sobie potrzebnych formułek. Zamiast nich przychodziły mi na myśl zupełnie inne słowa. Spojrzałem w górę i krzyknąłem w duchu: „Dlaczego mi to robisz?! Jesteś miłosierny i wszechmogący? Więc mi ją zwróć!!! Uzdrów!”.
Oczywiście nic się od tych wezwań nie mogło zmienić, wiedziałem to doskonale. Lecz ta wiedza nie była w stanie zmniejszyć ani mojego cierpienia, ani złości na Stwórcę, który zamierzał do siebie zabrać najcudowniejszą osobę, jaką w życiu poznałem. Pewnie, różnie między nami bywało, jak to w małżeństwie z długim stażem, w dodatku niemogącym doczekać się potomstwa.
Jednak na ogół byliśmy szczęśliwi, a nieraz nawet bardzo szczęśliwi. Jak choćby wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy na wczasy i mogliśmy się sobie poświęcić. Wprawdzie Marysia nieraz wtedy patrzyła z zazdrością na rodziny z dziećmi, ale pocieszaliśmy się, że dzięki temu, iż ich nie mamy, możemy więcej użyć życia. Tak, był to śmiech przez łzy, ale jak inaczej mieliśmy do tego podchodzić?
– Bóg nie pobłogosławił – mawiała czasem moja żona. – Może wie, co robi?
Och, nie to, żebyśmy się biernie pogodzili z przeznaczeniem. Przeciwnie, zasięgaliśmy porad lekarskich, przeprowadziliśmy wszelkie badania. Niestety, Marysia nie mogła mieć dzieci.
Prawdę mówiąc, trudniej nam z tym było na początku, niż kiedy zbliżyła się jesień życia.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos proboszcza.
– Rak płuc to podstępna choroba.
– Każdy rak to koszmar – odparłem.
– Ale dlaczego właśnie ona? Nigdy w życiu nie zapaliła papierosa. Ja to co innego. Przez piętnaście lat dymiłem i nic. To niesprawiedliwie.
– Niesprawiedliwie – westchnął.
– Z ludzkiego punktu widzenia podobne zdarzenia zdają się właśnie takie…
– Tylko niech mi ksiądz nie wstawia opowieści o planach boskich – zirytowałem się i podniosłem głos.
– Ciszej – zmitygował mnie. – Przeszkadzamy paniom z kółka różańcowego. Może pójdziemy porozmawiać do mnie?
– Nie chcę rozmawiać – zaprotestowałem. – Pójdę już. W ogóle nie po drodze mi teraz z kościołem.
Co on może wiedzieć?
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.
– A jednak pan przyszedł.
– Przyszedłem… – potwierdziłem.
– Lecz nie na modlitwę.
– Co pan ma na myśli? – zaniepokoił się proboszcz.
– Przyszedłem spojrzeć Bogu w twarz i zapytać go, dlaczego do tego dopuścił. Dlaczego zabrał tak wspaniałą istotę… Pamiętam doskonale, że właśnie ksiądz udzielił jej ostatniego namaszczenia…
– Namaszczenia chorych – poprawił mnie. – Tego sakramentu udziela się nie tylko konającym.
– W tym przypadku na jedno wyszło. Ale najgorsze było, że następnego dnia Marysia lepiej się poczuła. I myślałem, że sam Bóg się zlitował… A niedługo potem… – wzruszenie odebrało mi głos.
– Proszę ze mną – powiedział kapłan. – Widzę, że potrzebuje pan rozmowy.
Było w jego głosie coś takiego, że nie miałem siły się opierać, choć jeszcze spróbowałem:
– Ale ma ksiądz swoje sprawy…
– Wszystko to może zaczekać – przerwał mi stanowczo. – W tej chwili pan jest dla mnie najważniejszy.
Przez pół roku od śmierci żony nie wszedłem do kościoła. Co więcej, każdą świątynię mijałem, odwracając głowę. Ktoś, kto nie przeżył takiej tragedii, mógłby sądzić, że to jakieś wariactwo mieć pretensje do Boga. A do kogo mogłem mieć? Dlaczego umarła kobieta, która żyła jak tenże Bóg przykazał, która może raz w życiu lekko nadużyła alkoholu, dochowywała postów, chodziła do spowiedzi, a jeśli nie brała udziału w niedzielnej mszy, to tylko w razie choroby.
To już ja bym prędzej zasługiwał na gniew Boga, bo dość często zdarzało mi się zaniedbywać sakramentalne obowiązki. To mnie zdarzało się zbyt wiele wypić i – jak już zostało wspomniane – przez wiele lat paliłem. Wreszcie to mnie zdarzało się najczęściej wywoływać kłótnie.
Aż pewnego dnia postanowiłem wreszcie odwiedzić kościół i tak, jak powiedziałem proboszczowi, spojrzeć Bogu w twarz, zapytać go, dlaczego tak właśnie postanowił. Wtedy – po raz pierwszy – stałem na środku głównej nawy pół godziny i prowadziłem w sobie taki dialog, jaki bym prowadził z Nim, gdyby mi się ukazał.
Podobno czas leczy rany
Miałem pretensje i przeklinałem go paskudnymi słowy, a on mi groził wiecznym potępieniem. Wyśmiewałem te groźby, bo piekielne męki zapewnił mi już na tym świecie. Co gorszego mogło mnie jeszcze spotkać? Wątpię, żeby istniała większa kara niż taka strata.
rzy następnych wizytach siadałem już w ławce. Nie zasłużył przecież na to, żebym stał przed majestatem. Nigdy nie klękałem.
Mówi się, że czas leczy rany. Rzeczywiście, po pierwszym dojmującym bólu, kiedy nie chciałem nawet uwierzyć, że żona umarła, przyszło przyzwyczajenie do myśli, że już nigdy jej nie zobaczę. Jednak wciąż zdarzały się chwile, kiedy miałem wrażenie, że zaraz przyjdzie do pokoju, aby mnie zawołać na kolację lub podzielić się jakąś wiadomością. Nie przychodziła…
Nie, ta rana nie chciała się dać łatwo wyleczyć. Minęło półtora roku, a ja wciąż od czasu do czasu wchodziłem do kościoła, żeby spojrzeć Bogu w twarz. Już go nie przeklinałem, straciłem na to ochotę. Przez cały ten czas nie trafił mnie grom, nie dopadł gniew boży. Czyżbym był tak marnym pyłem, że nie okazałem się godny nawet ukarania za te straszne bluźnierstwa?
Ksiądz wysłuchał mnie uważnie, nie przerywając. W jego oczach nie znalazłem ani wyrzutu, ani tym bardziej potępienia. Co więcej, wcale nie wydawał się zaskoczony tym, co usłyszał.
– Jest pan w gorszej sytuacji niż większość znanych mi wdowców – westchnął ze współczuciem, kiedy wyrzuciłem z siebie wyznanie o obrazoburstwie.
– Słucham? – zmrużyłem oczy.
– Widzi pan, innym mężczyznom po odejściu żony pozostają dzieci, niektórzy mają nawet wnuki. Czują się potrzebni. Nawet jeśli dopadnie ich podobna do pańskiej rozpacz, otoczenie prędzej czy później rozwiewa smutek. Bardzo panu współczuję.
„I co mi z tego?” – miałem ochotę zapytać. Nie chciałem jednak robić przykrości człowiekowi, który okazał mi tyle sympatii, porzucił obowiązki, żeby mnie wysłuchać.
– Nie pocieszył mnie ksiądz – mruknąłem.
– Nie zamierzałem pana pocieszać – odrzekł. – Znalazł się pan w sytuacji, w której trudno nieść otuchę. Chyba że chciałby pan usłyszeć puste słowa, jakieś komunały o tym, że spotkacie się w lepszym życiu.
Poczułem się znacznie lepiej
Nie mogłem się z nim nie zgodzić. Gdyby wyskoczył z taką gadką, chyba coś by mnie trafiło. Patrzyłem na tego starszego ode mnie, doświadczonego duchownego i zastanawiałem się, co mógłbym samemu sobie powiedzieć na jego miejscu. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy.
– Cóż – wstałem z westchnieniem.
– Dziękuję księdzu za rozmowę. Pójdę już, zabrałem zbyt wiele czasu…
– Może chciałby się pan wyspowiadać? – zapytał nagle.
Zaskoczył mnie. Chociaż… Kto jak kto, ale ksiądz powinien coś podobnego zaproponować.
– Wyspowiadać? – zaśmiałem się gorzko. – Przecież po tym, jak wielokrotnie zwyzywałem Boga, nie powinienem liczyć na łaskę przebaczenia, prawda?
Proboszcz pokręcił głową i lekko się uśmiechnął.
– Popełnia pan częsty błąd, traktując Stwórcę jak zwykłego człowieka. Gdyby miał karać tutaj, na ziemi, za każde zło, jakie człowiek uczyni, uczyniłoby się zupełnie pusto. Gdyby miał razić piorunami wszystkich, którzy mu złorzeczą, padałyby one gęsto niczym ulewny deszcz. Proszę mi wierzyć, że nie tak łatwo obrazić Boga.
– Nawet ja tego nie uczyniłem? – spytałem z powątpiewaniem. – Przychodziłem do Domu Bożego i bluźniłem.
– Właśnie – podchwycił proboszcz.
– Przychodził pan do Jego domu. Czy nie dlatego, że potrzebował pan rozmowy? Nawet jeśli to był stek przekleństw, czuł pan potrzebę odwiedzenia świątyni… A skoro właśnie o tym mi pan opowiedział na wstępie, można sądzić, że uważa pan to za jakiś problem. Dlatego
proponuję spowiedź.
– Poza tym, co już wyznałem, niewiele mam do powiedzenia – mruknąłem. – Złość. Tak, złość na Boga można uznać za moje największe przewinienie.
– A zatem lwią część wyznania grzechów mamy już za sobą – rzekł pogodnie ksiądz. – Możemy przejść do drobniejszych spraw. Ale, oczywiście, tylko jeśli pan zechce.
Wsłuchałem się w siebie i nagle dotarło do mnie, że tego właśnie chcę. Nieważne, czy mi to pomoże czy nie, ale tego w tamtej chwili zapragnąłem. Myliłby się ktoś, kto by sądził, że ta jedna spowiedź mnie uleczyła z żalu i melancholii. Zresztą ksiądz wcale tego nie oczekiwał. Powiedział za to coś ważnego.
– Jest pan w sile wieku, jak to się kiedyś nazywało. Może pan jeszcze ułożyć sobie życie. Nie, nie mówię o egzystencji przy boku innej kobiety, to już pana osobisty wybór i rzecz okoliczności życiowych. Ale jest pan zdrowy, a mamy na świecie wielu potrzebujących wsparcia. Również w naszej parafii…
Wyszedłem od niego bez jakichś deklaracji, ksiądz zupełnie nie naciskał, ale jego słowa we mnie pozostały. Jak ziarno rzucone w glebę. Przecież naprawdę są ludzie, którzy potrzebują konkretnej pomocy. A ja rzeczywiście nie mogłem narzekać na zdrowie i kondycję fizyczną.
Tydzień później przyszedłem do kancelarii parafialnej i zapytałem, jak mogę się włączyć w różne akcje pomocowe. Tak uczyniłem pierwszy krok w mojej drodze do normalnego życia. Lecz co było dalej, to już zupełnie inna historia.
Mirosław, 51 lat