Reklama

Jeszcze niedawno miałam ustabilizowane życie. Stała praca w administracji, wynajęte przytulne mieszkanie i kredyt, który spokojnie spłacałam co miesiąc. Nic nie zapowiadało katastrofy. Tymczasem wystarczyło kilka tygodni, by moje życie rozpadło się na kawałki. Zwolnienie z pracy, brak oszczędności i coraz wyższe rachunki doprowadziły mnie do miejsca, w którym zaczęłam zastanawiać się, co sprzedać najpierw: telefon, lodówkę, a może łóżko? Wtedy pojawił się pomysł – zupełnie niepozorny, może nawet naiwny. A jednak to właśnie on sprawił, że dziś jestem niezależną kobietą z własną firmą i głową pełną planów na przyszłość.

Reklama

Z dnia na dzień na bruku

– Dziękujemy za współpracę, pani Aneto – powiedział dyrektor działu kadr, wręczając mi papier z wypowiedzeniem. – Redukcja etatów, wie pani... Decyzja zarządu.

Siedziałam z tym świstkiem papieru w dłoni, wpatrując się w jego pieczątkę jak w wyrok. Nogi miałam jak z waty, nie wiedziałam, co powiedzieć. W głowie tylko szumiało: „i co teraz, co teraz, co teraz”. Pracowałam tam siedem lat. Siedem lat tych samych korytarzy, kawy z automatu i tego samego systemu logowania. Myślałam, że zostanę tam do emerytury. Naiwna.

Wyszłam z budynku jakby w obcym mieście. Wszystko wydawało się nagle większe, głośniejsze, obce. Po raz pierwszy od lat nie miałam pojęcia, co zrobię jutro rano. Nikt na mnie nie czekał. Nie było zadań do wykonania. Była tylko cisza i moje niepewne kroki w stronę przystanku.

W domu zastałam rachunek za prąd i pustą lodówkę. Rzuciłam to wypowiedzenie na stół, usiadłam na kanapie i gapiłam się w okno. Potem zadzwoniłam do mamy.

– Zwalniali... Mnie też – powiedziałam cicho.

– Ojej, kochanie... – po drugiej stronie zapadła chwila ciszy. – Dasz sobie radę. Zawsze dawałaś.

Ale ja wiedziałam, że tym razem nie będzie tak łatwo. Oszczędności miałam może na miesiąc. W dodatku kończyła mi się umowa na mieszkanie, a właściciel wspominał ostatnio o podwyżce czynszu. Miałam trzydzieści pięć lat, zerowe perspektywy i dumę, która nie pozwalała mi zadzwonić do byłego i poprosić o pomoc. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dno będzie początkiem czegoś zupełnie nowego.

W lodówce miałam tylko światło

Wpatrywałam się w jasne wnętrze lodówki, jakbym liczyła, że samo patrzenie coś tam wyczaruje. Z półek wiało chłodem i pustką. Znalazłam słoik musztardy, dwa jajka i otwarty keczup. Gdyby ktoś nakręcił o mnie film, nazwałby tę scenę „symboliczną”. Dla mnie to była po prostu rozpacz. Przegapiłam moment, w którym wszystko zaczęło się sypać. Albo nie – nie chciałam go widzieć.

Zamknęłam drzwiczki i oparłam się o lodówkę. Na stole rachunki, na telefonie zero nowych wiadomości. Od znajomych cisza – bo przecież nikt nie wie, że coś się zawaliło. Nie pisałam o zwolnieniu na Facebooku, nie dodałam zdjęcia z podpisem „nowy etap”. Za bardzo się wstydziłam.

Postanowiłam wyjść, żeby nie siedzieć w tej ciszy. Przeszłam kilka przecznic i weszłam do małego second-handu. Kiedyś zaglądałam tam dla rozrywki, teraz z konieczności. Przebierałam wśród ubrań, gdy za mną usłyszałam:

– Pani Aneto?

Odwróciłam się i zobaczyłam Ankę – kiedyś razem pracowałyśmy. Była w białym fartuchu, z koszem w ręku.

– Co u pani? – zapytała cicho, jakby już znała odpowiedź.

– Wylali mnie. A u ciebie?

– Ja... zatrudniłam się tutaj, na zapleczu. Pakuję paczki, robię zdjęcia. Może pani też by chciała?

Uśmiechnęłam się blado. Nie chciałam być pakowaczką. Ale to jedno zdanie Anki zaczęło we mnie kiełkować. Zaraz. Zdjęcia? Paczki? Przecież to mógłby robić każdy... Albo raczej – każda. Na przykład ja.

Pomysł wśród łez

Nie spałam całą noc. Leżałam na boku, wpatrując się w półmrok pokoju i słuchałam oddechu sąsiada zza ściany, który jak co noc zasypiał przy głośnym serialu. Po głowie tłukły mi się myśli, jedno pytanie goniło drugie: jak to możliwe, że wszystko się posypało tak szybko? Jak to się stało, że nie mam nawet na ryż?

Po północy wstałam, zaparzyłam herbatę z ostatniej torebki i usiadłam przy laptopie. Zaczęłam czytać. O pakowaniu paczek, o sprzedaży online, o tym, jak dziewczyny robią z niczego mały biznes. Blog za blogiem, filmik za filmikiem. Oczom nie wierzyłam, jak wiele osób zaczęło od zera. A potem – nie wiem kiedy – znalazłam się na forum rękodzielniczym. Ktoś sprzedawał własnoręcznie robione kartki, ktoś inny świece. I wtedy mnie tknęło.

Zawsze lubiłam robić rzeczy ręcznie. Szyłam etui na telefony, robiłam świeczki z suszonymi kwiatami, lepiłam z gliny zawieszki na choinkę. Ale nigdy nie sądziłam, że można na tym zarabiać.

Nagle przypomniałam sobie, że w pawlaczu mam jeszcze resztki wosku, knoty i kilka szklanych pojemników. Zaczęłam je ściągać w środku nocy, rozrzucałam rzeczy po całym pokoju. Nie obchodziło mnie, że jest trzecia. Wypłakałam się przy tej herbacie, ale razem ze łzami coś się ze mnie oczyściło.

Zaparłam się. Spróbuję. Co mam do stracenia? Jeden komplet świec. Zrobię zdjęcia. Wrzucę je gdzieś. Może jedna osoba kupi. A jak nie? Trudno. Ale przynajmniej przestanę się bać.

Start bez grosza

Zrobiłam zdjęcia przy oknie, korzystając z ostatnich promieni porannego słońca. Ustawiłam świeczki na starym talerzyku po babci, obok rozrzuciłam parę suszonych lawendowych gałązek, które kiedyś dostałam w prezencie. Mój telefon nie miał najlepszego aparatu, ale starałam się. W końcu po godzinie zdjęcia wyglądały całkiem nieźle.

Zalogowałam się na portalu sprzedażowym i dodałam pierwsze ogłoszenie. Ręcznie robione świece sojowe, z naturalnymi olejkami, zapach lawendy i wanilii. Z duszą, z domowego warsztatu. Wpisałam cenę – zaniżoną, żeby ktoś się w ogóle zainteresował – i kliknęłam „opublikuj”. A potem siedziałam na kanapie i gapiłam się w ekran, jakbym czekała, aż wszystko się odmieni w magiczny sposób.

Minęła godzina. Potem dwie. I nagle – „ping!”. Powiadomienie.

– Dzień dobry, czy można zamówić dwie sztuki? I czy wysyła pani paczkomatem?

Serce zabiło mi szybciej. Odpisałam od razu, z nerwów pomyliłam się w imieniu. Ale klientka była miła. Zamówiła dwie świece i zapłaciła z góry.

– Dobrze się pani to sprzedaje? – zapytała jeszcze.

Zawahałam się. Potem napisałam:

– To moje pierwsze zamówienie.

– No proszę! Powodzenia, świece wyglądają cudownie. Na pewno nie ostatni raz kupuję.

Wysłałam paczkę tego samego dnia, najtańszą możliwą opcją. W międzyczasie robiłam kolejne, choć kończyły mi się knoty i słoiczki. Wrzuciłam zdjęcia na Instagrama. Z hasztagiem #świecehandmade. Tak zaczęła się moja droga – bez grosza, ale z ogromnym uporem.

Nie nadążałam za zamówieniami

Nie minął tydzień, a musiałam odmówić trzem osobom, bo nie miałam już w czym robić świec. Zaczęły spływać wiadomości z pytaniami o dostępność, o nowe zapachy, o większe zestawy na prezent. Każde powiadomienie brzmiało jak dzwonek nadziei. Wystawiałam ogłoszenia ręcznie, wieczorami pisałam do hurtowni z pytaniami o najtańsze knoty i olejki. Przesyłki pakowałam w papier śniadaniowy, przewiązując sznurkiem i dołączając karteczki z podziękowaniem.

– Niesamowite, jak pięknie pachnie ta świeca! – napisała jedna klientka i oznaczyła mnie w relacji.

Zaczęli do mnie pisać znajomi znajomych. „Czy robisz też świece świąteczne?”, „Można zamówić zestaw pięciu z imionami?”, „Czy wystawiasz faktury?”. No właśnie – faktury. Przeczytałam pół internetu o działalności nierejestrowanej. Okazało się, że mogę zarabiać do pewnej kwoty miesięcznie bez zakładania firmy. W sam raz, żeby wystartować. Póki co, wszystko trzymałam na notatkach i w Excelu. Uczyłam się na bieżąco.

W dzień robiłam świeczki, wieczorem odpowiadałam na wiadomości, nocą pakowałam paczki. Prawie nie wychodziłam z domu. Ale pierwszy raz od dawna nie czułam się przegrana.

W drugim tygodniu grudnia nie miałam już towaru na święta. Wszystko wyprzedane. Pieniądze powoli spływały na konto, a ja po raz pierwszy od miesięcy zrobiłam pełne zakupy – nie tylko ryż i chleb, ale też serek, oliwki i sok pomarańczowy. Stałam przed tą lodówką i się uśmiechałam. Z lodówki pełnej światła zrobiła się lodówka pełna życia.

Wszystko się we mnie zmieniło

Minęły trzy miesiące od pierwszej paczki wysłanej spod mojego łóżka. Dziś mam zarejestrowaną działalność gospodarczą, własną stronę internetową, profil z tysiącami obserwujących i – najważniejsze – klientów, którzy wracają. Świece robię już nie tylko z lawendy i wanilii, ale z kilkunastu zapachów, które tworzę sama. Zamówiłam etykiety z logo, pudełka z nadrukiem, a mój pokój zamienił się w prawdziwą, pachnącą pracownię.

Czasem patrzę w lustro i pytam: kim ty jesteś, kobieto? Bo przecież jeszcze niedawno siedziałaś zapłakana w dresie, zastanawiając się, czy starczy na czynsz. A dziś jesteś na swojej drodze. Nie idealnej, ale własnej. I choć nadal zdarza mi się obudzić w nocy z lękiem, że wszystko runie – wiem już, że nawet wtedy podniosę się znowu.

Nie jestem milionerką. Nie kupiłam jeszcze nowego mieszkania, a samochód dalej mam stary, który więcej stoi niż jeździ. Ale nie boję się przyszłości. I to uczucie – że jestem panią własnego życia – jest warte wszystkiego. Wiem, że wiele osób nie wierzyło, że dam radę. Może nawet ja sama nie wierzyłam. Ale dziś, kiedy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję, odpowiadam bez wstydu:

– Prowadzę własny biznes. Robię świece. I żyję z tego.

I wtedy przypominam sobie tamtą noc. Tę pustą lodówkę. I że wszystko zaczęło się właśnie wtedy. Gdy świat runął – i musiałam go zbudować na nowo.

Aneta, 35 lat


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama