„Podobno starych drzew się nie przesadza. My z dnia na dzień rzuciliśmy wszystko i znaleźliśmy nasze miejsce na ziemi”
„Sprzedaliśmy mieszkanie wynajmującym je lokatorom, którzy dawno sugerowali, że chętnie by w nim zostali na zawsze. W ekspresowym tempie przeprowadziliśmy się na wieś”.
- Zofia, 60 lat
Emerytura? Szczerze mówiąc, nigdy nie bałam się tego etapu swojego życia. Jestem optymistką i zawsze staram się dostrzegać plusy nowych sytuacji. Dlatego, myśląc o zakończeniu „kariery zawodowej”, w wyobraźni miałam pewien idylliczny obrazek. Ja i mój ukochany mąż w uroczym domku na wsi, cisza, spokój, nasze dorosłe dzieci odwiedzające nas w wakacje i w weekend
Młodzi uciekają ze wsi, a starzy uciekają z miasta. Ściany bloków są jakby z tektury: ktoś kichnie – możesz mu powiedzieć „Na zdrowie!”, a w toalecie, jeśli jednocześnie z sąsiadką otworzysz metalowe drzwiczki, za którymi są rury kanalizacyjne – to możecie uścisnąć sobie ręce na dzień dobry. Nie mówiąc już o palaczach, którzy paląc w swoim wc, wypuszczają dym w te rury. W naszym ustępie śmierdziało papierochami, choć nikt z nas nigdy nie palił.
Najpierw robiłam awantury synowi, że popala, potem mężowi. Kiedy żaden się nie przyznał – nabrałam strasznych podejrzeń, że to córka. Wreszcie wszyscy się na mnie poobrażali, a kiedy prawda o sąsiadach wyszła na jaw, musiałam stawiać rodzinie ciacha na przeprosiny.
Nocami też bywało ciekawie. Na przykład budzę się kiedyś, ciemno, księżyc za oknem, a ja słyszę licytację w pokera. Myślałam, że mi się śni, ale to grupa młodzieży z piętra niżej grała w karty. Mogłabym po ich wrzaskach i licytacjach wskazać tego, kto wygrał. Albo basy dudniące nam nad głową, bo sąsiad z góry właśnie nocą najchętniej słuchał muzyki. Krótko mówiąc, i ja, i mąż, coraz częściej odliczaliśmy dni do emerytury…
Przyjaciółka podsunęła mi pomysł
Kiedyś odwiedziła mnie ulubiona przyjaciółka.
Zobacz także
– Ej, Zosia, coś mówiłaś o zamieszkaniu pod Warszawą? – zaczęła rozmowę.
– Tak, tak – przytaknęłam natychmiast gorliwie.
– To słuchaj. Moja ciotka ma domek w J. A w W. willę, w której mieszka. Domek niszczeje, bo nie ma kto się nim zająć, ale ciocia wynająć go nie chce, bo nie ma zaufania do ludzi. Gdybym jednak ja jej kogoś poleciła, na pewno by się zgodziła. Ona nie chce nawet czynszu, tylko żeby ten dom traktować po gospodarsku. Jak swój: doglądać, drobny remont zrobić, posprzątać, odmalować, ogródek doprowadzić do porządku, bo tam tylko gruzowisko, no i w ogóle.
Piorun we mnie strzelił. Marzyć – to jedna sprawa, ale w życiu to wszystko wygląda inaczej. Zostawić znajomych, miasto, sklepy, kina i wynieść się na przedmieścia? Matko kochana!
Nie spałam całą noc. W końcu wytłumaczyłam sobie, że przecież nie palę za sobą żadnych mostów, że w każdej chwili mogę wrócić do W. Skąd mogłam wiedzieć, że jak się z miasta wyjedzie, to potem wracać na stałe już się nie chce?
Zaopiekowaliśmy się tym domem
Pogadałam z mężem, podumaliśmy, policzyliśmy i – klamka zapadła! Wynajęliśmy nasze mieszkanie i pojechaliśmy. Spisaliśmy umowę wynajmu na pięć lat. Domek rzeczywiście wymagał remontu. Zakasaliśmy rękawy. W pół roku i niewielki ogródek i dom wyglądały jak nowe. Wkrótce potem było to włamanie u najbliższych sąsiadów, postanowiliśmy więc jakoś siebie obronić. I tu się zaczęła dyskusja między mną a Karolem.
On wolał zabezpieczyć się alarmem, a ja, ponieważ zawsze lubiłam żywe stworzenia, uznałam, że najlepiej będzie wziąć psa. Wygrał pies, gdy tylko fachowiec od alarmu przedstawił kosztorys. Pojechaliśmy do schroniska i kazaliśmy sobie przedstawić największego psa, jakiego mają.
Zaprowadzili nas do klatki z wychudzonym, wielkim dogiem, czarnym jak smoła. Kiedy podszedł do krat, sięgał mi do piersi. Stojąc na czterech łapach. Natychmiast go wzięliśmy, mimo że chcieliśmy psa ostrego, a dogi są z natury łagodne. Chociaż, jak się potem przekonaliśmy – nie wszystkie. Nasz Gabor w każdym razie nie dopuszczał żadnego człowieka nawet do ogrodzenia. Odstraszał samą swoją wielką postacią.
Przeżyliśmy tak trzy lata, w wielkim zachwycie i w ciszy, daleko od miasta, ale jednocześnie blisko, wpadając do Warszawy dwa, trzy razy w tygodniu. Do końca najmu brakowało jeszcze dwóch lat, kiedy kochana cioteczka przyjaciółki wymówiła nam umowę, podając za powód, że mimo wszystko powinniśmy coś jej płacić. No to przypomniałam umowę. Pokazałam, ile zrobiliśmy w domku, w ogrodzie, i jak to teraz pięknie wygląda. Na nic. Wyszło na to, że mamy się pakować i z całym dobytkiem wracać do Warszawy.
Musieliśmy szukać nowego miejsca
Nie pomogły dalsze prośby ani próby przepłacenia: nie, i już. Przyjaciółka umyła ręce i nie podjęła się negocjacji, a nasze nie przyniosły efektu. Mamy się wynosić. Na ulicę? Przecież nasze mieszkanie wynajęte, umowa obowiązuje! Cyrk na kółkach. Poza tym, jak mieliśmy z tym kolosem wchodzić na czwarte piętro bez windy? Jak wychodzić na spacery? Nie wyobrażaliśmy sobie tego w żaden sposób.
A przecież nie można oddać po trzech latach psa, który nas tak dzielnie pilnował, zaprzyjaźnił się z nami i nam zaufał. Zrobiła się sytuacja bez wyjścia. Jedna z moich kuzynek wyjeżdżała na dwa tygodnie na urlop. Oddała nam swoje mieszkanie na tymczasowe przeżycie. Tylko co potem? Siedziałam u kuzynki jak ogłuszona i chciało mi się płakać. W końcu chyba się nawet rozryczałam.
Na pożegnanie zrobiliśmy sobie wieczór przy winku – ja załamana, Karol kompletnie rozbity, a kuzynka radosna, bo akurat do Portugalii się wybierała.
– Ale podobało wam się w J.? – zapytała w pewnej chwili.
Samo wspomnienie przywołało mi na twarz uśmiech:
– Jeszcze jak!
– To na co czekacie? Sprzedajcie mieszkanie i kupcie sobie pod miastem coś własnego. Nie będziesz musiała komuś sprzątać, tylko będziesz u siebie.
Spojrzałam na Edytę jak na jakieś niecodzienne zjawisko. Że też sama na to wcześniej nie wpadłam! Przez dwa tygodnie jej nieobecności szukaliśmy z mężem czegoś odpowiedniego. Ale jak coś było ładne albo blisko miasta – to drogie. A jak tanie – to prawie sto kilometrów od W. W końcu, po wielodniowym ślęczeniu przed ekranem komputera w internetowych biurach nieruchomości znaleźliśmy ogłoszenie o sprzedaży działki z domem na wsi. 5000 metrów i dom do remontu za śmiesznie niską cenę, bo właściciel chciał się tego pozbyć z racji wyjazdu za granicę na stałe. Co prawda, od miasta 70 kilometrów, ale co to jest dzisiaj w dobie autostrad i komputerów? Oboje mamy prawo jazdy, samochód jest, zdrowie też.
Zakochałam się w tym miejscu
Pojechaliśmy tam natychmiast. Rzeczywistość przerosła nasze marzenia. Miejsce przypominało zaczarowany ogród z kilkudziesięcioletnimi drzewami i mnóstwem krzewów. Wszystko ogrodzone siatką i żywopłotem, mocno jednak zaniedbane. Domek drewniany, do natychmiastowego zamieszkania, wymagający nieco remontowego wsparcia, ale też jak z bajki.
Nawet nie czekaliśmy na powrót kuzynki z Portugalii. Sprzedaliśmy mieszkanie wynajmującym je lokatorom, którzy dawno sugerowali, że chętnie by w nim zostali na zawsze. W ekspresowym tempie przeprowadziliśmy się na wieś. Najbardziej zadowolony był Gabor, który wreszcie miał miejsce do hasania i mnóstwo zieleni i zapachów wokół.
Kiedy odwiedzali nas znajomi, nie mogli się nadziwić, że uciekliśmy tak daleko. Niektórzy mieli nam nawet za złe, że zostawiliśmy ich samych w mieście.
– Ależ skąd! – protestowałam wtedy. – Przygotowaliśmy wam miejsce na weekendy. To źle? Godzinka jazdy i jesteście w zaczarowanym świecie.
Rychło za pozostałe pieniądze wybudowaliśmy mały, drewniany letniak, i każdy, kto tylko chciał, mógł się u nas zatrzymać. Teraz w Warszawie bywamy tylko w interesach albo po to, żeby wpaść do kina. Dzieci odwiedzają nas tu nawet częściej niż kiedyś, bo w ładnym otoczeniu łatwiej się zrelaksować.
Nie zamieniłabym tego miejsca na żaden apartament w mieście. Na świerkach zimą siadają bażanty, skaczą wiewiórki, a parę dni temu znalazłam nawet pod liśćmi jeża. Nikt mi nie licytuje pod nogami ani nie bębni nad głową.
Któregoś dnia Karol mnie zapytał:
– Wiesz, czyja to zasługa?
– Oczywiście twoja! – zaśmiałam się.
– A właśnie, że nie moja, tylko tego tutaj czarnego gamonia – wskazał na Gabora z zapałem obwąchującego jakiś pieniek. – Przecież to przez niego musieliśmy uciekać z miasta, bo z nim nie dałoby rady tam wytrzymać. Więc to on zmusił nas do szukania miejsca w tej dziurze.
– Tylko nie dziurze, tylko nie dziurze! – zaprotestowałam gwałtownie, ale potem spojrzałam na męża poważnie. – Ty wiesz, że masz rację! Innego wyjścia nie było.
– Mogłaś go oddać – powiedział Karol i zaraz uciekł parę kroków do tyłu, bo wiedział, że moja reakcja może go bardzo zaboleć.
Ale ja już głaskałam po wielkim łbie naszego pieszczoszka.
– Bardzo dobre miejsce wybrałeś, pieseczku. I nie słuchaj tego potwora. Pani nigdy w życiu nigdzie by cię nie oddała!