„Po urodzeniu syna popełniłam błąd. Żałuję, że w odpowiedniej rubryce nie napisałam, że jego ojciec jest nieznany”
„Pomyślałam o tamtej sali porodowej, o tamtym dniu, o sobie z tamtego czasu – młodej, przestraszonej, naiwnej. Wierzącej, że obecność ojca w papierach zapewni dziecku bezpieczeństwo. Rodzinę. Jak bardzo się myliłam”.

- Redakcja
Czasem człowiek nie wie, kiedy zaczyna się jego największy błąd. W moim przypadku to nie był jeden moment, ale splot decyzji, które podjęłam w dobrej wierze. Gdy urodziłam syna, świat wydawał się pełen nowych możliwości. Chciałam dać mu wszystko, czego sama nie miałam – miłość, stabilność, nazwisko. To ostatnie… dziś właśnie tego najbardziej żałuję. W rubryce „ojciec dziecka” wpisałam nazwisko mężczyzny, którego wtedy kochałam – albo przynajmniej bardzo chciałam kochać. Nie przewidziałam, że za parę lat to nazwisko stanie się dla mojego syna przekleństwem, a dla mnie – nieodwracalną pomyłką.
Nowe życie, stary błąd
– Oddycha sam. Jest silny – powiedziała położna, a ja zalałam się łzami. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam takie wzruszenie. Trzymałam go w ramionach i wiedziałam, że właśnie tu zaczyna się wszystko od nowa. Nie było ważne, że poród trwał piętnaście godzin, że krzyczałam, płakałam, a potem byłam szyta na żywca, bo znieczulenie przestało działać. Wszystko przestało się liczyć, kiedy spojrzałam na jego twarz. Mój synek. Mój.
Nazwaliśmy go Kacper. W dokumentach wpisałam nazwisko ojca – Bartka. Przyszedł do szpitala na drugi dzień, spóźniony, z uśmiechem, który miał mnie udobruchać. Trzymał w rękach pluszowego misia i paczkę czekoladek. Stał nad łóżkiem i niezdarnie próbował zrobić zdjęcie nas dwojga.
– Jesteście piękni – powiedział i wtedy zadrżałam.
Przez moment pomyślałam, że może wszystko się ułoży. Że ten chłopak, który jeszcze kilka miesięcy temu nie wiedział, czy chce być ojcem, w końcu dorośnie. Że nie będę sama. Wtedy nie wiedziałam, że on przyszedł bardziej z obowiązku niż z chęci. Nie wiedziałam też, że to, co w tamtym momencie wydawało się początkiem wspólnej drogi, było tylko pozą. Tego samego dnia, kiedy wróciliśmy do domu, zniknął na dwa dni „do kolegi”, a ja po raz pierwszy zrozumiałam, że zrobiłam coś głupiego. Że może jednak powinnam była w rubryce „ojciec dziecka” napisać: nieznany.
Tata z obowiązku
– Dobrze, że chociaż alimenty płaci – usłyszałam kiedyś od sąsiadki, której opowiadałam o tym, że Bartek znów zapomniał o urodzinach Kacpra. Chciałam odpowiedzieć coś ciętego, ale tylko się uśmiechnęłam. Bo w gruncie rzeczy miała rację – płacił. Regularnie. Przelewy przychodziły pierwszego dnia miesiąca, czasem nawet dzień wcześniej. I to właśnie one zastępowały jego obecność, troskę, czas. Tylko że Kacper nie potrzebował przelewów. Potrzebował taty.
Bartek przychodził od święta. Zawsze z jakimś prezentem, z jakimś tłumaczeniem. Że praca, że terminy, że nie wyrabia. Przy dziecku był miły, uśmiechnięty. Przerzucał go przez ramię, łaskotał, robił z siebie pajaca. A potem znikał. Na tydzień, dwa. I kiedy pytałam: – Będziesz na Dzień Ojca? – odpowiadał z rozbrajającą szczerością: – Nie wiem. Może.
– Mamo, czy mój tata to prawdziwy tata? – zapytał mnie Kacper, kiedy miał pięć lat.
Zaniemówiłam. Siedziałam wtedy z nim na dywanie, układaliśmy puzzle z jakimś zamkiem. Spojrzał na mnie tymi swoimi ogromnymi oczami i powtórzył:
– Bo on tak rzadko przychodzi…
– Jest twoim tatą, kochanie – wydusiłam w końcu. – Ale nie zawsze ludzie potrafią dobrze być razem.
Przytulił się do mnie. Czułam, jak coś we mnie pęka. Bo ja już wtedy wiedziałam, że ten człowiek nie jest ojcem z miłości. Jest ojcem z obowiązku. I coraz częściej myślałam, że moje milczenie w urzędzie było jednym z największych błędów mojego życia.
Cisza po burzy
Wiedziałam, że to się kiedyś stanie, ale i tak zabolało bardziej, niż przypuszczałam. Bartek poznał kogoś. Najpierw dowiedziałam się przypadkiem – przez znajomą z pracy, która widziała ich razem w kawiarni, potem już oficjalnie: przyprowadził ją na „odwiedziny”. Do naszego domu. Do mojego dziecka.
– To jest Sylwia – powiedział spokojnie, jakby przedstawiał nową koleżankę z pracy. – Chciałem, żebyście się poznali.
Kacper był zaciekawiony. Miał siedem lat i chłonął świat całym sobą. Usiadł obok niej na kanapie i zaczął się chwalić, że umie czytać, że zbudował ogromną wieżę z klocków, że jego ulubiony kolor to zielony, bo „trawa jest zielona, a trawa jest fajna”. Sylwia się uśmiechała, przytakiwała, nawet wyjęła z torebki lizaka. Wtedy wiedziałam, że jest sprytna. Że zna te sztuczki.
– Nie rób scen, proszę cię – powiedział Bartek, kiedy odprowadzałam ich do drzwi. – To, że nie jesteśmy razem, nie znaczy, że masz mnie odcinać od syna.
Nie odpowiedziałam nic. Nie chciałam robić scen. Już nie. Byłam zmęczona ciągłą walką. Ale tej nocy leżałam w łóżku i myślałam o tej rubryce w akcie urodzenia. O tym jednym słowie, które zmieniłoby wszystko. I choć wcześniej wypełniałam papiery automatycznie, dziś zbyt dobrze rozumiałam, jaką wagę może mieć jedno nazwisko. Jedno podpisane kłamstwo.
Zbyt blisko, zbyt szybko
– Sylwia chce, żeby Kacper spędził u nas weekend – powiedział Bartek przez telefon. Ton miał uprzejmy, niemal służbowy. – Chciałaby, żeby lepiej się poznali.
Zaniemówiłam. Weekend. Dwa dni i dwie noce bez syna. Z kobietą, którą znał od miesiąca. Z ojcem, który nie pamiętał o nim przez większość roku.
– Nie wiem, Bartek. To dla niego za dużo. Za szybko – odpowiedziałam ostrożnie.
– Musimy to normalizować, on musi się przyzwyczaić – powiedział i rozłączył się, zanim zdążyłam odpowiedzieć.
Kacper był podekscytowany. Spakował swoją ulubioną bluzę z kapturem, książkę o dinozaurach i szczoteczkę do zębów z motywem Batmana. Miał dziewięć lat i cieszył się, że ktoś inny niż mama go zabiera. Ja – próbowałam się nie rozpaść. Gdy wrócił, nie mówił dużo. Ale zauważyłam, że był jakiś cichszy. Mniej uśmiechnięty. Po kąpieli, kiedy leżał już w łóżku, zapytałam:
– Jak było?
Wzruszył ramionami.
– Sylwia powiedziała, że mam mówić do niej „ciociu”.
– I co, mówisz?
– Mówię. Ale ona mówiła tacie, że jak się pobiorą, to będę jej pasierbem.
Przysunęłam się do niego, położyłam dłoń na jego plecach. Próbowałam wymyślić coś mądrego, coś kojącego. Ale nic nie przyszło mi do głowy.
– Kacper, wiesz… ja zawsze będę twoją mamą. I zawsze będę po twojej stronie.
Skinął głową. W jego oczach zobaczyłam coś, co złamało mi serce – niepewność. Tak jakby nie wiedział już, kim dokładnie jest, i do kogo właściwie należy.
Zawłaszczone życie
Zaczęli mówić o przeniesieniu opieki. Najpierw nieśmiało, niby w żartach. Potem już całkiem poważnie. Bartek uznał, że skoro „u niego jest stabilniej”, Kacper powinien więcej czasu spędzać z nim. Sylwia mówiła, że w większym domu chłopak będzie miał „więcej możliwości rozwoju”. Ja miałam ochotę krzyczeć, ale nie krzyczałam. Nie przy nim.
– Chcesz iść do taty na dłużej? – zapytałam któregoś dnia, kiedy siedzieliśmy razem przy stole i rysowaliśmy mapę skarbów.
Zamarł z kredką w dłoni. Długo nic nie mówił. W końcu cicho odpowiedział:
– A jeśli nie chcę, to co?
– To nic – powiedziałam. – Nikt nie ma prawa cię zmuszać.
Chciał zostać. Ze mną. Wiedziałam to. Ale Bartek zaczął być coraz bardziej nachalny. Przysyłał wiadomości, wydzwaniał, złożył wniosek o zmianę formy opieki. Musiałam iść do prawnika. Pokazać dokumenty. I wtedy znów spojrzałam na akt urodzenia. Rubryka „ojciec dziecka”: Bartłomiej K. Pomyślałam o tamtej sali porodowej, o tamtym dniu, o sobie z tamtego czasu – młodej, przestraszonej, naiwnej. Wierzącej, że obecność ojca w papierach zapewni dziecku bezpieczeństwo. Rodzinę. Jak bardzo się myliłam.
Dziś to nazwisko nie dawało nic poza kłopotami. Było symbolem braku, chaosu, walki. A ja nie mogłam tego cofnąć. Podpisałam dokument, a teraz moje dziecko cierpiało przez moją decyzję. Mogłam tylko walczyć. I obiecałam sobie, że nie pozwolę nikomu odebrać mu domu. Nawet jeśli ten dom składał się tylko z dwóch osób i jednej mapy skarbów narysowanej kredką.
Prawda, której nie da się wymazać
Sprawa ciągnęła się kilka miesięcy. Sąd badał sytuację, wysłuchiwał opinii kuratora, nauczycieli, pediatry. Kacper był pytany, choć nie bezpośrednio – psycholog miał wybadać, gdzie dziecko czuje się bezpieczniej. Wynik? Pozostaje przy mnie. Na razie. Ale Bartek się nie poddaje.
– Zobaczysz, wrócimy do tego – rzucił mi po ostatnim posiedzeniu. – Kiedyś Kacper sam wybierze. I wiem, co wybierze.
Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że to nie był koniec. I że ten jeden podpis, ta jedna rubryka w akcie urodzenia będzie ciągnąć się za nami jeszcze latami. Kacper dorasta. Jest bystry, wrażliwy, zadziwiająco mądry jak na swój wiek. Coraz więcej widzi, coraz mniej trzeba mu tłumaczyć. Nie zadaje już tylu pytań o ojca, choć wiem, że niektóre odpowiedzi dopiero przed nim. A ja? Próbuję nie żyć w żalu. Ale są wieczory, kiedy leżę sama w łóżku i nie mogę przestać myśleć: „co by było, gdyby…”.
Gdybym wpisała „ojciec nieznany”. Nie byłoby tej walki. Nie byłoby ciągłych obaw. Może nie byłoby też złudzeń. Kacper miałby tylko mnie, ale może to byłoby dla niego lepsze niż mieć pół-tatę i tysiąc pytań bez odpowiedzi. Nie mogę zmienić przeszłości. Ale mogę mówić o niej głośno. Bo wiem, że nie jestem jedyna. I jeśli któraś z was – matek – stoi teraz nad tym formularzem w szpitalu i się waha… Niech spojrzy nie tylko sercem. Niech spojrzy rozumem. Bo czasem lepiej napisać: „ojciec nieznany”, niż podpisać dziecku dożywotnią karę.
Anita, 35 lat
Czytaj także:
- „Mój 24-leni syn kocha tylko moje pieniądze. Gdy powiedziałam dość, zapomniał, że istnieję”
- „Ania myślała, że będę ją wszędzie woził za darmo. Gdy dostałem rachunek od mechanika, wiedziałem, kto go ureguluje”
- „Przy Krzyśku nie potrafiłam trzymać łap przy sobie. Mąż przyłapał nas in flagranti, ale to nie on był tym zniesmaczony”