Reklama

Nie wiem, jak do tego doszło

Choć nie jestem Matką Teresą i nic wyjątkowego dla nikogo nie zrobiłam, to sama w najtrudniejszym momencie swojego życia spotkałam wspaniałych ludzi. Tak sobie myślę, że to taki kredyt od losu – wiem, że jak już stanę na nogi, to będę musiała spłacić dług i wreszcie zrobić coś dla innych.

Reklama

Początek tej opowieści jest trochę smutny. Szłam sobie ulicą i nagle – bum, trach – leżę pod autobusem. W sumie to niewiele z tego wypadku pamiętam, wiem tylko tyle, co mi powiedzieli policjanci. Potem pamiętam tylko biały sufit i przerażenie, że nie mogę się ruszyć. Odzyskiwałam i traciłam przytomność na zmianę przez kilka dni. Za którymś razem zobaczyłam nad sobą twarz. Starałam się skupić, bo ten ktoś coś do mnie mówił. Ale po chwili widok się rozmazał i znowu odpłynęłam w niebyt.

Udało się za kolejnym razem. Obraz się wyostrzył i wreszcie usłyszałam, co do mnie mówią stojący wokół ludzie w białych fartuchach. Dowiedziałam się, że miałam wypadek, mam zgruchotany kręgosłup i połamane nogi. Może odzyskam czucie w nogach, a może nie. Może po długiej rehabilitacji będę chodzić, a może nie. Na razie niewiele wiadomo, więc mam leżeć i słuchać lekarzy… „No dobrze, wystarczy ci tych informacji na jeden raz” – zdecydował po chwili mój organizm i znowu straciłam kontakt ze światem.

W szpitalu znałam wszystkich

Gdy się obudziłam, stał nade mną rumiany blondyn i machał rękę. To mój anioł numer 1 – rehabilitant, Antek. Bez wstępnych gadek szmatek zaczął mnie sadzać na łóżku, cały czas trajkocząc i opowiadając mi dykteryjki z życia oddziału dla „złamasów”. Przy takim gościu nie masz szansy zagłębić się solidnie w swoje nieszczęście i użalać nad sobą. Chcąc nie chcąc, śmiałam się więc i żartowałam.

Po chwili, choć jeszcze nie opuściłam swojego pokoju, czyli „siódemki”, wiedziałam, że po sąsiedzku w „szóstce” leży Edek – dwudziestoczteroletni skoczek. Szanse, że kiedykolwiek poruszy chociaż jedną ręką, nie mówiąc już o nogach, są zerowe, co nie przeszkadza mu flirtować z pielęgniarkami. Wiedziałam też, że pani Zofia z „piątki” to śpiewaczka operowa. Złamane biodro nie rzuca się na krtań, więc powinnam się przygotować na arie w środku nocy. Za to jak do Władka z „czwórki” wpadnie z wizytą piątka dzieci, to lepiej się zabarykadować w pokoju, bo roznoszą cały oddział.

Są też anioły „zerowe” – nazywam ich tak, bo to moi przyjaciele jeszcze sprzed wypadku. Trójka z całej gromady, która przeszła test „biedy” (znacie to przysłowie, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie): Majka i jej mąż Filip oraz Aneta. Jako jedyni stawili się przy moim łóżku, gdy tylko dowiedzieli się o wypadku i nie zostawili mnie samej ani na chwilę przez te 72 godziny, kiedy balansowałam na granicy jawy i letargu.

Otaczali mnie dobrzy ludzie

Anioł numer 2 to szpitalny kapelan. Gdy przyszedł z wizytą, próbowałam go spławić na wszelkie sposoby. Wydawało mi się, że ostatnie, czego mi potrzeba, to kontakt z księdzem. Mówiłam mu, że jestem świadkiem Jehowy (nie podziałało), Żydówką (pudło), ateistką (stał przy łóżku dalej). W końcu się poddałam i zgodziłam na jego obecność. Cieplejszego człowieka w życiu nie spotkałam.

– Pani Ewo, no niestety nie może mi pani zabronić się za siebie modlić. Nie da rady – zagadnął. – Ale też nie mam zamiaru zmuszać pani do modlenia się ze mną. Zresztą na modlitwy to ja mam czas wieczorem. A teraz… No nie wiem… Karty? Szachy? Mogę też coś pani poczytać albo telewizję razem pooglądamy. Niech pani wybiera.

Zatkało mnie, co nie umknęło uwadze księdza Adriana. Zaczął się śmiać.

– Ależ ma pani minę… Musi się pani przyzwyczaić, że my tu nie siedzimy bezczynnie. Takie zasady.

Anioł numer 3. Siostra Ewelina. Zażywna, przed pięćdziesiątką, wydawałoby się, że oschła i mało wrażliwa. Tymczasem właśnie ktoś taki jest złamasom bardzo potrzebny.

– Rusz, dziewucho, tą nogą, bo przyrośniesz do łóżka – sztorcowała mnie, gdy po raz pierwszy próbowałam z łóżka przesiąść się na wózek.

Spojrzałam na nią zdziwiona. Gdzie współczucie? Empatia? Przecież jestem biedną kaleką! Zaczęła się śmiać.

– Sorry. Takie minki zachowaj na kiedy indziej! – oznajmiła. – Ja nie lubię mazgajów. Nie chce ci się żyć? No to masz strasznego pecha. Bo chociażby na kopach, to ja cię do tego życia wyciągnę i nic z tym nie zrobisz.

Po takim oświadczeniu człowiek nie ma innego wyjścia, tylko potulnie rusza tę nogę, przesiada się na wózek i w końcu jedzie w szeroki oddziałowy świat, by poznać osobiście Edka, panią Zofię, pana Władka i innych.

– Cześć, księżniczko. Domyślam się, że to panna Ewa, co autobusom się nie kłania? – zagadnął Edek, gdy tylko wjechałyśmy do jego sali.

Siedział sobie na wózku i czymś byli z Antkiem bardzo zajęci.

– Dobrze, że ruszyłaś tyłek, bo byśmy się nie poznali. Jutro rano jadę do ośrodka rehabilitacyjnego. Będę tam doskonalił ruchy tego malucha – tu pomachał do mnie zalotnie najmniejszym palcem prawej ręki. – To będzie moje okno na świat. Kto wie, może uda się uruchomić jeszcze z jeden paluszek, a wtedy to już będę śmigał po klawiaturze jak Hołowczyc po torze.

W tych ludziach była radość życia

Za nic nie mogłam zrozumieć, skąd ten chłopak czerpie swój optymizm. Cztery miesiące temu był wysportowanym samcem alfa, świat należał do niego. A po jednym nieprzemyślanym skoku do wody, osiągnięciem stało się dla niego poruszenie jednym palcem.

– Daj spokój, wiem, co ci chodzi po głowie – z zamyślenia wyrwał mnie głos Edka. – Każdy patrzy na mnie i się zastanawia, czemu ten idiota trajkocze jak nakręcony i się uśmiecha. Przecież będzie kaleką do końca życia.

– No… – zająknęłam się. – Masz rację. Nie wiem, dlaczego to robisz.

– Wiesz, że miałem doła przez ponad miesiąc? – odparł na to Edek. – Leżałem, patrzyłem w sufit i błagałem pielęgniarki i każdego, kto wszedł do pokoju, żeby poodłączali te wszystkie rurki, druciki i dali mi umrzeć. Bo przecież moje życie się skończyło. Najbardziej mnie wkurzało, że nie mogę tego zrobić sam. Byłem wściekły na siebie i na cały świat. Tyle że jak już pewnie zauważyłaś sama, z tymi tutaj – tu spojrzał wymownie na Antka i Ewelinę – to nawet poużalać się nad sobą w spokoju nie można.

W pokoju u pani Zofii było bardzo domowo. Na szafce zdjęcia rodzinne, w wazonie kwiaty, na łóżku kolorowa kapa. Pani Zofia siedziała w fotelu przy oknie, okryta różowym pledem, ze słuchawkami na uszach. Ewelina chrząknęła znacząco.

– Pani Zofio, przepraszam, że przeszkadzamy, ale chciałam przedstawić Ewę, pytała pani o nią – grzecznie zagadał mój anioł numer 3.

„No proszę, umie być jednak milutka…” – przeleciało mi przez głowę. Pani Zofia uśmiechnęła się przepraszająco i ściągnęła słuchawki.

– O przepraszam, zasłuchałam się. Dostałam właśnie nową płytę i chciałam ją jak najszybciej przesłuchać. Ale proszę, wchodźcie, siadajcie – powiedziała i wtedy dostrzegła, że ja cały czas siedzę.

Wszystkie wybuchłyśmy śmiechem. Pani Zofia zmusiła nas do skosztowania ciasta, które upiekła jej bratanica.

– To dobra dziewczyna – westchnęła. – Jak ona o mnie dba! O, zobaczcie, co mi przyniosła wczoraj. To na koncert za miesiąc, w domu kultury…

Ewelina wyjęła z pudła długą, zieloną suknię. Prawie balową!

– Sama ją uszyła, tylko parę popraweczek będzie potrzeba, bo mnie tu podtuczyliście trochę – pani Zofia pogroziła Ewelinie palcem.

Że też nie łączyła swojej wagi z wypiekami bratanicy, tylko ze szpitalnymi kaszkami. Ale ciasto było pyszne, więc spojrzałyśmy tylko z Eweliną na siebie i nie skomentowałyśmy.

Wezmę się za siebie

Ostatni przystanek tego popołudnia zrobiłyśmy u pana Władka. Boże, jaki tam był rejwach! Wiedziałam, że ma piątkę dzieci, ale miałam wrażenie, że w tym pokoju jest ich piętnastka. Wszędzie ich pełno, na łóżku, pod łóżkiem, na kolanach pana Władka, jego żony, moich, Eweliny. Krzyki, piski, śmiechy. Coś strasznego!

– Przepraszam, ale ich naprawdę nie da się opanować – przekrzykiwał swoją gromadkę pan Władek. – Ale może uda mi się ich przedstawić. Ten tu – pan Władek sprawnie wyłapał chudego piegusa i na chwilę przytrzymał go do prezentacji – to mój najstarszy, Piotruś. Tamto stworzenie z kucykami to jego siostra bliźniaczka, Ala, młodsza o 3 minuty. A to jest – na chwilę udało mu się wyciągnąć spod łóżka umorusanego siedmiolatka – Jędrek. Gdzieś powinna być jeszcze Ania i najmłodszy, Jasiek. On jeszcze nawet nie chodzi, ale i tak wszędzie go pełno. No, a to jest współwinna tego całego zamieszania, moja żona, Gosia.

Rozpromieniona pani Władkowa podała nam na przywitanie rękę. Dowiedziałam się, że pan Władek połamał nogi i uszkodził kręgosłup, gdy spadł z drabiny, naprawiając dach.

– Proszę zobaczyć, jakie oni tutaj cuda robią – powiedział i zademonstrował mi, jak sprawnie przemieszcza się po pokoju przy pomocy kul. – Zaraz po wypadku to ledwie stopami potrafiłem poruszyć.

To było dwa miesiące temu. Dziś wychodzę ze szpitala. O kulach, ale jednak na własnych nogach! Jadę do ośrodka rehabilitacyjnego, żeby pracować nad sobą dalej. Spotkam tam Edka. Z Facebooka wiem, że będzie tam jeszcze tydzień. Już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć, jak pisze na klawiaturze trzema palcami!

Reklama

Parę tygodni temu spotkaliśmy się wszyscy na recitalu pani Zofii. Nasza śpiewaczka nie usiadła ani na chwilę. Przez cały koncert stała, opierając się o fortepian. Pan Władek kuśtykał już wtedy tylko z jedną laską. Asekurowała go żona. A Edek, wtedy jeszcze dwoma palcami, twittował o tym wydarzeniu do Eweliny, która miała dyżur i musiała zostać na oddziale.

Reklama
Reklama
Reklama