Reklama

Święta Bożego Narodzenia od zawsze były dla mnie czasem wzruszeń, ciepła i rodzinnego spokoju. Kiedyś siadało się przy stole, kolędowało, dzieci radośnie biegały z opłatkiem, a potem siadały z zaciekawieniem przy choince, czekając na prezenty. Dziś to tylko wspomnienie. Moje wnuki nie znają słowa „cisza”, a rodzice ich nie potrafią ani uspokoić, ani zająć czymś innym niż tabletem. Zamiast śpiewania kolęd – darcie się o pilota. Zamiast rodzinnych rozmów – płacz, wrzaski i trzaskanie drzwiami. Po tych świętach poczułam, że coś się we mnie wypaliło.

Od rana krzątałam się w kuchni

Kapusta z grzybami pyrkała w garnku, w piekarniku dopiekał się sernik, a ja ostatkiem sił mieszałam barszcz, żeby się nie zwarzył. Stół już był nakryty – biały obrus, porcelana po mamie, sianko pod talerzem. Nawet świeże gałązki świerku położyłam przy serwetkach, żeby ładniej pachniało. Wszystko gotowe. Czekałam tylko na rodzinę.

O piętnastej z minutami rozległ się dzwonek. Otworzyłam drzwi i od razu poczułam pierwsze ukłucie niepokoju.

– Cześć mamo! – wrzasnęła moja córka z uśmiechem. – Zgubiłam się w korkach, przepraszam, że tak późno!

Za nią wpadła trójka dzieci. Mój najstarszy wnuk, Filip, rzucił torbę na podłogę, rozdeptując moją nową wycieraczkę. Młodsza dwójka – bliźniaki, siedmiolatki – zaczęły biegać po przedpokoju, bijąc się nawzajem plastikowymi mieczami.

– Uspokójcie się! – syknęła moja córka, ale ani nie podniosła głosu, ani nie zrobiła nic więcej. Dzieci, rzecz jasna, nic sobie z tego nie zrobiły.

– Cześć babciu, masz coś słodkiego? – zapytał Filip, nawet nie całując mnie na powitanie.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już był w kuchni i wyciągał ciasto z lodówki. Wyjął sernik i położył go na stole, zostawiając otwarte drzwi i szeroki ślad błota na panelach.

– A co to? Nie ma coca-coli? – skrzywił się.

– Jest kompot z suszu – odpowiedziałam, starając się nie okazać złości.

– Fuj, śmierdzi. Mama, mogę iść do sklepu?

– Za chwilę, najpierw rozpakujcie się – powiedziała moja córka, pochylając się nad telefonem. – O, dostałam wiadomość od Wojtka, oni już jadą.

Ciszy nie było nawet przez chwilę

Bliźniaki pokłóciły się o konsolę do gry, której zresztą nie miałam – przywieźli ją sobie w torbie. Jeden wrzeszczał, że to jego pad, drugi próbował go gryźć. W tle leciała w kółko jakaś świąteczna piosenka z telefonu mojej córki. A ja... stałam w fartuchu, patrzyłam na rozgrzebaną kuchnię, rozwalone torby i trzaskające drzwi od łazienki. Wigilia jeszcze się nie zaczęła, a ja już byłam wykończona.

– Może herbaty, mamo? – spytała moja córka, nie podnosząc wzroku z ekranu.

Nie odpowiedziałam. Po prostu poszłam do łazienki i zamknęłam się tam na dziesięć minut, żeby posiedzieć w ciszy. Druga część mojej „gwiazdkowej” delegacji przybyła tuż przed siedemnastą. Mój syn, z narzeczoną i ich dwójką dzieci. Dziewczynki. Miało być spokojniej. Miałam nadzieję. Naiwna ja.

– Cześć, mamusiu! – zaćwierkała jego narzeczona, ubrana w coś, co bardziej przypominało połyskliwy kombinezon niż sukienkę. – Taka jestem zmęczona, ledwo się wyrobiłam z paznokciami!

Wnuczki nawet nie zdążyły zdjąć kurtek, a już rozlały sok w przedpokoju. Potem jedna przewróciła się na śliskiej podłodze i zaczęła tak wyć, jakby nogę jej ucięło.

– Kochanie, nie krzycz tak – powiedział syn, klękając przy niej. – Chcesz TikToka? Tata puści TikToka.

No i puścił. Rozległa się piosenka z jakimś tekstem o pupach i bananach. Przy wigilijnym stole.

– Zgłupiałeś?! – syknęłam, podchodząc do niego. – Wyłącz to!

– Mamo, spokojnie – fuknął. – Teraz dzieci są inne. Ty nie rozumiesz.

Nie rozumiałam. Nie rozumiałam, czemu jego narzeczona przez cały czas przeglądała się w ekranie telefonu jak w lusterku. Nie rozumiałam, czemu jej dzieci krzyczały do siebie przez cały korytarz i czemu żadna z nich nie powiedziała „dzień dobry” ani nie zapytała, czy może dotknąć mojej porcelany. Po prostu wzięły aniołki z kredensu i urządziły nimi „bitwę”. Na stole był już barszcz. Wszyscy zajęli miejsca, przerywając wrzask tylko na czas nalewania zupy. Po pięciu minutach zupa wylądowała na moim białym obrusie. Bliźniaki się szarpały, jedna z dziewczynek przewróciła talerz, a starszy wnuk rzucił komentarz:

– Fuj, znowu to czerwone! Nie mogłaś zrobić normalnego rosołu?

Poczułam piekące oczy

– Na Wigilię zawsze był barszcz – odparłam cicho.

– Tak, tak, pamiętam – mruknęła moja córka, jedną ręką jedząc, drugą wklepując coś w telefon. – Ale teraz dzieci nie jedzą takich rzeczy. Oni wolą pizzę.

W tym momencie przez głowę przeszło mi jedno: chciałam, żeby już wszyscy stąd poszli. Pomiędzy jednym „nie chcę tego” a „daj mi tamto” próbowałam zachować resztki godności. Chciałam przecież tylko jednego wieczoru w roku, w którym będzie spokojnie. Gdzie kolędy będą ciche, a życzenia szczere. Zamiast tego siedziałam przy stole, który przypominał bardziej stację kolejową w godzinach szczytu niż wigilijną kolację. Bliźniaki uparły się, że usiądą na jednym krześle. Gdy jeden chciał się podnieść, drugi ciągnął go z powrotem. Co chwilę słychać było szturchnięcia, podśmiechiwania, wrzaski. Jedna z wnuczek nagle zaczęła krzyczeć, że zgubiła kolczyk, i rzuciła się na podłogę, przewracając krzesło. Jej matka nawet nie oderwała wzroku od ekranu.

– Kochanie, nie płacz, poszukamy potem – rzuciła od niechcenia, malując ustami dzióbek do selfie.

Patrzyłam na te wszystkie dzieci, które zachowywały się, jakby były na własnym podwórku, i na dorosłych, którzy jakby zapomnieli, że są u kogoś w gościach. Nikt nie powiedział: „pomogę ci, mamo”. Nikt nie zapytał: „czy coś przynieść z kuchni?”. Ja biegałam, oni jedli. Ja zbierałam serwetki z podłogi, oni rozmawiali o wakacjach na Teneryfie. W kulminacyjnym momencie zrobiło się naprawdę nieznośnie. Jeden z chłopców zaczął płakać, bo ktoś inny zjadł jego pieroga. Dziewczynka krzyczała, że sernik ma rodzynki. Ktoś potrącił szklankę, rozlewając kompot na moją sukienkę.

– Boże, może im włączyć bajkę na chwilę? – jęknęła narzeczona mojego syna. – Oni się zaraz pozabijają!

– Nie ma bajek przy stole – powiedziałam stanowczo. – U mnie zawsze były rozmowy.

– Mamo, daj spokój, przecież to nie XIX wiek – parsknęła moja córka.

Zamarłam. Spojrzałam na nią, potem na wnuki. I już wiedziałam – nie chodziło tylko o hałas. Chodziło o to, że nie miałam już w tym wszystkim swojego miejsca. Patrzyłam, jak córka rozmawia przez telefon przy stole, a syn popija wino i śmieje się z jakiegoś filmiku, który pokazała mu jego narzeczona. Wnuki krzyczały, przepychały się, jedna dziewczynka smarowała ścianę masłem z karpia, a Filip – najstarszy z nich wszystkich – siedział rozwalony z telefonem przy twarzy.. Nikt, dosłownie nikt, nie zauważał tego chaosu.

Nikt nie pomógł

– Córciu, może byście trochę uciszyli dzieci? – odezwałam się delikatnie.

– One są tylko dziećmi – westchnęła, jakby moje pytanie było jakąś zniewagą. – Przecież się bawią, nie robią nic złego.

– Ale krzyczą. Już od dwóch godzin...

– Ty też kiedyś miałaś dzieci, mamo. Co, twoje były idealne? – wtrącił syn. – Wyluzuj.

Zaczęłam zbierać talerze. Nikt nie pomógł. W kuchni próbowałam opanować drżenie rąk. Tłukłam się głośniej niż zwykle, może z nadzieją, że ktoś zareaguje, przyjdzie, zapyta. Ale nie. Przez ścianę słyszałam śmiechy, bieganie, a potem wrzask:

– On mnie UGRYZŁ!!!

Wypadłam z kuchni. Bliźniaki tarzały się po dywanie, jeden rzeczywiście miał ślad zębów na ramieniu.

– Dość! – krzyknęłam.

Zapadła cisza. Pierwsza od początku ich wizyty.

– Może rzeczywiście czas się zbierać – mruknęła moja córka, z wyraźną pretensją w głosie.

– Ale jeszcze prezenty! – pisnęły dzieci.

Nie chciałam robić im przykrości. Rozdałam paczki. Nawet nie usłyszałam „dziękuję”. Rozrywali papier, śmiali się, niektórzy krzyczeli: „Ja nie chciałem takiego!”. Znowu był hałas. Znowu chaos. I znowu brak reakcji rodziców. Usiadłam z boku i patrzyłam. Na moje dzieci – dorosłe, bezradne, a może po prostu obojętne. Na wnuki, które nie znały słowa „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”. Na bałagan, jaki zostawili w moim domu.

I poczułam złość. Głęboką, tłumioną od lat

Zegar wybił dwudziestą trzecią. A oni nadal byli. Siedzieli, rozkładali się po kątach jak po niedzielnym grillu, a nie w czyimś domu na Wigilii. Moja córka zasnęła na kanapie, głową oparta o ramię Filipka, który w tym czasie grał na telefonie, nawet się nie poruszając. Syn położył się na dywanie i drzemkał, a jego narzeczona zwinęła się na fotelu, okryta moim kocem, jakby właśnie wrócili z podróży, a nie przyszli do matki z wizytą. A dzieci? Dzieci wciąż biegały. Pokłóciły się o pilota, a potem jedna z wnuczek płakała, że chce wracać do domu. Druga grzebała w mojej szafce z kosmetykami, bo „szukała różu”. Wzięłam głęboki oddech, usiadłam w kuchni i dopiłam zimny barszcz. Serio się zastanawiałam, czy nie zamknąć się w sypialni na klucz.

Wreszcie, po północy, moja córka ocknęła się i powiedziała, że są „padnięci” i zostaną na noc. Spojrzałam na nią bez słowa. W sercu miałam już tylko jedno uczucie: byle do rana. Położyli się gdzie popadnie. Zasłali moją pościel, zdeptali poduszki, jeden wnuk spał z butem na wersalce. Nie miałam już siły. Weszłam do łazienki, zmyłam makijaż – a raczej resztki, które zostały po wigilijnym polu bitwy – i po cichu zamknęłam się w swojej sypialni. Nie zapaliłam światła. Położyłam się w ciszy i pierwszy raz tego dnia... odetchnęłam. Nie spałam. Wpatrywałam się w sufit. I myślałam.

To nie były święta. To było przetrwanie. Chaos, krzyk, brak szacunku. Ani jednej kolędy, ani jednego ciepłego słowa. Dzieci bez granic, rodzice bez kontroli, a ja... bez znaczenia.

Helena, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama