Reklama

Gdy patrzę na moje życie z perspektywy ostatnich miesięcy, mam wrażenie, że jestem kimś innym niż wtedy, kiedy lekarz po raz pierwszy wypowiedział te słowa:

Reklama

– Proszę rozważyć udział w warsztatach terapeutycznych. Zielona Terapia. To może pani pomóc.

Rozbawiło mnie to

Prawie się roześmiałam. Ja? Na warsztaty? Z roślinami? Co jeszcze? Miałam wówczas trzydzieści sześć lat i poczucie, że przegrywam wszystko, co się dało przegrać. Praca w korporacji, która kiedyś była dla mnie jak scena, na której mogłam błyszczeć, zamieniła się w ring bez końca. Wypalenie przyszło nagle. Rano nie byłam w stanie wstać z łóżka. I to nie z lenistwa – moje ciało zwyczajnie odmawiało współpracy. Płakałam nad mailem od szefa, nie byłam w stanie odpowiedzieć na proste pytania. Potem przyszło L4, potem zwolnienie. I cisza. Została pustka. Nawet nie wiedziałam, co lubię robić. Wszystko przestało mieć sens.

Moja znajoma psycholożka wspomniała o warsztatach „Zielona Terapia” – że to coś nowego, że może pomoże. Nie wierzyłam. Ale poszłam. Pierwsze zajęcia? Koszmar. Grupa ludzi siedząca na podłodze, a pośrodku... doniczki. Rośliny. Jakieś kaktusy, paprocie, monstery. A prowadząca – Agnieszka – z łagodnym uśmiechem zachęcała, żeby się przedstawić swojej roślinie. Serio. Wstydziłam się, miałam ochotę uciec. Czułam się jak idiotka. Ale nie uciekłam. I wróciłam.

Zawsze siadał koło mnie ten sam mężczyzna. Andrzej. Nie wiem, czy to przypadek, czy też jakieś wewnętrzne poczucie porządku. Nie rozmawialiśmy. Nie patrzył na mnie nachalnie. Nie próbował się zaprzyjaźniać na siłę. Po prostu był. Jego spokój, obecność... działały kojąco. Nawet jeśli nie wierzyłam w rozmowy z roślinami, to jego obecność sprawiała, że choć przez chwilę czułam się mniej sama. Ale nadal nie mówiłam nic do mojej paprotki. Ani słowa.

Pustkę przykrywałam ironią

– Pani Magdo, jak się pani czuje z myślą, że ma porozmawiać z rośliną? – zapytała Agnieszka, prowadząca warsztaty, z tym swoim łagodnym, nienachalnym tonem.

Siedziałyśmy naprzeciwko siebie, a między nami – moja nowa towarzyszka, czyli dość pospolita paprotka w plastikowej doniczce. Patrzyłam na nią, jakby miała mi zaraz odpowiedzieć, i od razu poczułam, jak robi mi się gorąco.

– Szczerze? – westchnęłam. – Czuję się jak idiotka. Przepraszam, ale... rozmawianie z paprotką? Naprawdę?

Agnieszka uśmiechnęła się lekko. Nie wyglądała na zaskoczoną.

– Rozumiem. I to jest w porządku. Tylko że nie chodzi o samą roślinę. Ona jest jak lustro. Czasem łatwiej spojrzeć na siebie, kiedy nikt nie odpowiada, nie ocenia. Nawet jeśli to tylko liście i ziemia.

Pokiwałam głową, ale nie odpowiedziałam. Czułam pustkę, którą przykrywałam ironią. Pół roku temu byłam jedną z tych kobiet, które zawsze mają odpowiedź. Teraz siedziałam tu, próbując nie uciec, nie zasłonić się telefonem, nie udawać, że jestem ponad to. Zerknęłam ukradkiem na Andrzeja. Jak zwykle zajął miejsce po mojej lewej stronie. Ten sam szary sweter, to samo skupienie na twarzy. Trzymał dłonie wokół doniczki z monsterą, tak jakby naprawdę coś do niej szeptał. Albo przynajmniej słuchał. Miał w sobie jakiś spokój, którego nie rozumiałam, ale którego zaczynałam mu zazdrościć.

Zastanawiałam się, czy jest jednym z tych ludzi, którzy od zawsze potrafili się zatrzymać. Czy też kiedyś biegł, gonił, aż w końcu musiał się zatrzymać, bo nie było już dokąd. Może był po czymś. Albo w czymś. Złapałam się na tym, że zamiast słuchać Agnieszki, patrzę, jak jego palce muskają krawędź liścia. Nie było w tym nic romantycznego. Raczej coś... prawdziwego. I to właśnie zaczęło mnie niepokoić. Bo poczułam coś na kształt ciekawości. A tego uczucia nie było we mnie od bardzo dawna.

Głos miał ciepły i łagodny

Warsztaty trwały już dobre dwadzieścia minut, a ja nadal nie potrafiłam wykrztusić ani słowa do mojej paprotki. Siedziałam z rękami splecionymi na kolanach, udając skupienie, choć w głowie miałam pustkę. Agnieszka proponowała, żebyśmy spróbowali opowiedzieć roślinie coś z ostatnich dni. Choćby o pogodzie. Albo o tym, co nas dzisiaj zdenerwowało. Miałam ochotę powiedzieć, że najchętniej opowiedziałabym, jak bardzo nie mam ochoty tu być.

Zerwałam się z miejsca, zanim reszta zaczęła kończyć swoje rozmowy. Nie czekałam na zamknięcie zajęć, tylko wyszłam. Przestałam się przejmować, co pomyślą. Przecież i tak nikt tu mnie nie znał. Na korytarzu było chłodniej. Oparłam się o ścianę i wyjęłam telefon, żeby tylko zająć czymś ręce. Nagle drzwi uchyliły się i wyszedł Andrzej. Zaskoczył mnie, bo do tej pory nie odezwał się do mnie ani słowem. Myślałam, że nawet nie zauważa mojej obecności. A jednak podszedł.

– Też uciekasz? – zapytał z lekkim uśmiechem. – Moja paprotka właśnie się obraziła. Powiedziała, że jeśli znów zapomnę ją podlać, przestanie ze mną rozmawiać.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Przez chwilę nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi poważnie. Ale ton miał ciepły, łagodny.

– Moja jeszcze w ogóle się do mnie nie odezwała – odpowiedziałam szybko, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Może uznała, że jestem przypadkiem beznadziejnym.

Andrzej parsknął śmiechem.

– Albo czeka, aż sama coś powiesz. To nie takie proste, jak się wydaje.

Zrobił pauzę, jakby szukał słów. W końcu dodał:

– Na początku też myślałem, że to bzdura. A potem... nie wiem. Może to kwestia tego, że przy roślinie nikt nie przerywa. Możesz powiedzieć wszystko. I nikt ci nie powie, że przesadzasz.

Uśmiechnęłam się. Delikatnie. Nawet nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że pierwszy raz od dawna ktoś mówił do mnie tak zwyczajnie. Bez oceniania. Bez pytania o plany zawodowe i powody przerwy w CV.

– W sumie – odezwałam się po chwili – to chyba nie pamiętam, kiedy ostatni raz z kimś tak po prostu rozmawiałam.

Andrzej tylko skinął głową. Nie odpowiedział nic wielkiego. Ale została cisza, która – co mnie zaskoczyło – nie była niezręczna. Wręcz przeciwnie.

Trochę się zawstydziłam

Od tamtej rozmowy na korytarzu coś się zmieniło. Nie między nami, nie od razu. Ale siedząc obok Andrzeja podczas kolejnych zajęć, czułam, że jest mniej ciszy, a więcej przestrzeni. Już nie unikałam jego wzroku. On też częściej się uśmiechał. Tym razem, zamiast mówić do rośliny, odwróciłam głowę w jego stronę.

– I co? Twoja paprotka dalej na ciebie fuka? – zapytałam półżartem.

Andrzej wzruszył ramionami.

– Dzisiaj chyba dała mi szansę. Mówiłem jej, że nie wiem, jak odpoczywać. Może uznała, że to uczciwe wyznanie.

Zamilkliśmy. Przez chwilę każdy z nas udawał, że znów skupia się na swojej doniczce. Potem on pierwszy przerwał ciszę:

– Kiedy tu trafiłem, byłem w takim stanie, że mówiłem do niej tylko jedno: „Jestem zmęczony”. Codziennie. Aż w końcu sam zacząłem się słyszeć. Rośliny nie oceniają. Może dlatego łatwiej przy nich zacząć mówić.

Zawstydziłam się, bo zrozumiałam, że ja nadal nie powiedziałam na głos nic prawdziwego. Ani paprotce, ani nikomu innemu. Ale tego dnia, pierwszy raz od dawna, miałam wrażenie, że ktoś mnie naprawdę słucha. I nie musi zadawać pytań, żeby zrozumieć.

Pomyślał o mnie z czułością

Minęły trzy miesiące. Na warsztaty przychodziłam już bez oporu, choć wciąż z nutą sceptycyzmu. Miałam swoje stałe miejsce. I miałam obok siebie Andrzeja, który, nawet nic nie mówiąc, potrafił sprawić, że łatwiej mi było tam być. Zdarzało się, że rozmawialiśmy więcej między sobą niż z roślinami. Aż pewnego dnia, po zajęciach, gdy zbierałam swoje rzeczy, Andrzej podszedł do mnie z torbą, w której coś trzymał.

Mam coś dla ciebie – powiedział, podając mi doniczkę z małą monsterą. – Moja paprotka wyraziła zgodę.

Zdziwiłam się, ale też od razu się roześmiałam.

– Co to, jakaś adopcja?

– Coś w tym stylu – odpowiedział z lekkim uśmiechem. – Na karteczce masz instrukcję obsługi.

Zajrzałam. Przy doniczce przyklejona była niewielka notatka: „Rośnij, ale nie sama”. Zamilkłam. Nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu poczułam coś, czego dawno nie czułam. Ktoś pomyślał o mnie z czułością. Ktoś chciał, żebym nie była już tylko dodatkiem do swojego smutku.

– To chyba najbardziej oryginalny prezent, jaki dostałam – rzuciłam, starając się obrócić wszystko w żart.

– Rośliny potrzebują światła i wody. A ludzie – kogoś obok – powiedział cicho i nie czekał na moją odpowiedź.

Zostałam z tą doniczką w dłoniach i dziwnym ciepłem w środku, które przypominało mi, że nie wszystko we mnie obumarło.

Nie byłam już sama

Spotykaliśmy się coraz częściej. Już nie tylko na warsztatach. Zdarzało się, że Andrzej wpadał do mnie z doniczką w ręce i słowami: „Ta twoja monstera wygląda, jakby chciała się przeprowadzić”. Wspólne przesadzanie roślin stało się naszym rytuałem. Bez wielkich słów, bez deklaracji. Po prostu byliśmy. Rozmawialiśmy, ale coraz częściej milczeliśmy razem – i to było dobre. Pewnego popołudnia, siedząc obok niego na moim balkonie, powiedziałam cicho:

– To dziwne... Milczenie z tobą koi, a nie przytłacza.

Andrzej spojrzał na mnie spokojnie.

– Może to też rozmowa. Tylko w innym języku.

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Po raz pierwszy od miesięcy nie chciałam wiedzieć, dokąd to zmierza. Wystarczało mi, że nie jestem już sama.

Codzienność była inna

Nie wydarzył się żaden przełom, który zmieniłby moje życie w coś z okładki magazynu. Nadal miałam gorsze dni. Nadal budziłam się czasem z ciężarem w klatce piersiowej. Ale przestałam czekać, aż wszystko się naprawi naraz. Codzienność była inna. Prostsza, cichsza. Miałam swoją monsterę, która rosła powoli, ale stabilnie. Miałam rytm podlewania, przesadzania, przestawiania doniczek – jakby to były małe decyzje, dzięki którym coś we mnie mogło się odbudowywać.

A przede wszystkim – miałam Andrzeja. Nie jako kogoś, kto mnie uratował. Raczej jako kogoś, kto usiadł obok, gdy świat stał się zbyt cichy. Nie pytał. Nie naciskał. Po prostu był. Czasem łapałam się na tym, że nie boję się już tak bardzo, że zostanę sama. Bo wiedziałam, że umiem słuchać – siebie, innych, ciszy. I że nie muszę rosnąć sama. Zrozumiałam, że najważniejsze zmiany zaczynają się od prostych rzeczy. Od doniczki, która stoi przy oknie. Od dłoni, które coś przesadzają. Od obecności. Od słów zapisanych na małej karteczce: „Rośnij, ale nie sama”.

Magda, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama