„Podpisałam na siebie wyrok w wiejskim ciemnogrodzie, gdy zgrzeszyłam z organistą. Miałam już dość bycia samotną matką"
„Tomasza poznałam po mszy – grał na organach w naszym kościele, młody, przystojny, z tym spokojem w oczach, jakiego zawsze szukałam u ludzi. Miał w sobie coś, co sprawiało, że czułam się przy nim bezpiecznie. Czułam się dostrzeżona, nie tylko jako matka, jako człowiek, ale jako kobieta. Potrzebowałam tej uwagi bardziej, niż chciałam to przyznać”.

- Redakcja
Gdyby ktoś mnie zapytał, jak wyglądało moje życie jeszcze rok temu, pewnie odpowiedziałabym: spokojne. Mieszkałam w małej miejscowości. Pracowałam w bibliotece przy rynku – takiej małej, pachnącej kurzem i starymi książkami, z krzywymi regałami i jednym działem z nowościami, chociaż ludzie brali tylko kryminały i romanse. Mieszkałam kilka ulic dalej, w starym szeregowcu po dziadkach, z dwójką dzieci i… właściwie była tylko nasza trójka.
Piotr, mój mąż, „tymczasowo” mieszkał gdzie indziej. Tymczasowo trwało już trzeci rok, ale w papierach wciąż byliśmy małżeństwem. Niby się dogadywaliśmy, dzieci do niego jeździły, ja czasem dzwoniłam – ale było w tym więcej kurtuazji niż miłości. I może właśnie dlatego, kiedy pojawił się Tomasz, moje serce zabiło szybciej.
Tomasza poznałam po mszy – grał na organach w naszym kościele, młody, przystojny, z tym spokojem w oczach, jakiego zawsze szukałam u ludzi. Zaczęło się od rozmów o muzyce. Potem o książkach. O tym, co jest po śmierci i o tym, co boli teraz. Miał w sobie coś, co sprawiało, że czułam się przy nim bezpiecznie. Czułam się dostrzeżona, nie tylko jako matka, jako człowiek, ale też jako kobieta. Potrzebowałam tej uwagi bardziej, niż chciałam to przyznać.
Pamiętam jedno popołudnie. Kościół był pusty, a Tomasz siedział przy organach i grał coś, co brzmiało jak ścieżka dźwiękowa do pięknego snu, takiego, który pamięta się jeszcze długo po przebudzeniu. Podszedł do mnie cicho, a ja spytałam:
– To Bach?
– Nie, to ja – uśmiechnął się. – Skomponowałem to dziś rano, gdy myślałem o tobie.
Wiedziałam, że to złe. Że nie powinnam. Ale od tamtej chwili, nawet kiedy próbowałam, już nie mogłam przestać o nim myśleć.
Byłam nim zauroczona
Po jednej z mszy, kiedy dzieciaki już wybiegły do przodu, a ja zostałam chwilę w ławce, Tomasz podszedł do mnie niepewnie. Miał na sobie ciemną marynarkę, nieco za dużą, jakby po starszym bracie. W dłoniach trzymał nuty, ale wyglądał, jakby nie miał pojęcia, co z nimi zrobić.
– Dzień dobry. Pięknie dziś wyglądasz – powiedział cicho, niemal szeptem.
Odwróciłam się do niego z zaskoczeniem. Nigdy wcześniej nie prawił mi komplementów tak otwarcie.
– Dziękuję… – odpowiedziałam po chwili, patrząc mu w oczy. – Cudownie dzisiaj grałeś.
Uśmiechnął się lekko, trochę zawstydzony.
– To dla tych, którzy słuchają. Dla ciebie.
Nie umiałam odpowiedzieć. Patrzyliśmy na siebie chwilę, po czym spuścił wzrok i mruknął, że musi wracać na chór.
Wracając do domu, czułam na sobie spojrzenia sąsiadek. Jedna z nich, pani Jadwiga, zatrzymała się przed sklepem spożywczym. Stała tam z Elą, tą z warzywniaka.
– I znowu była sama w ławce. Może by do męża wróciła, a nie... – mówiła z przekąsem.
– A może nie tak sama, słyszałam, że z organistą się często widuje – dodała druga i obie spojrzały w moją stronę.
Uśmiechnęłam się do nich szeroko, jakbym nie słyszała, choć w środku wszystko mi się ścisnęło. Szłam dalej, prowadząc dzieci za ręce, a one coś jeszcze mówiły półgłosem, ale już nie chciałam słuchać.
Wieczorem, gdy dzieci poszły spać, usiadłam z herbatą przy oknie i patrzyłam na pustą ulicę. To był moment, w którym poczułam, że coś się zaczęło. Coś nieodwracalnego. Że ten jeden uśmiech Tomasza, ta rozmowa między ławkami, już zostawiła we mnie ślad. I że cokolwiek się wydarzy dalej, nie będę w stanie udawać, że nic się nie zmieniło.
Ludzie się od nas odwracali
W niedzielę poszłam na mszę jak zawsze, z dziećmi za ręce. Już przy wejściu poczułam ciężar spojrzeń. Ludzie odwracali głowy, kiedy tylko nas mijali. Gdy doszliśmy do ławki, tej, w której zwykle siadaliśmy, była pusta – nikt nie chciał się dosiąść. Nawet pani Halina, która zawsze uśmiechała się do mojej Hani, odwróciła wzrok i skręciła w boczną nawę.
Kazanie było inne niż zwykle. Ksiądz mówił o grzechu i moralnym zgorszeniu. O tym, że są ludzie, którzy "odwracają się od sakramentów, a szukają pociechy w ciele i pokusach". Patrzył prosto na mnie. Mówił tak, jakby znał całą moją duszę i już ją osądził.
– Mamo, dlaczego nikt nas nie lubi? – zapytała Hania, kiedy wychodziliśmy z kościoła.
Zatrzymałam się na chwilę, przyklękłam, poprawiłam jej czapkę.
– Lubią nas. Po prostu nie zawsze potrafią to pokazać – odpowiedziałam, ale sama nie wierzyłam w te słowa.
Cały dzień nosiłam w sobie to pytanie. Czy naprawdę zasłużyłam na ten ostracyzm tylko dlatego, że chciałam poczuć się znowu kochana?
Nie zasłużyłam na to
Biblioteka była moim azylem. Miejscem, gdzie wszystko miało swoje miejsce, zapach książek koił nerwy, a cisza była przyjemna, a nie przytłaczająca. Tego dnia jednak, kiedy weszłam rano do środka, od razu poczułam dziwne napięcie. Dyrektor, pani Danuta, siedziała za biurkiem z nietypowo spiętą miną. Poprosiła mnie do siebie.
– Karolina... – zaczęła, nie patrząc mi w oczy. – To nie będzie łatwa rozmowa. Bardzo cię cenimy. Naprawdę. Ale... musisz zrozumieć, że jako instytucja publiczna musimy dbać o neutralność. O wizerunek.
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na nią, jakby mówiła w obcym języku.
– To nie chodzi o mnie. To chodzi o to, co ludzie mówią. Dobrze się domyślam?
Spojrzała mi wreszcie w oczy, ale tylko na moment. Potem spuściła wzrok.
– Po prostu... sytuacja stała się zbyt napięta. Mieszkańcy zaczęli pisać skargi. Że jesteśmy zbyt „liberalni”, że zatrudniamy osoby... kontrowersyjne.
Zebrałam swoje rzeczy w milczeniu. Kiedy wróciłam do domu, Tomasz już czekał, siedział na schodkach przed wejściem. Gdy mnie zobaczył, wstał, rozłożył ramiona. Zatonęłam w nich.
– Straciłam pracę – powiedziałam. – Bo nie jestem wystarczająco moralna dla tej społeczności.
– Może... może powinienem odejść z parafii – odpowiedział po chwili.
Odsunęłam się od niego. Zobaczyłam w jego oczach strach. Nie o mnie. O siebie.
– Ty też się boisz – powiedziałam cicho. – Wszyscy się boją. A ja? Co mam zrobić?
Tego wieczoru nie było płaczu. Była cisza. I pierwszy raz – gniew.
Nie chciałam się na to godzić
Nie planowałam tej wizyty. Po prostu któregoś popołudnia zamiast skręcić do domu, poszłam prosto na plebanię. Nie pukałam zbyt długo. Drzwi otworzył ksiądz proboszcz.
– Karolina – powiedział bez uśmiechu. – Spodziewałem się, że przyjdziesz.
– Więc pewnie też się ksiądz spodziewa, co powiem – odpowiedziałam i weszłam do środka.
Zaproponował herbatę. Odmówiłam. Usiadłam na skraju fotela, nie zdejmując płaszcza.
– Zgrzeszyłaś przeciw wspólnocie – zaczął, głosem nauczyciela, który wyjaśnia dziecku, że zrobiło coś bardzo złego.
– A wspólnota nie zgrzeszyła przeciwko mnie? – przerwałam mu ostro. – Wszyscy się ode mnie odsunęli, zamiast zapytać, jak się czuję, co się ze mną dzieje. Dla nich nie było ważne, że jestem matką, że zostałam praktycznie sama. Dla nich ważne było tylko to, z kim rozmawiam po mszy.
– Chodzi o dzieci – powiedział z powagą. – To, co robisz, nie jest tylko twoją sprawą. One też będą ponosić tego konsekwencje. Wiesz, jak dzieci potrafią być okrutne.
Milczałam chwilę. W głowie huczało mi od emocji, które nie miały ujścia.
– Czy naprawdę jedyne, czego ode mnie oczekujecie, to samotność i wstyd? Czy naprawdę macie czelność mówić mi o moralności, kiedy sami rozliczacie mnie tylko dlatego, że ośmieliłam się być blisko z kimś, kto mnie wysłuchał?
Proboszcz spuścił wzrok. Może z zażenowania, może z rezygnacji. Nie czekałam na jego odpowiedź. Wstałam, rzuciłam:
– Proszę się modlić za siebie. I za tych, którzy tak łatwo rzucają kamieniami.
Wybiegłam na zewnątrz. Nie miałam planu. Nie miałam już nic do stracenia. Ale po raz pierwszy czułam, że mówię swoim głosem.
To był koniec
Dom był cichy, jakby wszystko w nim wstrzymało oddech. Dzieci u mamy, sobota, późne popołudnie. Tomasz siedział na kanapie, otoczony torbami. Zobaczyłam je od razu, równo spakowane, stojące przy drzwiach. Jakby już dawno podjął decyzję.
– Wyjeżdżasz? – zapytałam, choć odpowiedź była oczywista.
– Odchodzę z parafii – powiedział cicho. – Nie daję już rady. Proboszcz sam mi zasugerował, że będzie lepiej, jak zniknę. Mówił to delikatnie, ale wszystko było jasne.
Usiadłam na krześle naprzeciwko, nie zdejmując płaszcza. Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu.
– Chciałem zapytać, czy... pojedziesz ze mną – dodał. – Może gdzieś zaczniemy od nowa. Bez tych spojrzeń, bez szeptów. Będziemy tylko dla siebie.
Spojrzałam na jego dłonie. Zawsze miał piękne dłonie – długie palce, delikatne ruchy, trochę artysty, trochę dziecka.
– A dzieci? Co z nimi? – zapytałam, jakby to wszystko dało się tak łatwo ułożyć.
Tomasz zamilkł. Nie miał odpowiedzi. W jego oczach było więcej nadziei niż rozsądku.
Odwróciłam wzrok. Popatrzyłam przez okno na znajomą ulicę. Każdy dom znałam na pamięć. Każde drzewo. Tu nie było już dla mnie miejsca, to prawda. Ale nie wiedziałam, kim się stałam. Nie byłam już żoną Piotra. Nie byłam bibliotekarką. Byłam matką, która zaczęła coś, czego nie potrafiła skończyć.
– Nie wiem – powiedziałam. – Naprawdę nie wiem.
Tomasz nie naciskał. Przytulił mnie delikatnie i pocałował w czoło.
– Będę czekał – wyszeptał.
Tomasz wyjechał tydzień później. Nie pożegnaliśmy się jak para, która właśnie się rozstała. Raczej jak dwoje ludzi, którzy nie znaleźli wspólnej drogi. Dzieci przyjęły to spokojnie, choć Hania czasem pytała, czemu pan organista już do nas nie zagląda. Odpowiadałam półsłówkami.
W bibliotece pracowała już „ciocia Ania”, jak mówiły dzieci. Kiedyś wpadły na nią na rynku i zapytały, czemu mama już tam nie pracuje. Zbyła je uśmiechem. Ja z kolei już nie chodziłam na mszę. Przestałam znosić te spojrzenia, ciszę wokół ławki, kazania rzucane jak kamienie.
Któregoś dnia, po odprowadzeniu dzieci do szkoły, weszłam do kościoła. Był pusty. Usiadłam sama, w ławce przy bocznym ołtarzu. Nie modliłam się. Nie płakałam. Już nie.
Karolina, 38 lat
Czytaj także:
- „Rodzice chcieli mnie wydać za 40-letniego organistę. Na samą myśl było mi niedobrze, mogłam zrobić tylko jedną rzecz”
- „Pocieszałam szwagra pod swoim kocem. Zagalopowałam się i nie wiem, jak teraz spojrzę w oczy własnej siostrze”
- „Synowa chciała zrobić z Komunii wnuczki pokazówkę. Zapomniała, że to spotkanie z Bogiem a nie impreza”