„Po urodzeniu dzieci przestałam być żoną. Byłam tylko matką, a mężowi się to w ogóle nie podobało”
„Kiedy urodziła się Zosia, moje życie zyskało nowy rytm. Karmienie co 3 godziny, przewijanie, tulenie, usypianie. Każda doba była zapętloną powtórką. Z czasem doszedł Staś, a ja wpadłam w wir obowiązków jeszcze głębiej. Czasem wydawało mi się, że nie oddycham – tylko działam”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam zauważać mojego męża. Był przy mnie codziennie – obecny ciałem, ale z czasem coraz bardziej nieobecny duchem. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy na świecie pojawiły się nasze dzieci. Kochane, wyczekane, upragnione. Pochłonęły mnie całkowicie. Każda ich potrzeba stawała się pilniejsza niż rozmowa z nim, jego spojrzenie, jego milczenie. Zaczęliśmy żyć obok siebie, a nie ze sobą. Wydawało mi się, że to tylko etap, że tak wygląda rodzicielstwo. Nie zauważyłam, że oddalaliśmy się od siebie z dnia na dzień. Aż w końcu zostałam sama.
Wszystko tylko dla nich
Kiedy urodziła się Zosia, moje życie zyskało nowy rytm. Karmienie co trzy godziny, przewijanie, tulenie, usypianie… Każda doba była zapętloną powtórką. Z czasem doszedł Staś, a ja wpadłam w wir obowiązków jeszcze głębiej. Czasem wydawało mi się, że nie oddycham – tylko działam. Mój dzień zaczynał się od płaczu jednego z dzieci i kończył tak samo. W międzyczasie robiłam wszystko: gotowałam, prałam, sprzątałam, wycierałam nosy, podgrzewałam mleko i układałam klocki. Mój mąż, Wojtek, pomagał, jak umiał. Pracował na pełen etat, a po powrocie starał się przejąć, choć część obowiązków. Nigdy nie powiedział wprost, że jest mu ciężko, ale ja to widziałam. W jego oczach, w jego milczeniu, w tym, że siadał na kanapie i włączał telewizor, nie próbując już ze mną rozmawiać. Ja też nie zaczynałam rozmów. Byłam zbyt zmęczona, zbyt rozdrażniona.
– Znowu nie mamy nic do jedzenia – rzucił pewnego wieczoru, zaglądając do lodówki.
– Zrobiłam makaron z serem, stoi na kuchence – odpowiedziałam bez odwracania głowy, przewijając Staśka.
– Znów to samo...
Wzruszyłam tylko ramionami. Nie miałam siły, by tłumaczyć, że nie da się wymyślać codziennie nowych dań, kiedy niemowlę wisi na tobie przez pół dnia. Cała byłam dla dzieci. Gdy tylko któreś z nich zakwiliło, rzucałam wszystko. Nie dostrzegałam, że za moimi plecami ktoś cichutko odchodzi. Krok po kroku. W ciszy, bez awantur.
Nie mieliśmy już o czym rozmawiać
Z czasem nasze rozmowy ograniczyły się do minimum. Wojtek pytał, czy dzieci spały, czy coś zjadły, czy Zosia w końcu przestała kaszleć. Ja odpowiadałam rzeczowo, krótko, bez emocji. Wieczorami każde z nas siedziało z nosem w swoim telefonie. On przeglądał wiadomości albo jakieś artykuły, ja czytałam fora dla mam, porady, jak lepiej zorganizować dzień. Niby obok siebie, a jednak oddzielnie. Pamiętam pewien wieczór, gdy dzieci już spały, a ja pierwszy raz od wielu dni usiadłam na kanapie z herbatą. Spojrzałam na Wojtka i zapytałam:
– A jak w pracy?
Podniósł na mnie wzrok jakby zaskoczony pytaniem.
– Normalnie. Mamy nowy projekt, dużo roboty. – I znów wrócił do telefonu.
Nie dopytałam. Nie miałam siły ciągnąć rozmowy. Choć może powinnam. Może to była chwila, którą mogliśmy wykorzystać. W nocy też dzieliła nas coraz większa odległość. Najpierw spały z nami dzieci, potem ja przenosiłam się do ich pokoju, żeby ich nie budzić. Z czasem stało się to normą. Nawet nie wiem, kiedy ostatni raz się przytuliliśmy. Kiedy powiedzieliśmy sobie coś ciepłego. On nie pytał, ja nie dawałam sygnałów. Oboje chyba zakładaliśmy, że tak musi być. Że dzieci są teraz ważniejsze.
– Pamiętasz, jak jeździliśmy rowerami po lesie? – rzucił kiedyś znienacka, gdy coś oglądałam.
– Kiedy to było... – mruknęłam i spojrzałam na zegar. Była dwudziesta druga, a ja marzyłam już tylko o śnie.
Przeszłość była coraz dalsza. A między nami rosła pustka, której nie umieliśmy zapełnić.
Sygnały, które zignorowałam
Wojtek zaczął wracać coraz później z pracy. Tłumaczył się korkami, spotkaniami, czasem awarią auta. Nie kwestionowałam tego. Z jednej strony nie miałam siły się kłócić, z drugiej – chyba podświadomie nie chciałam wiedzieć. Gdy wracał, ja byłam już z dziećmi w łóżku albo przysypiałam na fotelu z jednym z nich na rękach. Nie przychodził się przywitać. Cicho wchodził do kuchni, coś podjadał, a potem siadał przed telewizorem. Słyszałam tylko brzęk sztućców i cichy dźwięk pilota. Zdarzyło się raz, że w sobotę zaproponował, żebyśmy we dwoje poszli do kina. Spojrzałam wtedy na niego jak na obcego.
– A kto zostanie z dziećmi?
– Może twoja mama? Albo siostra? – zapytał ostrożnie.
– One są chore. Zosia ma gorączkę.
Wzruszył ramionami i wyszedł do drugiego pokoju. Potem już nie proponował nic. Zaczął częściej wychodzić z domu sam. Na siłownię, na piwo z kolegami, raz nawet na koncert. Ja zostawałam jak zwykle. Tłumaczyłam sobie, że należy mu się trochę oddechu. W końcu i tak był bardziej wyrozumiały niż ja – ja nigdy nie wychodziłam, nie szukałam okazji. Byłam matką, a to była robota całodobowa. Nie zauważyłam, że nie patrzy już na mnie tak samo. Że jego uśmiech pojawia się coraz rzadziej, a jeśli już – to nie do mnie. Myślałam, że jesteśmy po prostu w trudnym momencie. Że wszystko się ułoży, jak dzieci podrosną. Nie przyszło mi do głowy, że może się nie ułożyć nigdy.
Pojawiła się inna kobieta
Pierwszy raz coś mnie tknęło, kiedy przypadkiem zerknęłam na ekran jego telefonu. Leżał obok mnie na łóżku, odblokowany, a na górze widniała wiadomość: „Już tęsknię”. Zamarłam na sekundę, ale udawałam, że nic nie widziałam. Nie miałam odwagi zapytać. Przestraszyłam się, że potwierdzi moje podejrzenia. Wmawiałam sobie, że to może kolega żartuje, że może to coś z pracy. Wtedy jeszcze nie chciałam przyjąć prawdy.
Kilka dni później, kiedy poszedł pod prysznic, zajrzałam do jego wiadomości. Wiedziałam, że to złe. Wiedziałam, że przekraczam granicę. I zobaczyłam. Rozmowy pełne czułości, zdjęcia, plany spotkań, śmiech. Takiego Wojtka już dawno nie znałam. Był w tych wiadomościach inny – lekki, zainteresowany, obecny. Tylko nie dla mnie. Nie zrobiłam awantury. Nie rzuciłam mu telefonem w twarz. Po prostu usiadłam i patrzyłam w ścianę. Przyszedł do pokoju, spojrzał na mnie i już wiedział.
– Znalazłaś... – powiedział cicho.
– Od kiedy?
– Od jakiegoś czasu. To nic poważnego – próbował się tłumaczyć.
– A ja?
– Ty jesteś matką moich dzieci. Jesteś... rodziną, ale czuję się, jakbyśmy byli tylko wspólnikami w tym całym bałaganie.
Zabolało. Bardziej niż się spodziewałam. Bo przecież miał rację. Przestaliśmy być parą. Przestaliśmy się widzieć. Tylko że ja... ja wciąż go kochałam. Tylko nie miałam już jak mu tego pokazać.
Nie zdążyłam zawalczyć
Chciałam z nim porozmawiać. Powiedzieć, że to nie musi tak wyglądać, że możemy spróbować jeszcze raz. Że ja się postaram. Że możemy iść na terapię. Że może to wszystko da się odbudować, ale zanim cokolwiek powiedziałam, on się spakował.
– Muszę to przemyśleć – rzucił, wrzucając rzeczy do torby.
– Przemyśleć czy po prostu wyjść?
Zawahał się.
– Nie wiem. Może jedno i drugie.
Stałam w progu, przytrzymując Zosię, która właśnie płakała, bo przewróciła się przy stoliku. Staś bawił się klockami, zupełnie nieświadomy, że coś się kończy. Że właśnie odchodzi im tata. Nie wybiegłam za nim. Nie błagałam. Nie miałam na to siły. I może dumy też. Czekałam. Każdy dzień przynosił nadzieję, że może wróci, że zadzwoni, że się zastanowił. Odbierał dzieci na weekendy, przywoził z powrotem. Był uprzejmy. Grzeczny. Obcy.
Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że zamieszkał z tamtą kobietą. Nie musiał mówić – dzieci same powiedziały. Opowiadały o „cioci”, o jej piesku, o tym, że gotuje lepsze naleśniki niż mama. Wtedy zrozumiałam, że nie zdążyłam zawalczyć. Przespałam moment, w którym jeszcze mogłam coś zmienić. Byłam zbyt zajęta, zbyt skupiona na byciu matką, żeby zauważyć, że moja rola żony dawno się rozmyła. Nie miałam już do kogo mówić: „Zostań, proszę”. On już odszedł.
Oboje przestaliśmy się starać
Cisza w domu bolała najbardziej. Kiedy dzieci zasypiały, nie miałam z kim dzielić tych chwil, które kiedyś były nasze. Nie było nikogo, kto by zapytał, jak mi minął dzień, kto by podał kubek herbaty, gdy głowa pękała z przemęczenia. Wszystko musiałam udźwignąć sama – codzienność, rachunki, strachy w nocy, przeziębienia, płacze i pierwsze dni w przedszkolu. Stałam się samotną wyspą, na której kiedyś był dom.
Wojtek bywał. Przyjeżdżał po dzieci, odwoził je. Czasem pytał, czy czegoś nie potrzebuję, ale zawsze beznamiętnie, chłodno, z dystansem. Nigdy nie zapytał, jak się czuję. Nigdy nie zapytał, czy daję sobie radę. Może nie chciał wiedzieć, może się bał odpowiedzi. Zdarzały się wieczory, że siadałam i przeglądałam nasze stare zdjęcia. Z wakacji, z sylwestra, z naszej pierwszej wigilii z Zosią. Patrzyłam na nas i nie mogłam uwierzyć, że to byliśmy my. Tak bliscy, tak uśmiechnięci. Kiedyś nie potrafiliśmy przestać ze sobą rozmawiać. Teraz nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.
Długo obwiniałam siebie. Że nie zauważyłam, że nie zadbałam, że pozwoliłam mu odejść. Dziś już wiem, że wina nie była tylko po mojej stronie. Oboje przestaliśmy się starać. Oboje pozwoliliśmy, żeby codzienność wygrała. Jestem samotna, ale silniejsza. Wiem, że jeśli jeszcze kiedyś się zakocham, nie zapomnę, że bycie mamą to nie wszystko. Że ja też zasługuję na uwagę. I że związek trzeba podlewać codziennie – inaczej uschnie.
Justyna, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój mąż 6. grudnia w tajemnicy poszedł w odwiedziny do sąsiadki. Dał jej coś więcej niż mały prezencik na mikołajki”
- „Siostra wyrzuciła moje ubrania na śmietnik, a matka jej przyklasnęła. Nie miałam już domu, bo nikt mnie tam nie chciał”
- „Kalendarz adwentowy od teściowej roztopił moje serce. Ukryła w okienku drobiazg, który zapamiętam na całe życie”