Reklama

Zawsze wydawało mi się, że jestem jedną z tych kobiet, które potrzebują planu. Planów na wieczór, na weekend, na życie. Ale w chwili, gdy Bartek zaproponował spontaniczny wyjazd w góry, po prostu się zgodziłam. Bez zastanowienia. Jakby samo jego >>Chodź, pojedziemy na narty<< było wystarczające. Nie umiałam jeździć. Nigdy wcześniej nie stałam na nartach. Ale to było jego marzenie, jego pasja. A ja chciałam być jego częścią.

– Nauczę cię, kochanie – mówił, głaszcząc mnie po policzku, a ja naprawdę uwierzyłam, że to będzie coś więcej niż tylko wyjazd. Że to będzie nasz wspólny czas.

Tylko że od pierwszego dnia coś zaczęło się nie zgadzać. Bartek znikał po śniadaniu i wracał, kiedy ja już kończyłam kolację sama w pensjonacie. Mówił, że to tylko „chwilka na stoku z chłopakami”, że „dzisiaj był idealny śnieg”, że „jutro na pewno pojeździmy razem”. Ale „jutro” nigdy nie nadchodziło. Zgłosiłam się więc na lekcje dla początkujących. Z grupką dzieci i zgarbionych seniorów uczyłam się hamować, skręcać, wstawać po upadkach. Każdego dnia znowu i znowu.

Wieczorami patrzyłam na swoje odbicie w lustrze i zadawałam sobie to samo pytanie: co ja tu robię? W za dużej kurtce z second-handu, z czerwonym nosem i sinymi udami, wśród zgrabnych, idealnie ubranych dziewczyn, które śmiały się głośno przy barze. Jedna z nich – wysoka, opalona, z włosami związanymi w luźny kok – często pojawiała się w opowieściach Bartka. „Klaudia, instruktorka. Ona to dopiero potrafi przycisnąć na czarnej trasie.” Ja ledwo schodziłam z orczyka. Z każdym dniem miałam coraz silniejsze wrażenie, że próbuję dopasować się do świata, który nie tylko mnie nie potrzebuje – ale nawet nie zauważa mojej obecności. I jeszcze gorzej – że ja mu na to pozwalam.

W tej całej historii jestem tylko dodatkiem

Było wcześnie rano, ale stok już tętnił życiem. Ludzie przesuwali się w kolejce do wyciągu, dzieci wrzeszczały, próbując utrzymać równowagę w ciężkich butach, a instruktorzy wykrzykiwali swoje nazwiska, zbierając grupy. Ja jak zwykle stałam z boku, z nartami przewieszonymi przez ramię, niepewna, czy tym razem uda mi się nie upaść przy samym starcie. Po porannej lekcji, przemoczona i zmęczona, wróciłam do pensjonatu. Bartek, jak zwykle, jeszcze nie wrócił. Dopiero późnym popołudniem wszedł do pokoju cały rozpromieniony, z kaskiem pod pachą i policzkami czerwonymi od wiatru.

– Hej, miałaś fajną jazdę? – rzucił wesoło, rzucając rękawice na krzesło. – Dzisiaj była taka trasa, że aż żal, że cię tam nie było. Widoki po prostu kosmos.

Stałam przy oknie, przygryzając wargę. Miałam wrażenie, że coś mnie od środka dławi, ale nie wiedziałam, jak to wypowiedzieć.

Może jutro pojedziemy razem? – spytałam cicho, starając się, żeby mój głos brzmiał normalnie.

Bartek uniósł brew, jakby nie zrozumiał pytania.

– Z tobą? – zaśmiał się. – Kasiu, z tobą to nie jazda, to walka o przetrwanie. Ale nie martw się, robisz postępy. Jeszcze parę lat i może razem wjedziemy na górę.

Zaśmiał się znowu i poklepał mnie po ramieniu, jakby to miało mnie pocieszyć. Uśmiechnęłam się mechanicznie, żeby nie wyjść na marudną. Ale serce mi przyspieszyło, w taki dziwny sposób, jak wtedy, gdy ktoś rzuci z pozoru niewinnym żartem, a ty przez cały dzień nie możesz przestać o nim myśleć. Kiedy zamknął się w łazience, usiadłam na łóżku i zapatrzyłam się w nieruchomą zasłonę. Coraz częściej miałam wrażenie, że w tej całej historii jestem tylko dodatkiem. Jak ręcznik czy torba – przydatna, póki jest pod ręką, ale niekonieczna. On miał tu swój świat, swoich ludzi, rytm dnia, swoje trasy. Ja tylko próbowałam nie przeszkadzać. Zamiast nas, było jego. Zamiast wspólnych chwil – opowieści, których nie byłam częścią. I zaczynałam się zastanawiać, czy on w ogóle mnie jeszcze widzi.

To nigdy nie było o mnie

Drugiego dnia pomyliłam wyciągi. To nie było trudne – wszystko wyglądało podobnie, a ja wciąż miałam problemy z rozróżnianiem tras. Miałam jechać na niebieską, tę samą co wczoraj, gdzie prowadziła lekcję znajoma instruktorka. Ale wsiadłam na orczyk, który prowadził wyżej, znacznie wyżej, niż planowałam. Zorientowałam się za późno. Nie miałam odwrotu, tylko trzymać się mocno i modlić, żeby na górze ktoś mi pomógł zjechać na dół bez upadku.

W połowie drogi, mniej więcej przy zakręcie, zobaczyłam ich. Bartek stał przy instruktorce. To była ta sama kobieta, o której tyle opowiadał – Klaudia. Wysoka, zgrabna, uśmiechnięta, ubrana w idealnie dopasowany kombinezon. Stała bardzo blisko niego. Za blisko. On coś do niej powiedział i wtedy ona położyła dłoń na jego klatce piersiowej, przechyliła głowę i się zaśmiała. A potem... przytuliła się do niego. On objął ją ramieniem, tak swobodnie, jakby to robili nie po raz pierwszy.

Nie wiem, czy się pocałowali. Może. A może tylko byli tak blisko, że wyglądało, jakby zaraz mieli to zrobić. To trwało tylko chwilę. Wyciąg jechał dalej. Nie mogli mnie zauważyć. Kiedy zjeżdżałam na dół, ręce miałam sztywne, a palce zmarznięte, choć nie czułam zimna. Czułam coś zupełnie innego. Coś dziwnego, spokojnego, jakby w środku już wszystko było postanowione. Jakby odpowiedź, której szukałam przez ostatnie dni, leżała właśnie tam, na stoku, w jego rękach obejmujących inną.

Nie było krzyku. Nie było łez. Nie czułam nawet złości. Jechałam powoli, niemal bezmyślnie, próbując utrzymać równowagę, a jednocześnie układając sobie w głowie zdanie, które brzmiało jak mantra: „To nie jest o mnie. To nigdy nie było o mnie.” A może było. Może to ja nigdy nie byłam wystarczająco o niego. Tylko dlaczego, skoro obiecał, że będziemy razem?

To było zamknięcie

Wieczorem w pokoju było cicho. Siedziałam na brzegu łóżka z jego walizką przed sobą. Ubrania złożone równo, buty wsunięte do pokrowca, nawet jego ładowarka do telefonu owinięta starannie i włożona do bocznej kieszeni. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to wszystko nie jest zbyt teatralne. Ale nie. To nie była scena. To było zamknięcie. Drzwi otworzyły się z hukiem.

– Ale dzisiaj było ekstra! – zawołał Bartek, nie zauważając mnie od razu.

Nagle zamarł, widząc walizkę.

– Co ty robisz?

Spojrzałam na niego spokojnie.

Spakowałam twoje rzeczy. Możesz znaleźć sobie inny pokój.

Zamarł. Na jego twarzy nie było złości, tylko zdziwienie. Jakby nie rozumiał, że coś się właśnie skończyło.

– Co?

Widziałam cię dzisiaj. Z nią. Na wyciągu.

Zaczął kręcić głową.

– To nie tak, przecież nic się nie wydarzyło… Klaudia po prostu… no, rozmawialiśmy. Znasz mnie. Wiesz, że jestem kontaktowy.

– Wiem. Jesteś kontaktowy, kiedy trzeba. I kiedy nie trzeba też.

Podszedł, próbując się uśmiechnąć, tak jak zawsze, kiedy chciał coś obrócić w żart.

– No przestań. Serio? Przez taki jeden moment chcesz robić dramat?

Pokręciłam głową.

Nie przez ten moment. Przez wszystkie wcześniejsze, których nie zauważyłeś. Przez wszystkie dni, w które miałeś mnie w zasięgu wzroku, ale nie w myślach.

Zmieszał się.

– Kasiu, nie przesadzaj. Po prostu się dobrze bawiłem. Ty też mogłaś…

– Ja? – przerwałam mu. – Ja próbowałam przetrwać. I może to właśnie najtrafniejsze słowo. Przetrwać, nie przeżyć. A my mieliśmy to robić razem. Mieliśmy być razem.

Chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliłam mu.

– Wiem. Nic się nie wydarzyło między wami. Ale między nami też nic się nie wydarzało. Od tygodni.

Stał w milczeniu. Nagle wydawał się mniejszy. Albo może ja przestałam go widzieć takim, jakim chciał być widziany. Podniosłam jego walizkę i podałam mu ją bez słowa. Wziął ją niepewnie. Nadal nic nie mówił. Nie potrzebowałam już słów. Wystarczyło, że w końcu usłyszałam samą siebie.

Coś się kończyło

Nie zamknęłam za nim drzwi. Po prostu usiadłam z powrotem na łóżku i poczekałam, aż jego kroki ucichną na korytarzu. Potem wstałam, założyłam płaszcz, czapkę, owinęłam szyję szalikiem i wyszłam na zewnątrz. Śnieg był świeży, jeszcze nieprzetarty przez turystów, skrzypiał cicho pod butami. Pensjonat zgasł za moimi plecami, a ja szłam bez celu, aż zobaczyłam ciepłe światło baru, który mijałam codziennie w drodze do wypożyczalni. W środku było cicho. Kilka osób siedziało przy stolikach, ktoś grał w karty. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego drewna i przypalonego wina. Usiadłam przy barze.

– Dla pani? – zapytał barman. Miał około czterdziestu lat, zmęczone oczy, ale mówił łagodnie.

– Cokolwiek, byle nie rozczarowanie – powiedziałam. I może po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęłam się sama do siebie.

Przyniósł mi coś w grubym, ciężkim kubku. Nie zapytałam, co to. Pachniało cynamonem i pomarańczą. Siedziałam w ciszy, słuchając rozmów z oddali, ale nie wsłuchując się w nie naprawdę. Myślałam o tym, ile razy się dostosowywałam. Ile razy próbowałam udawać, że wszystko jest w porządku, chociaż nie było. I nie chodziło tylko o Bartka. W pracy też zawsze za cicha, za mało zdecydowana. Wśród znajomych – ta, która słucha, ale nie opowiada. Ta, co przytakuje, żeby nie robić kłopotów. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy to się stało. Kiedy przestałam się zastanawiać, czego ja właściwie chcę. Kiedy wypiłam do końca, barman podszedł.

– Chce pani coś jeszcze?

Pokręciłam głową.

– Nie. Wystarczy. Muszę wracać. Ale dziękuję.

Skinął głową i uśmiechnął się lekko. Może zrozumiał więcej, niż myślałam. A może po prostu był uprzejmy. Tak czy inaczej – doceniłam to. Wyszłam z baru. Było już późno. Śnieg wciąż padał. I mimo że byłam sama, nie czułam się opuszczona. Coś się kończyło. I coś innego właśnie zaczynało.

Mogę być sobą

Obudziłam się wcześnie, chociaż nie planowałam tego. Pokój był pusty i cichy. Bartek nie był już w pensjonacie. Poczułam lekki chłód, który nie przeszkadzał mi tak bardzo jak zwykle. Słońce przedzierało się przez zasłony, tworząc jasne pasy na podłodze. Nagle wszystko wydawało się spokojne, jakby przez noc usunęła się cała presja, która przytłaczała mnie przez ostatnie dni. Przeszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Twarz wciąż trochę zmęczona, ale oczy inne. Nie czułam już napięcia, które towarzyszyło mi każdego poranka. Przez długi czas widziałam w sobie kogoś, kto gonił innych, kto zawsze próbował być wystarczająco dobry. Teraz zobaczyłam kobietę, która zatrzymała się, która przestała udawać. Kobietę, która zaczęła iść własną drogą.

Nie wiedziałam, co zrobię dalej. Może wrócę wcześniej do domu, może zostanę jeszcze jeden dzień i pozwolę sobie po prostu oddychać. Nie miałam planu, ale wcale mnie to nie przerażało. Po raz pierwszy od dawna czułam, że mogę decydować sama. Ubrałam się powoli, przygotowałam kawę, usiadłam przy oknie i patrzyłam na ośnieżone stoki. W głowie miałam wszystkie dni, kiedy próbowałam dopasować się do świata Bartka, i nagle poczułam, że to nie moje zadanie. Nie muszę być dodatkiem. Mogę być sobą.

Świat wciąż istniał za oknem. Śnieg skrzypiał pod butami turystów, dzieci biegały z nartami, a instruktorzy wywoływali grupy na wyciągi. I w tym wszystkim ja byłam tylko sobą. Nie lepsza, nie gorsza, po prostu sobą. Z uśmiechem sięgnęłam po kubek i wypiłam łyk gorącej kawy. Był nowy dzień. I pierwszy raz od dawna miałam poczucie, że naprawdę mogę go przeżyć na własnych zasadach.

Katarzyna, 27 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama