Reklama

Nie wiem, w którym momencie to się stało. Może wtedy, gdy Marek po raz pierwszy przyszedł do mnie w nocy, milczący, załamany. A może wcześniej – kiedy zaczęłam na niego patrzeć inaczej. Nie jak na szwagra, ale jak na człowieka, który czegoś szuka. I zobaczyłam, że to coś – albo ktoś – to właśnie ja.

Reklama

Zawsze byłyśmy blisko z Kasią. Dzieliłyśmy pokój, marzenia i nawet chłopaków przez przypadek się czasem zamieniało – bo przecież jak ktoś pisał do jednej z nas SMS-y, to i tak kończyłyśmy czytać je razem. Kasia jest ode mnie o dwa lata starsza, ale to ja zawsze czułam się bardziej odpowiedzialna. I lojalna. Dlatego, kiedy poznała Marka, od razu postanowiłam, że będę dla niego tylko szwagierką. Nic więcej.

Tyle że Marek od początku był taki... skomplikowany. Cichy. Jakby cały czas się o coś obwiniał. Kasia mówiła, że to urok introwertyka. Ja widziałam w tym coś innego. Rysę na szkle. Jakby czegoś mu wiecznie brakowało.

W ich domu bywałam często. Przychodziłam na kolację, zostawałam na serial, czasem spałam, gdy wracaliśmy skądś późno. To wszystko było niewinne. Do czasu.

Pamiętam tamten wieczór. Pokłócili się – znowu. Marek przyszedł do mnie. Siedział na mojej sofie, nie mówił nic. Wino nalane do dwóch szklanek, bo kieliszków nie miałam. Cisza. I to spojrzenie, które zmienia wszystko.

„To tylko moment” – pomyślałam. „Tylko chwila słabości”. Ale przecież każda katastrofa zaczyna się od jednej iskry.

To wtedy spojrzałam na niego inaczej. Ale od tamtej chwili siebie już też nie rozpoznawałam w lustrze.

Przekroczyłam wszelkie granice

Tamta noc miała w sobie coś nierealnego. Jakby czas stanął w miejscu, jakbyśmy oboje zawiesili się pomiędzy „jeszcze nie” a „już za późno”.

Marek przyszedł bez zapowiedzi. Domyśliłam się, że znowu się pokłócili. Nie chciałam wiedzieć, o co poszło, ale widziałam w jego oczach, że to nie był drobiazg. Wyglądał jak ktoś, kto przegrał. Albo jak ktoś, kto już nie ma siły grać.

Zatrzymał się w progu mojego mieszkania. Nie powiedział nic. Tylko spojrzał i wszedł, jakby znał ten scenariusz na pamięć. Jakby to było naturalne.

W kuchni nalałam nam wina. Nie miałam kieliszków, więc wzięliśmy dwie szklanki. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu. Żadne z nas nie chciało zacząć rozmowy, ale powietrze gęstniało z każdą minutą. Nie od złości, nie od smutku – od czegoś innego, czego jeszcze nie umiałam nazwać.

– Jej w ogóle na mnie nie zależy – powiedział w końcu cicho. Głos miał zmęczony, jakby nie spał od kilku dni.

– Ale mi na tobie... tak – odpowiedziałam. Sama nie wierzyłam, że to powiedziałam. To zdanie wypłynęło ze mnie szybciej, niż zdążyłam je przemyśleć.

Nie odpowiedział. Tylko podniósł wzrok. I wtedy już wiedziałam, że coś się dzieje. Coś nieodwracalnego.

Odstawił szklankę i podszedł bliżej. Czułam, jak drżą mi ręce. Ale nie cofnęłam się. Patrzyłam mu w oczy, aż się pochylił. Pocałunek był miękki, ostrożny, jakbyśmy oboje nie byli pewni, czy to się naprawdę dzieje. Potem świat dla nas zniknął.

Po wszystkim leżeliśmy obok siebie w ciszy. Ja przykryta kocem, on z ręką pod głową. Nie wiedziałam, co myśli. Może nic. Może tak właśnie miało być.

A ja? Ja czułam wszystko naraz. Wstyd, podniecenie, strach, ekscytację. Ale przede wszystkim jedno – przekroczyłam wszelkie granice.

Nie mogłam przestać

Myślałam, że to będzie jednorazowe. Że obudzę się rano z kacem moralnym i wrócę do bycia „tą lojalną siostrą”. Ale nie. Kilka dni później Marek znów się pojawił. Bez słów, bez tłumaczeń. A ja znów nie powiedziałam „nie”.

Zaczęło się to powtarzać. Spotkania w moim mieszkaniu, zawsze po cichu, zawsze późno. Sms-y, które kasowałam od razu. Czasem nie odzywaliśmy się do siebie przez kilka dni, ale i tak wiedziałam, że wróci. A ja – że znowu mu otworzę.

Nie było w tym już szoku, zaskoczenia. Było przyzwyczajenie, jakaś dziwna rutyna. I coś więcej. Zaczęłam czekać na te chwile. Dla nich się ubierałam, malowałam, żyłam. Mimo że zaraz potem czułam się okropnie.

Pewnego wieczoru, kiedy Marek wstał, by się ubrać, powiedział cicho:

Nie chcę przestać.

I ja też nie chciałam. Ale gdzieś we mnie kiełkowało coś dziwnego. Żal. Nie do niego. Do Kasi. Do tej ciepłej, radosnej Kasi, która niczego nie podejrzewała. I która miała wszystko, czego ja tak naprawdę nie mogłam mieć.

Zamurowało mnie

Zaprosiła nas wszystkich na kolację. Marek, ja, rodzice, nawet teście. Sama przygotowała wszystko, uśmiechnięta, z rumieńcami na policzkach. Patrzyłam, jak rozkłada talerze, jak zerka na Marka z tą czułością, z którą kiedyś patrzyła tez na mnie.

– Mam wam coś powiedzieć – zaczęła, a ja poczułam, jak napina mi się kark.

Milczała przez chwilę, jakby budowała napięcie. A potem uśmiechnęła się i powiedziała:

Będziemy mieli dziecko.

Wszyscy zaczęli gratulować, ściskać ją, śmiać się. A ja… stałam jak zamurowana. Udałam uśmiech, przytuliłam ją, powiedziałam, że się cieszę. I może nawet przez chwilę tak było. Ale kiedy spojrzałam na Marka, jak kładzie rękę na jej brzuchu, coś we mnie zgasło.

Nie zazdrościłam jej dziecka. Zazdrościłam jej tego uczucia – tej czystej, niezmąconej niczym radości. Bo ja od dawna nosiłam w sobie cień. I nie potrafiłam nawet spojrzeć sobie w oczy.

Czasu nie cofnę

Nie potrafiłam już patrzeć jej w oczy. Unikałam rodzinnych spotkań, wykręcałam się pracą, chorobą, czymkolwiek. Marek przychodził rzadziej, a kiedy przychodził, czułam do niego coś na kształt odrazy. I do siebie też.

W końcu powiedziałam: „To koniec. Nie chcę więcej”. Stał w moim przedpokoju, z ręką na klamce. Jakby nie wierzył.

– Nie możesz tak po prostu tego zakończyć – powiedział cicho.

– Marek, ja się w tym duszę. Nie mogę już dłużej.

Pierwszy raz się rozpłakałam. Głośno, bezwstydnie, jak ktoś, kto już nie ma siły udawać. On próbował mnie objąć, ale go odepchnęłam. Nie chodziło już o niego. Chodziło o Kasię. O to, że ją zdradziłam. Że odsunęłam ją ode mnie, że nie jestem już tą siostrą, którą kochała.

Wiedziałam, że mogę to przerwać. Ale nie mogę tego cofnąć.

Dłużej tak nie mogłam

Spotkaliśmy się w parku Przyszedł spóźniony, jakby celowo, jakby jeszcze wahał się, czy powinien.

Usiedliśmy na ławce. Nie patrzyliśmy na siebie.

Nie chcę już tak żyć – powiedziałam w końcu. – Chcę odzyskać siebie.

Marek milczał długo, aż w końcu wypalił:

– Nie myślałem, że się zakochasz.

Odwróciłam głowę, żeby nie widział, że się uśmiecham. Ale to nie był uśmiech z radości.

– Nie zakochałam się. Tylko się pogubiłam. I teraz próbuję się odnaleźć.

Kiwnął głową. Może to rozumiał. Może nie. Ale tym razem nie próbował mnie zatrzymać. Wstał i odszedł bez słowa.

Zostałam na ławce. Sama. I choć bolało, czułam, że to pierwszy raz od dawna, kiedy zrobiłam coś dobrego. Dla siebie.

Wszystko zniszczyłam

Kasia nigdy się nie dowiedziała. Ale coś w niej się zmieniło. Widziałam to, kiedy patrzyła na mnie przez stół, jakby mnie nie rozpoznawała. Jakby szukała we mnie kogoś, kto zniknął.

Mniej ze sobą rozmawiałyśmy. Rzadziej się spotykałyśmy. Jej wiadomości były krótkie, coraz bardziej formalne. Nie miały już tej ciepłej lekkości, która dawniej była między nami oczywista.

Między nami panowała cisza. Nie krzyk, nie dramat. Po prostu milczenie. I to właśnie bolało najbardziej.

Bo wiedziałam, że to ja do tego doprowadziłam. Nie Marek. Nie zdrada. Tylko ja. To ja pozwoliłam, żeby między nami wyrosło coś, czego nie da się wyrwać.

Teraz żyję. Pracuję. Robię zakupy, odbieram telefony, czasem się uśmiecham. Ale kiedy patrzę w lustro, widzę kogoś innego. Kogoś, kogo nie umiem już pokochać.

Przez to wszystko straciłam siebie. A może po prostu odkryłam, kim jestem naprawdę. I to jest najgorsze.

Nie ma winnych. Są tylko ci, którzy milczą, bo wiedzą, że niczego już nie da się naprawić.

Anka, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama