Reklama

Nigdy nie sądziłam, że moje życie może zmienić się w jednej chwili. Miałam wszystko, czego potrzebowałam do szczęścia – rodzinę, pracę, pasję. Każdy dzień był zaplanowany, pełen rutyny i drobnych radości. A potem przyszedł moment, który wszystko zniszczył. Wypadek samochodowy odebrał mi nie tylko sprawność fizyczną, ale i wszystko, co kochałam. Lekarze nie dawali mi większych szans na powrót do normalności. Leżałam nieruchomo w szpitalnym łóżku, patrząc w sufit i myśląc, że to już koniec. Nie wiedziałam wtedy, że to dopiero początek innego życia.

Reklama

To był ułamek sekundy

Był zwykły piątek. Wracałam z pracy, zmęczona, ale w dobrym nastroju. W radiu leciała moja ulubiona piosenka, a myśli krążyły wokół weekendu, który planowałam spędzić z mężem i córką na działce. Zjeżdżałam z głównej drogi, kiedy poczułam nagły błysk światła z lewej strony. Potem huk. I cisza.

Nie pamiętam samego zderzenia. Tylko uczucie, jakby wszystko przestało istnieć. Obudziłam się już w szpitalu, z rurkami w nosie, obolała, nieruchoma. Pierwsze słowo, jakie usłyszałam, to „paraliż”. Potem były inne: „nie wiadomo”, „czas pokaże”, „rehabilitacja”.

– Miała pani dużo szczęścia – powiedział lekarz, nie patrząc mi w oczy.

Leżałam, nie czując nóg, z rękami ledwo poruszającymi się na polecenie. Wszystko bolało, a w głowie panował chaos. Dopiero później dowiedziałam się, że mąż i córka byli w aucie za mną. Nie zdążyli dojechać. Zginęli na miejscu. Nie pamiętam, jak zareagowałam. To był szok, który odciął mnie od wszystkiego. Jakby ktoś przełączył mnie na tryb przetrwania. Patrzyłam w sufit. Tylko w sufit. Nie chciałam jeść, mówić, żyć.

– Będziemy walczyć – mówiła pielęgniarka.

Ale ja nie miałam siły walczyć. Chciałam, żeby to wszystko się skończyło. Żeby nie musieć już udawać, że w ogóle jeszcze istnieję. I wtedy, w środku tej ciszy i bezruchu, poczułam pierwszy cień złości. Nie na los, nie na sprawcę wypadku. Na siebie. Bo zaczęłam się bać, że tak już zostanie.

Tylko szpitalne światło

Dni w szpitalu zlewały się w jedną, rozciągniętą w czasie ciszę. Rano przychodziły pielęgniarki, potem rehabilitant, który mówił do mnie łagodnie, jakby bał się, że zniknę. Wieczorem zaglądał lekarz, notował coś w karcie i wychodził. Przez większość czasu leżałam w milczeniu, z twarzą zwróconą ku oknu. Nie miałam odwagi patrzeć na swoje ciało – obce, bezwładne, ciche.

Któregoś dnia do sali weszła starsza kobieta. Usiadła na wózku obok mnie. Miała siwe włosy, spracowane dłonie i oczy, w których tliła się uparta nadzieja.

– Przeszłam przez to dziesięć lat temu – powiedziała. – I nie, nie jestem cudownie uzdrowiona. Ale żyję. I robię więcej, niż się spodziewano.

Nie odpowiedziałam jej nic. Ale jej obecność nie zniknęła z mojej głowy. Następnego dnia kazałam przynieść sobie lustro. Zobaczyłam w nim kobietę z zapadniętymi policzkami, sinymi cieniami pod oczami, suchymi ustami. Ale w oczach było coś, czego nie widziałam wcześniej – resztka gniewu. I determinacja.

Może warto spróbować – powiedziałam cicho, sama do siebie.

Zaczęłam słuchać rehabilitanta. Kiedy mówił „spróbujemy unieść rękę”, próbowałam. Kiedy mówił „napnij mięsień”, napinałam. Milimetr po milimetrze wracała świadomość ciała. Nie czułam nóg, ale palce zaczęły drgać. A ja, zamiast płakać, uśmiechnęłam się. To był początek. Nie uzdrowienia, nie cudu. Początek myśli, że skoro zostałam, to muszę coś z tym zrobić.

Cisza, która bolała najbardziej

Najtrudniejsze nie były ćwiczenia. Ani ból, ani strach, że coś się pogorszy. Najtrudniejsze były poranki, kiedy budziłam się i przez kilka sekund nie pamiętałam, co się stało. A potem wszystko wracało – ciało, które nie chciało współpracować, pustka obok łóżka, w której nie było już moich najbliższych. Ta cisza krzyczała do mnie głośniej niż cokolwiek innego.

Zaczęłam pisać. Najpierw kilka zdań dziennie, potem całe strony. O bólu, o stracie, o tym, że chciałabym cofnąć czas. Nie miałam do kogo mówić, więc mówiłam do siebie. Pielęgniarka, która widziała mnie z zeszytem, przyniosła mi cienkopisy w różnych kolorach.

Skoro zaczęłaś, to nie przestawaj – powiedziała.

Pisanie stawało się moim ruchem, moim krzykiem, moją terapią. Zeszyt miał coraz więcej stron. Opowiadałam w nim o życiu, którego już nie było, ale i o nowym, które jeszcze nie miało kształtu. Nie wiedziałam, dokąd to wszystko zmierza, ale wiedziałam, że nie jestem już tą samą kobietą, co przed wypadkiem.

Któregoś dnia terapeuta zapytał:

– Wiesz, czego najbardziej się boisz?

– Ciszy – odpowiedziałam. – Tej, która zostaje, gdy nie ma już nikogo.

On milczał chwilę, a potem dodał:

A może ta cisza czeka, żebyś to ty zaczęła mówić?

I tak zaczęłam. Powoli, szeptem, a potem głośniej. Nie tylko do siebie, ale do innych pacjentek, do pielęgniarek, do tych, którzy przyszli, ale też coś stracili. Bo w tej ciszy pojawił się głos. Mój własny.

Pierwszy ruch, pierwszy krok

Minęły tygodnie. Mój zespół rehabilitacyjny nazywał mnie „cichą wojowniczką”. Nie dlatego, że robiłam coś spektakularnego, ale dlatego, że się nie poddawałam. Każdy centymetr, każdy impuls nerwowy, który wracał, był dla mnie zwycięstwem. Ręce zaczęły współpracować szybciej niż nogi. Potem jeden z palców drgnął. Potem drugi.

– Dziś spróbujemy posadzić panią na wózku – powiedział rehabilitant z uśmiechem.

Serce biło mi jak oszalałe. Pomagali mi ostrożnie, krok po kroku, aż usiadłam. Samodzielnie. Patrzyłam na swoje nogi, na dłonie zaciśnięte na oparciach. Nie czułam ich w pełni, ale byłam na nich. To było moje ciało, moje miejsce, moje zwycięstwo. W sali rehabilitacyjnej poznałam ludzi, którzy uczyli się chodzić od nowa. Każdy z nich miał swoją historię – wypadki, choroby, zawały. Wspólnie ćwiczyliśmy, wspólnie płakaliśmy, a czasem i śmialiśmy się z rzeczy, z których kiedyś byśmy się nie śmiali.

Zaczęłam pisać więcej. Już nie tylko dla siebie. Ktoś powiedział, że moje zapiski pomagają innym. Pielęgniarka zabrała zeszyt do fundacji, która wspierała osoby po urazach rdzenia. Odezwali się. Zaprosili mnie do współpracy. Zaczęłam czytać swoje teksty na spotkaniach z osobami, które dopiero zaczynały walkę. Byłam ich lustrem – nie idealnym, ale prawdziwym. Pokazywałam, że można coś zbudować nawet na gruzach.

A kiedy pierwszy raz samodzielnie przesunęłam wózek w stronę okna i dotknęłam szyby, zobaczyłam nie tylko świat za nią. Zobaczyłam siebie. Kogoś innego niż kiedyś. Ale może – kogoś lepszego.

Narodziny nowej mnie

Rehabilitacja nie była linią prostą. Były nawroty, infekcje, chwile załamania. Ale miałam już coś, czego wcześniej nie miałam – cel. Nie chciałam tylko wrócić do sprawności. Chciałam żyć na nowo. Na innych zasadach, z innym nastawieniem. Zaczęłam współpracować z fundacją regularnie. Prowadziłam warsztaty, pisałam teksty do ich biuletynów, rozmawiałam z nowymi pacjentami. Byłam dla nich dowodem, że można się podnieść, nawet jeśli nie wraca się do tego, co było.

– To nie o chodzenie chodzi – powiedziałam kiedyś jednej dziewczynie. – Chodzi o to, żeby nie stanąć w miejscu, nawet jeśli nie idziesz na nogach.

Po roku od wypadku zamieszkałam samodzielnie. Dostałam mieszkanie dostosowane do potrzeb osób na wózku. Sama robiłam zakupy, gotowałam, pisałam. Moje teksty trafiły do internetu. Pewnego dnia zadzwonił do mnie wydawca.

Czy pani kiedykolwiek myślała o książce?

Myślałam. Ale nigdy poważnie. Teraz zaczęłam. Pisałam dniami i nocami, wspominając każdy etap – ból, stratę, walkę, małe zwycięstwa. Kiedy książka się ukazała, dostałam pierwsze listy od czytelników. Jeden z nich kończył się słowami: „Dzięki pani nie czuję się już sam”. I wtedy zrozumiałam, że choć straciłam wszystko, co znałam, zyskałam coś, czego nigdy wcześniej nie miałam – sens.

Nie byłam już tą samą osobą. Nie chodziłam, nie śmiałam się jak dawniej, ale żyłam pełniej. Każdy oddech miał wartość, każda chwila była wyborem. Narodziłam się na nowo. Nie przez cud, nie przez przypadek. Przez decyzję, by nie pozwolić bólowi mnie zniszczyć.

Życie, którego nie planowałam

Gdy dziś patrzę na siebie w lustrze, widzę zupełnie inną kobietę niż ta, którą byłam przed wypadkiem. Tamta była wiecznie zajęta, pochłonięta obowiązkami, pędząca, byle szybciej, byle więcej. Nie dostrzegała tego, co ulotne – rozmów, chwil ciszy, smaków codzienności. Ja, która wyszłam z wypadku poraniona, unieruchomiona, pozbawiona wszystkiego, co znałam, nauczyłam się żyć naprawdę.

Nie odbudowałam życia sprzed tragedii. Zbudowałam nowe – świadome, uważne, głębokie. Mam wokół siebie ludzi, którzy nie oceniają, tylko wspierają. Pomagam innym, którzy dopiero zaczynają swoją drogę. Nie czuję już gniewu. Czasem smutek wraca, szczególnie w rocznice. Ale to nie jest już ten sam ból. To raczej tęsknota, która przypomina mi, skąd przyszłam.

Ciało nadal mnie ogranicza, ale dusza nigdy nie była tak wolna. Piszę, uczę się, śmieję. Zdarza mi się płakać – ale nie z rozpaczy, a z wdzięczności. Za drugą szansę. Za to, że nie poddałam się wtedy, gdy wszystko zdawało się stracone. Gdy ktoś pyta mnie, co najbardziej mnie zmieniło, odpowiadam: nie wypadek. Tylko to, co zrobiłam potem. To, że się nie rozpadłam. Że z gruzów zbudowałam dom. Może prostszy, może mniejszy, ale mój.

Życie, które mam dziś, nie było planowane. Nie było wyśnione. Ale jest prawdziwe. I choć nie jest łatwe, kocham je bardziej niż to, które znałam wcześniej.

Karolina, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama