Reklama

Cisza. Taka, która nie przeszkadza, tylko otula. Lubiłem ją najbardziej. Mieszkanie w bloku przy Grochowskiej może i trąciło myszką, ale było moje. Mój kąt, moje regały, moje stare radio, które grało zawsze trochę za cicho. Kiedy miałem wolne od pracy, siadałem na balkonie z kubkiem kawy i patrzyłem na ludzi. Młodzi biegli do pracy, starsze panie z pieskami, dzieciaki z plecakami. A ja tylko patrzyłem. Nie miałem potrzeby się spieszyć.

Reklama

Mam 55 lat. Moja żona zmarła 10 lat temu i odtąd jestem sam. Od ponad trzydziestu prowadzę autobusy miejskie. Ludzie mnie mijają, wysiadają, wsiadają, nikt nie pyta, jak się czuję. I dobrze. Nie lubię kurtuazyjnych rozmów, niepotrzebnych słów. Lubię za to moją rutynę. Śniadanie o siódmej, obiad o czternastej. W niedzielę rosół i mecz. Taki jestem.

Dzieci są już dorosłe. Michał ma swoją firmę, Justyna pracuje w korporacji. Zawsze gdzieś pędzą, z telefonami w ręku, uśmiechnięci, ale jakby nieobecni. Nie do końca rozumieją, że dla mnie szczęście to nie nowe auto, tylko ciepła herbata i cisza.

I wtedy... wygrałem milion. Tak po prostu. Skreśliłem liczby, jak co tydzień. Tym razem się zgadzały. Milion złotych. Nawet się nie ucieszyłem. Pierwsza myśl? „Co teraz?”.

Nie ja się zmieniłem. Świat wokół mnie zaczął wariować.

Początek nowego życia

– Tato, ty to rozumiesz, że teraz możesz wszystko? – Michał prawie krzyknął przez telefon, jakby właśnie wygrał, a nie ja.

Siedziałem na wersalce z pilotem w dłoni. Telewizor grał w tle, ale nie słuchałem. Oglądałem swoje dłonie. Trochę szorstkie, paznokcie krótkie. Takie jak zawsze.

– No nie przesadzaj, to tylko milion – mruknąłem.

– Tylko? – Justyna aż się zaśmiała. – Przecież możesz rzucić tę swoją pracę, kupić nowy dom, pojechać na jakieś wakacje. Tato, to jest początek nowego życia!

Nie odpowiedziałem od razu. Nowe życie. Brzmiało jak coś, czego nie chcę. Ale oni mówili dalej, z entuzjazmem godnym dzieci przy choince.

– Możemy ci pomóc znaleźć coś fajnego, nowoczesnego. Może domek pod miastem? – ciągnęła Justyna. – I koniecznie nowy samochód, przecież tym twoim rzęchem to już strach jeździć.

– Tato, a może byś w końcu zainwestował w siebie? – dodał Michał. – Basen, siłownia, jakiś kurs jogi. To teraz modne, serio.

Oni mówili, a ja tylko potakiwałem. Mhm. Jasne. Siłownia. Joga. Ja?

Po rozmowie siedziałem jeszcze chwilę w ciszy. Tylko wskazówki zegara tykały na ścianie. Może rzeczywiście coś ze mną nie tak? Może jestem już za bardzo w tyle? Może nie umiem być szczęśliwy?

Popatrzyłem na kalendarz. Jutro znowu do pracy. Ale już wiedziałem, że nigdzie nie pójdę. Dzieci przekonały mnie, żebym „przestał marnować czas”. A ja... sam już nie wiedziałem, co to właściwie znaczy.

Udawałem kogoś innego

– Tato, spróbuj tego carpaccio z buraka, jest genialne – Justyna podsunęła mi talerz, uśmiechając się szeroko. Miała nową sukienkę, paznokcie zrobione, usta pomalowane tak idealnie, że wyglądała jak z obrazka. Takie też wydawało się być teraz moje życie.

Restauracja była z tych, których zawsze unikałem. Sufity wysokie, kelnerzy w białych koszulach, nazwy potraw, których nie potrafiłem wymówić. I ceny, które przyprawiały mnie o zawrót głowy. Za tyle mógłbym się stołować przez dwa tygodnie w barze mlecznym pod dworcem.

– A ty, Michał? – zapytała jego dziewczyna, ta nowa, co zawsze mówiła z akcentem, chociaż pochodziła z Piaseczna. – Widziałam świetny dom w Konstancinie, może byśmy obejrzeli razem z tatą?

– Jasne, tato, słuchaj, my z Zosią znamy świetnego pośrednika. Zrobimy ci prezentację, zobaczysz. Basen, sauna, nawet siłownia w piwnicy – powiedział, jakby to był jakiś pakiet świąteczny, a nie życie.

Ja próbowałem zamówić zupę pomidorową. Nie mieli. Kelner spojrzał na mnie, jakbym zapytał o jajecznicę w operze.

Rozmowa się toczyła. Bali, Malediwy, leasingi, inwestycje, aplikacje do zarządzania nieruchomościami. Próbowałem się uśmiechać, raz wtrąciłem coś o tramwajach, ale nikt nie podłapał. Zostałem z tym carpaccio z buraka i zimną wodą.

Siedziałem tam jak statysta. Jak ktoś, kto dostał rolę w filmie, ale nie zna scenariusza. „To chyba nie ja” – pomyślałem. – „To jakaś wersja mnie, której nie znam”.

Wróciłem do siebie

– Serio, tato? Wracasz do tego mieszkania w bloku? Po tym wszystkim? – Justyna stała w drzwiach nowego domu, który pomogli mi „zorganizować”. Nowoczesny, z garażem na dwa auta, dużym salonem, gdzie echo odbijało się od ścian, bo i tak nikt tam nie siadał.

– Próbowałem – powiedziałem cicho, unikając jej wzroku. – Ale to nie dla mnie.

– Nie dla ciebie? Masz wszystko! Dom, pieniądze, wolność. A ty jesteś nieszczęśliwy. Wiesz, ilu ludzi by marzyło o takim życiu?

Zacisnąłem palce na torbie, w której miałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Spodnie, sweter, książkę. Stary zegarek po ojcu.

– A może właśnie dlatego nie jestem szczęśliwy – odpowiedziałem, patrząc przez okno na nowy trawnik, idealnie przystrzyżony, ale bez życia.

Zapadła cisza. Justyna odwróciła wzrok, wzięła głęboki oddech. Może coś chciała powiedzieć, może nie. Milczała.

Tego samego wieczoru sprzedałem dom. Samochód. Zostawiłem sobie tylko trochę na rachunki. Resztę przelałem dzieciom. „Na przyszłość”, napisałem w tytule przelewu. Przyszłość, której ja już nie chciałem.

Tydzień później wróciłem na Grochowską. Windą na czwarte piętro, klucz ten sam, drzwi skrzypiące jak dawniej. Znów byłem u siebie.

W końcu miałem spokój

Zamek zgrzytnął znajomo, jakby przez ten czas tylko czekał, aż wrócę. Korytarz pachniał starą farbą i kapustą z obiadu sąsiadki. Przekroczyłem próg i... nic się nie zmieniło. Kurz na parapecie, zaschnięta plama po herbacie na stole, tapeta trochę odchodziła przy kaloryferze. Było idealnie.

Zszedłem do piwnicy po czajnik, który od lat trzymałem tam „na wszelki wypadek”. Umyłem go, zagotowałem wodę i wsypałem herbatę do wyszczerbionego kubka z napisem „Najlepszy kierowca”.

Usiadłem przy kuchennym stole, opierając łokcie na ceracie. Cicho było. Tak, jak lubię. Tylko szum czajnika i mój oddech. Spojrzałem na balkon – ten sam plastikowy leżak, który kiedyś Justyna chciała wyrzucić. „Bo brzydki, tato. Serio, to jeszcze komuś służy?”.

Uśmiechnąłem się pierwszy raz od miesięcy. Nie szeroko, raczej do środka. Do siebie. Nie byłem biedny. Miałem ciszę. Miałem siebie. Miałem spokój. I nikt już nie mówił mi, co powinienem czuć.

Tego nie kupię za pieniądze

Minęły trzy miesiące, odkąd wróciłem. W pracy znowu siadam za kierownicą. Ludzie wsiadają, wysiadają. Nikt nie wie, że przez chwilę byłem bogaty. I dobrze. Niech to pozostanie moją tajemnicą.

Dzieci dzwonią rzadziej. Michał mówi krótko, głównie o biznesie. Justyna zwykle pyta, czy czegoś mi nie potrzeba. Mówię, że wszystko mam. A ona wtedy milknie. Może nie rozumie. Może się wstydzi. Może oboje czujemy jakiś rodzaj zawodu, którego nie umiemy nazwać.

Nie gniewam się. Wiem, że chcieli mnie uszczęśliwić na swój sposób.

A ja próbuję po swojemu. Codziennie rano spaceruję po parku. Te same alejki, te same ławki. Pani Stasia z psem już mnie wita z daleka. W sklepie pod blokiem pani Jola zawsze odkłada mi bułkę i kefir. Takie rzeczy, które nie kosztują milionów, ale znaczą wszystko.

Zamiast rozmów o inwestycjach – zamieniam dwa zdania z sąsiadem na klatce. Zamiast wizyt w salonach – łapię promienie słońca na balkonie z książką w ręku.

Mogłem wygrać życie. Ale zrozumiałem, że już je mam. Nie każdy milion jest wart więcej niż kubek herbaty w ciszy.

Andrzej, 55 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama