„Pobraliśmy się po 20 latach, rozwiedliśmy po 6 miesiącach. Gdy po córce zostało nam puste gniazdo, nie było już nic”
„– Od 20 lat zachowujesz się, jakbyś potrzebował opiekunki, nie żony! – Może dlatego, że nigdy nie pozwoliłaś mi być kimś więcej niż dodatkiem do twojego planu. Zamilkłam. Pierwszy raz powiedział coś, co nie było mruknięciem ani unikiem. – Co to ma znaczyć? – zapytałam. – To znaczy, że mam dość”.

- Redakcja
Nie miałam ślubu. Nigdy. A przez dwadzieścia lat wszyscy zakładali, że po prostu już go kiedyś wzięliśmy. Mówili: „Twój mąż, Beata”, a ja nie poprawiałam. Bo co miałam mówić? Że nie, że tylko mieszkamy razem, mamy córkę, kredyt, wakacje z biura podróży i wspólne rachunki – ale ślubu brak? Andrzejowi to nie przeszkadzało. Nigdy nie zapytał, czy bym chciała. A ja... też jakoś nie pytałam.
To się zmieniło, kiedy Marta wyjechała na studia. Pamiętam, jak zamknęła drzwi za sobą, a w mieszkaniu zrobiło się cicho. Tak cicho, że zaczęłam słyszeć siebie. I siebie zapytałam: a co teraz? Co dalej z nami? Ślub był moją decyzją. Moim ruchem. Może ostatnim desperackim gestem, że jeszcze coś się da naprawić. Że jeśli zrobimy to porządnie, po bożemu, to może będzie... lepiej. Śmieszne. Jakbym myślała, że jeden podpis, jedna impreza załatwi nam emocje, których nie było od lat. A jednak pół roku później, siedziałam naprzeciwko Andrzeja przy kuchennym stole i mówiłam, że to koniec.
Zaczęłam się bać
– Beata, jesteś? – usłyszałam zza drzwi Andrzeja.
Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w ekran laptopa, ale niczego nie widziałam. Palce miałam zaciśnięte w pięść. Rachunek za gaz. Znowu nieopłacony. Trzeci miesiąc z rzędu.
– Znowu to samo – powiedziałam przez zęby, podnosząc głos. – Ile razy mam ci przypominać?
– Myślałem, że to Marta zapłaciła… – mruknął, niepewnie stając w progu kuchni.
– Marta?! – prychnęłam. – Ona nie mieszka już z nami! To jest nasz rachunek, Andrzej. Nasz!
– Nie musisz od razu krzyczeć.
– A jak mam mówić? Łagodnie? Jak do dziecka? Bo ty od dwudziestu lat zachowujesz się, jakbyś potrzebował opiekunki, nie żony!
– Może dlatego, że nigdy nie pozwoliłaś mi być kimś więcej niż dodatkiem do twojego planu.
Zamilkłam. Pierwszy raz od bardzo dawna powiedział coś, co nie było mruknięciem ani unikaniem.
– Co to ma znaczyć? – zapytałam chłodno.
– To, że zawsze wszystko wiesz lepiej. Kiedy ślub, kiedy obiad, gdzie pojedziemy. A ja miałem się tylko dostosować. I robiłem to. Ale wiesz co? Mam już dość.
– Dość czego?! Tego, że próbuję ogarniać nasze życie?! Że chociaż jedno z nas się stara?!
– Właśnie. Jedno z nas. Bo ty nie chcesz partnera, Beata. Ty chcesz marionetkę.
Przez moment miałam ochotę uderzyć pięścią w stół. Ale zamiast tego po prostu odwróciłam się i wyszłam z kuchni. Zamknęłam drzwi. I pierwszy raz od dawna poczułam, że zaczynam się bać.
Wszystko to była gra pozorów?
– Mamo, co się dzieje? – zapytała Marta, siadając na moim łóżku. Była u nas tylko na weekend. Wcześniej, zanim przyszła, zdążyłam jeszcze raz pokłócić się z Andrzejem o tę samą sprawę.
– Nic. – odpowiedziałam zbyt szybko.
– Nie umiesz kłamać, wiesz?
Westchnęłam i opadłam na poduszkę.
– Twój ojciec... on od ślubu jakby zniknął. Myślałam, że się zmieni. Że to coś w nim obudzi.
– Bo papierek go zmotywuje? Serio, mamo?
Popatrzyłam na nią zaskoczona. Zbyt dobrze znała moje myśli.
– Próbowałam. Przez tyle lat. Ale on nie daje nic z siebie. Ja się duszę w tym wszystkim. Mam wrażenie, że ja jestem całą relacją, a on... tylko przy niej siedzi.
Marta milczała przez chwilę. Potem wzięła głęboki oddech.
– Mamo... a ty go w ogóle kochasz?
– Co to za pytanie?
– Normalne. Tylko nie mów „oczywiście”. Bo tak nie brzmią słowa kogoś, kto kogoś kocha. Ty go... kontrolujesz. Zawsze kontrolowałaś. Może cię nawet nie obchodzi, kim on jest naprawdę. Ważne, żeby się nie spóźniał, pamiętał o rachunkach i zamknął lodówkę.
Poczułam, jak ściska mi się gardło. Chciałam się obronić. Ale nie umiałam.
– To nie tak... ja po prostu chciałam, żebyśmy... żebyśmy byli normalni.
– Może właśnie dlatego nigdy nie byliście. Bo ty chciałaś, żeby wszystko wyglądało, a nie żeby było.
Zsunęłam się z łóżka, uciekając do kuchni. Ale jej słowa szły za mną. Z każdym krokiem były coraz głośniejsze.
Zaczęło mi się robić słabo
Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Wino stało między nami. Otworzyłam je chwilę wcześniej, z jakąś naiwną nadzieją, że rozmowa będzie inna. Że będzie... lżejsza. Ale Andrzej miał ten swój wzrok – ten spokojny, który nic nie mówił, ale też niczego nie ukrywał.
– Wiem, że coś jest nie tak – powiedział spokojnie.
– Dobrze, że to zauważyłeś po pół roku małżeństwa.
– Beata...
– Co?
– Ja nie chciałem tego ślubu.
Zamarłam. W głowie coś mi się zacięło.
– Przepraszam?
– Zrobiłem to dla ciebie. Bo widziałem, że ci zależy. Że to dla ciebie ważne. A ja... nie chciałem cię znowu zawieść.
Zawiesiłam spojrzenie na jego dłoniach. Ułożonych na stole. Nie drżały. Mówił to wszystko z takim spokojem, że aż miałam ochotę wrzasnąć.
– Więc przez dwadzieścia lat mogłeś milczeć. Ale teraz, kiedy w końcu coś zrobiłam – ty mówisz, że to był błąd?
– Może nie ślub był błędem. Może my nim byliśmy od początku.
Zaczęło mi się robić słabo. Chciałam coś powiedzieć, ale żadne słowo nie wydawało się wystarczające. Albo prawdziwe.
– I co teraz? – zapytałam cicho.
– Nie wiem. Ale wiem, że nie chcę już udawać. Ani przed tobą, ani przed sobą.
Patrzyłam, jak wstaje, jak znika w sypialni. A ja zostałam sama. Z winem, którego nie wypiłam. I z pytaniem, które bałam się sobie zadać: czy kiedykolwiek w ogóle byliśmy razem?
To nie była bajka
– No, to mów, siostrzyczko – Paulina nalała mi wina i usiadła naprzeciwko, owinięta w koc jak sędzia domowy. – Powiedz mi, co ci do łba strzeliło, żeby po tylu latach robić komedię z obrączkami?
– Serio? Po to mnie zaprosiłaś?
– Po to, żebyś wreszcie przestała udawać, że wszystko masz pod kontrolą.
Westchnęłam. Wino było cierpkie, ale w sumie – pasowało do dnia.
– Myślałam, że to pomoże. Że jak podpiszemy coś i nazwę go w końcu „mężem”, to coś się zmieni. Że będziemy... no nie wiem, bardziej razem. Jak rodzina. Jak para.
– I co, zmieniło się?
– Tak. Zdałam sobie sprawę, że on mnie nie zna. A ja jego chyba też nie.
Paulina podniosła brwi.
– No patrz. A mówiłam ci kiedyś, że Andrzej jest jak zapałka w szklance z wodą – niby jest, ale nie da się go zapalić.
– To nie o to chodzi – jęknęłam. – Ja też nie jestem łatwa. Kontroluję, rządzę, planuję. I chyba się w tym wszystkim sama zagubiłam.
– Nie. Ty się tym zasłoniłaś. Żeby nie musieć czuć.
Zamilkłam. Czułam, jak coś mi się zaciska w gardle.
– A tak naprawdę, to się boisz. Że zostaniesz sama. Że jak nie trzymasz wszystkiego w ryzach, to się wszystko rozpadnie.
– A może już się rozpadło.
Paulina podeszła, usiadła obok, oparła głowę o moje ramię.
– Ślub nie uratuje czegoś, czego nigdy nie było, Bea. Ty chciałaś domknąć bajkę. Tylko zapomniałaś, że to nie była bajka. To była codzienność. I to bez happy endu.
To był cichy koniec
Nie było dramatów. Nawet nie żadnych kłótni. Po prostu... cisza. Cały dzień mijaliśmy się po cichu. On zrobił zakupy, ja wstawiłam pranie. Oboje udawaliśmy, że jesteśmy zajęci, że mamy coś do zrobienia. Jakbyśmy nie mieszkali razem, tylko tymczasowo dzielili przestrzeń. Wieczorem usiadłam przy stole z herbatą. Nie mówiłam nic. I nie musiałam. Andrzej stanął w progu, oparł się o framugę. Spojrzał na mnie przeciągle.
– Już wszystko wiesz, prawda?
– Tak – odpowiedziałam cicho.
– I ja też już wiem.
– Że to koniec?
Skinął głową.
– Beata, ja cię nie oskarżam. Wiem, że chciałaś dobrze. Zawsze chciałaś dobrze. Ale my się dawno rozminęliśmy. Może nigdy nie byliśmy razem tak naprawdę.
– Przepraszam – powiedziałam. Pierwszy raz. Bez sarkazmu, bez wściekłości. Po prostu szczerze.
– Ja też. Ale nie za to, że coś się skończyło. Tylko za to, że tak długo udawaliśmy, że to trwa.
Usiadł naprzeciwko. Wziął łyk mojej herbaty, jak za starych czasów. Uśmiechnął się słabo.
– Może w innym życiu, Beata. Może tam by się udało.
– Może. Ale nie w tym.
Spojrzeliśmy na siebie jak para ludzi, którzy zbudowali dom, a potem znaleźli się w osobnych pokojach i nie zauważyli, kiedy zamknęli drzwi. Tego wieczoru nie było podpisów, walizek ani płaczu. Tylko zgoda. Taka cicha, późna, trochę spóźniona.
Rozwód miał być dla mnie początkiem
Zadzwoniłam do niej późno, jakby późna pora mogła osłabić siłę tego, co miałam powiedzieć. Odebrała od razu. Słyszałam, że jest zmęczona.
– Co się stało? – zapytała ostrożnie, jakby przeczuwała.
– Marta... muszę ci coś powiedzieć.
– Mów.
– Rozwodzimy się z tatą.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Trwała dokładnie dziesięć sekund – policzyłam w głowie.
– Okej – odpowiedziała w końcu.
– Tyle?
– A co mam powiedzieć? Że jestem zaskoczona? Przecież ja to wiedziałam od dawna.
– Próbowałam, naprawdę. Myślałam, że ślub coś zmieni. Ale tylko przyspieszył to, co i tak już było w rozpadzie.
– Wiem, mamo. Ale i tak to smutne.
– Tak – przyznałam. – Nawet jak się kończy coś, co od dawna nie działa, boli tak samo.
– Co teraz zrobisz?
– Nie wiem. Wynajmę coś na razie. Może wrócę do siebie. Do siebie jako do kobiety, nie tylko żony i matki.
Marta westchnęła. Była cicho przez chwilę, a potem powiedziała coś, czego nie zapomnę:
– Wiesz, czego się bałam najbardziej?
– Czego?
– Że będziesz dalej udawać. Że jeszcze pięć, dziesięć lat będziesz się łudzić. Ale jeśli to koniec – prawdziwy – to może... to wreszcie początek?
Popłakałam się. Po cichu. Tylko tak, żeby nie usłyszała.
– Kocham cię, wiesz?
– Wiem, mamo. Ja też cię kocham. Nawet jak nie wszystko rozumiem.
Rozłączyłyśmy się po kilku minutach. Potem długo siedziałam w ciemnej kuchni, z telefonem w dłoni. Nie było triumfu. Nie było ulgi. Ale była prawda. I może to nie była bajka, ale tym razem historia należała już do mnie.
Beata, 52 lata
Czytaj także:
- „Po rozwodzie ledwie starczało mi na tanie parówki i gaz. Nieznajomy emeryt nie był bogaczem, ale się hojnie podzielił”
- „Gdy ja przez 10 lat zmieniałam rodzicom pampersy, brat nie dawał znaku życia. Darmozjad teraz żąda połowy mieszkania”
- „Mój tata był dla mnie bogiem, a firma moim domem. Poświęciłam pracy całe życie, a ojciec potraktował mnie jak śmiecia”