„Podobno do serca najłatwiej trafić przez żołądek. Jednak mnie Michał rozkochał w sobie przy pomocy kota”
„Umówiliśmy się na kolejny dzień. Michał mieszkał na Powiślu. Gdy otworzył drzwi, przez chwilę przyglądał mi się uważnie, jakby sprawdzał, czy pasuję do kota. Miał twarz kogoś, kto nie mówi za dużo, ale potrafi uważnie słuchać. W progu leżał dywanik, a na nim — kot”

- listy do redakcji
Pod parapetem, tuż obok kuchennej wnęki, wciąż stały dwie miski. Jedna ceramiczna, matowa, z delikatnym rysunkiem lawendy. Druga – plastikowa, z logiem sklepu zoologicznego, sprana od codziennego mycia. Puste, nietknięte od ponad dwóch miesięcy, ale nie miałam odwagi ich ruszyć. Przetrwały generalne sprzątanie, przemeblowanie salonu, nawet wiosenne mycie okien. Stały tak, jakby Helio miał zaraz wrócić z przedpokoju i zjeść resztkę łososia. I chociaż rozsądek krzyczał, że to absurd, serce powtarzało – zostaw, jeszcze nie teraz.
Kot był moją opoką
Tego dnia, kiedy Helio odszedł, też padało. I też piłam herbatę, zimną i za mocną. Wszystko było wtedy zbyt: zbyt cicho, zbyt szaro, zbyt realnie. Drzwi wejściowe otworzyły się bez pukania. Tylko jedna osoba miała tyle śmiałości, by wchodzić jak do siebie.
– Lidia, ty się chyba zatrzymałaś w czasie – powiedział głos zza moich pleców. – Po co ci te miski?
To była Daria. Przyjaciółka z dzieciństwa. Miała długie rude włosy, które związywała niedbale, i usta, które nigdy nie milczały.
– Wyrzuć je. Albo chociaż odstaw do szafki. To zaczyna być niezdrowe.
Nic nie powiedziałam. Wiedziała, że to nie są zwykłe miski. Tak jak Helio nie był zwykłym kotem. Był moją kotwicą. Pojawił się, gdy rozpadł się mój świat – wtedy, kiedy Norbert, mój mąż, spakował walizkę i wyszedł z mieszkania i nigdy nie wrócił. Helio przyszedł tydzień później, znalazłam go w ogłoszeniu internetowym. Miał na sobie resztki obroży i futro pachnące dymem. Wszedł, spojrzał mi w oczy i został.
Daria westchnęła teatralnie, podwinęła rękawy i przysiadła na blacie. Jej torba – ciemny, skórzany worek – stuknęła o kafelki.
– Miałaś zadzwonić do mojego Adama w sprawie tej pralki. Coś cię powstrzymało?
Spojrzałam na nią, unosząc brew.
– Tak, pomyślałam, że twoja zazdrosna natura nie wytrzyma widoku męża naprawiającego sprzęt u samotnej rozwódki.
Zaśmiała się. Głośno, szczerze. Taka właśnie była nasza relacja – mogłyśmy sobie mówić wszystko.
– Zrobiłam to sama – dodałam po chwili.
– Co takiego?
– Naprawiłam pralkę.
– Ty?
Zapadłam się w sobie
Skinęłam głową. Zapadła cisza. Daria upiła łyk herbaty z mojej filiżanki – nawet nie pytała. Nagle zmieniła ton.
– Słuchaj, serio... Co się z tobą dzieje? Od śmierci kota nie wychodzisz, nie piszesz, nie odbierasz. To już nie tylko o Helia chodzi.
Westchnęłam. Wiedziałam, że będzie ta rozmowa.
– Boję się. Całe moje życie było kłamstwem – powiedziałam powoli. – Życie, które miałam z Norbertem, nie istniało naprawdę. A Helio... Tylko on był pprawdziwy.
Daria zamilkła. To było coś, czego się po mnie nie spodziewała – ja nigdy nie dramatyzowałam. Byłam ta silna, zorganizowana, pragmatyczna. Ale tamta Lidia gdzieś zniknęła.
– Wiesz, co by ci dobrze zrobiło? – powiedziała nagle. – Fryzjer. Nowa fryzura, nowa głowa. W środę cię zapisuję. Koniec dyskusji.
Chciałam zaprotestować, ale wzrok Darii był nieugięty. Przewróciłam oczami i wzruszyłam ramionami. To był początek. W środę padał śnieg. Pierwszy tej zimy, który miał w sobie coś więcej niż wilgoć. Daria przyszła po mnie punktualnie. Miała płaszcz do kolan, szalik opleciony dwa razy wokół szyi i rękawiczki w kratkę. Wyglądała, jakby szła w góry, a nie do salonu fryzjerskiego.
– Nie uciekaj mi dzisiaj – powiedziała, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi.
Trochę mi to pomogło
Salon Emila znajdował się na parterze kamienicy z czerwonej cegły. Emil był typem artysty: wysoki, z włosami upiętymi w koczek, ubrany w czerń od stóp do głów. Gdy spojrzał na mnie po raz pierwszy, uniósł jedną brew i powiedział:
– Włosy zdradzają to, co masz w duszy.
Byłam zbyt zmęczona, żeby cokolwiek mu odpowiedzieć. Powiedział coś o strukturze, o ciężkości końcówek, o braku objętości – ale ja byłam już daleko. Wspominałam dzień, w którym Norbert wprowadził się do naszej pierwszej kawalerki. Jak wnosił pudła i śmiał się, że nie znajdzie tu miejsca na swoje książki. Jak Helio, wtedy jeszcze mały kociak, obwąchiwał każdy róg. Jak wieczorami siadaliśmy razem – ja, on i kot – na jednej kanapie, popijając tanie wino i udając, że świat za oknem nas nie dotyczy. Nie było wtedy planów na dom, na dzieci, na starość. Było tylko „teraz”.
Kiedy Emil skończył, poprosił, żebym spojrzała. W lustrze odbijała się kobieta o krótkich, lekko uniesionych włosach, z twarzą bardziej odsłoniętą niż kiedykolwiek. Nie wyglądałam jak ja.
– Będzie ci się podobać. Za dwa dni – powiedział z uśmiechem.
W drodze powrotnej Daria milczała, jakby wyczuwała, że nie czas na komentarze. Wysadziła mnie pod klatką, rzucając przez szybę:
– Teraz zrobisz porządek w głowie. Potem w mieszkaniu.
Pora się ogarnąć
Przeszłam przez przedpokój, omijając wzrokiem kuchnię. Ale nogi i tak mnie tam zaniosły. Zatrzymałam się przy miseczkach. Stały jak zawsze. Ale teraz było w nich coś obcego. Jakby przynależały już nie do tego miejsca, nie do mnie. Schyliłam się, uniosłam jedną. Wzięłam drugą. Przez chwilę trzymałam je obie. A potem zrobiłam coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Umyłam je dokładnie. Wytarłam miękką ściereczką. I schowałam głęboko, na sam koniec górnej szafki.
Nie czułam ulgi. Ani żalu. Czułam pustkę – ale taką, która zostawia miejsce na coś nowego. Wyszłam do salonu. W rogu stał fotel. Wielki, czarny, z oparciem, które kiedyś kochał Norbert. Przywiózł go ze swojego mieszkania, gdy zamieszkaliśmy razem. Twierdził, że to najwygodniejszy mebel na świecie. Dla mnie był po prostu brzydki. Ale nie protestowałam. Przez lata tolerowałam jego obecność w salonie, potem już tylko znosiłam go z obojętnością. Po rozwodzie został. Norbert nie chciał go zabrać.
Przez wiele tygodni nie płakałam. Ani razu. Nawet kiedy przypadkiem natknęłam się na stary sweter Norberta, który utknął za komodą. Płacz wrócił niespodziewanie. Stałam przy oknie i wtedy usłyszałam z klatki dziecięcy śmiech. Krótki, głośny, beztroski. Pomyślałam o tym, że my też planowaliśmy dzieci. Dwójkę. On chciał syna, ja nie miałam preferencji. Rozmawialiśmy o tym w sierpniu, na dachu hotelu w Toskanii. Helio spał w klimatyzowanym pokoju, a my liczyliśmy gwiazdy.
Kiedy przestałam płakać, wzięłam do ręki telefon. Wpisałam w wyszukiwarkę: „koty do adopcji – Warszawa”. Przeglądałam zdjęcia: białe, rude, bure, ślepe, z jednym uchem, po przejściach. Każdy miał opis. Każdy miał historię. Jeden leżał w kartonie po jabłkach, drugi był znaleziony w piwnicy po tygodniu miauczenia. Wzruszały mnie, ale nie przyciągały. Aż wreszcie – jedno zdjęcie.
Burasek z oczami jak dwa bursztyny. Leżał na siedzeniu samochodu, wyciągnięty jak król. Nie patrzył w obiektyw. Patrzył gdzieś obok. Jakby miał tajemnicę. Tytuł posta: „Znalazł mnie na stacji benzynowej. Szukamy mu domu”. Kliknęłam. Autorem ogłoszenia był ktoś o imieniu Michał. Napisałam krótką wiadomość: „Jestem zainteresowana. Czy kot wciąż szuka domu?” Odpowiedź przyszła po dwóch minutach. „Tak. Przygarnąłby go pani? To niesamowity gagatek. Wskoczył mi do auta przy tankowaniu. I nie chciał wyjść.” Poprosiłam o numer. Zadzwoniłam.
– Myślę, że to kot, który wybiera właścicieli – powiedział Michał. – Nie odwrotnie.
Umówiliśmy się na kolejny dzień. Michał mieszkał na Powiślu, w kamienicy z wysokimi sufitami i klatką schodową pachnącą jak stara biblioteka. Gdy otworzył drzwi, przez chwilę przyglądał mi się uważnie, jakby sprawdzał, czy pasuję do kota. Miał twarz kogoś, kto nie mówi za dużo, ale potrafi uważnie słuchać. W progu leżał dywanik, a na nim — kot.
Od razu pokochałam tego kota
Nie pomyliłam się. To był ten sam burasek ze zdjęcia. Siedział dumnie wyprostowany, z ogonem owiniętym wokół łap. Spojrzał na mnie z takim spokojem, że przez chwilę zapomniałam, po co przyszłam.
— Jak się zachowuje? — spytałam, kucając obok kota.
— Jakby to on mnie przygarnął – Michał się uśmiechnął. – Nie próbował uciekać, nie miauczał w nocy, nie narobił bałaganu. Chodzi za mną, jakbym był jego lokajem.
Głaskałam kota powoli, delikatnie, sprawdzając, czy nie cofnie się, czy nie zamruczy tylko z grzeczności. Ale on, przeciwnie, wyciągnął się na boku, prezentując brzuch i wydając z siebie potężne mruknięcie.
— Próbowałem znaleźć właściciela, ale nikt się nie zgłosił. Podejrzewam, że został porzucony. Ktoś go zostawił na tej stacji tak, jak zostawia się stare meble.
W jego głosie była złość. Nie znałam go, ale uszanowałam to uczucie. Zostawienie kogoś — zwierzęcia, człowieka, kota, kobiety — bez słowa, bez szansy, było dla mnie zbyt znajome.
— Chyba uznał, że czas się przeprowadzić — powiedział Michał.
Zapięłam klatkę. Michał otworzył drzwi i ponownie spojrzał mi w oczy. Tym razem uważniej.
— Mam nadzieję, że trafia we właściwe ręce.
— Zrobię, co mogę. Nie jestem idealna. Ale uczciwa — powiedziałam. — A może… może chcesz zobaczyć, jak sobie radzi?
Zaśmiał się.
— W porządku. Ale tylko jeśli zaprosisz mnie kiedyś na herbatę. Lub kawę..
— Umowa stoi — rzuciłam przez ramię.
Jakby był tu od zawsze
Kot wprowadził się bez ceregieli. Od razu zajął miejsce na parapecie w salonie, a potem rozłożył się na środku łóżka, zupełnie jakby był tu od zawsze. Przez pierwsze dni obserwowałam go z nieufnością, nie chcąc przywiązywać się zbyt szybko. Mruczał jakby dla mnie, nie dla siebie. Nie pchał się na kolana, ale kiedy siadałam na kanapie, przysiadał gdzieś obok – z bliska, ale bez nacisku. Dawał przestrzeń, nie rezygnując z obecności. Jego imię wybierałam długo. Rozważałam dziesiątki: z mitologii, literatury, łaciny. W końcu stanęło na „Kosmo”.
Pewnego popołudnia zrobiłam zdjęcie Kosma i wysłałam Michałowi z krótką wiadomością: „Czuje się jak król. Dziękuję, że go uratowałeś”. Nie spodziewałam się odpowiedzi tak szybko. Ale po pięciu minutach dostałam wiadomość: „Cieszę się. Wiesz… jeśli kiedyś zechcesz, mogę wpaść z puszką jego ulubionego tuńczyka. Tylko dla kota, oczywiście ;)”. Zaśmiałam się. Odpisałam: „Tylko jeśli przyniesiesz też coś dla mnie. Kot się podzieli”.
Spotkaliśmy się tydzień później. Michał przyniósł nie tylko tuńczyka, ale też domowe brownie i butelkę dobrego wina. Siedzieliśmy na mojej kanapie, rozmawiając o wszystkim i o niczym – o tym, jak znalazł kota, o tym, jak zmienił pracę po rozwodzie, o tym, jak nauczył się piec, bo gotowanie leczyło mu nerwy.
Nie śpieszyliśmy się z niczym. Spotykaliśmy się raz, dwa razy w tygodniu. Bez deklaracji, bez presji. Po prostu – byliśmy. Bycie z kimś, bez lęku, że to się rozsypie, okazało się możliwe. I cudownie zwyczajne. Pewnego wieczoru, kiedy szliśmy razem przez park, Michał złapał mnie za rękę.
— Wiesz, że od miesiąca się uśmiechasz, kiedy myślisz, że nikt nie patrzy?
Zatrzymałam się. Pomyślałam o starej mnie – tej, która gasiła światło, żeby nie widzieć odbicia w lustrze. I tej, która teraz trzymała rękę mężczyzny, który chciał mi towarzyszyć. I tak to się właśnie zaczęło. Znalazłam nową miłość dzięki przygarniętemu kotu.
Lidia, 41 lat
Czytaj także:
- „Na oczepinach zatańczyłam we frywolnej zabawie i wyznałam miłość kochankowi. Zrobiłam w balona przyszłego męża i siebie”
- „Myślałam, że przez aplikację upolowałam księcia, a to zwykły prostak. Zamiast wielkich bicepsów, miał ogromne ego”
- „Chciałem, żeby mój pasierb kopał w piłkę, ale on rysował. Gdy wygrał konkurs, łykałem łzy żalu, że to nie dzięki mnie”