Reklama

Stare przysłowie powiada, że szewc bez butów chodzi. Mówi się też, że psychiatra jest takim samym wariatem jak jego pacjenci. Skrzywienie zawodowe… Coś w tym jest. Przez wiele lat z sukcesem wyciągałam ludzi z nałogu alkoholowego. Aż okazało się, że sama mam z tym problem. Ja, choć niby znałam wszystkie pułapki nałogu!

Reklama

Jak do tego doszło?

Powoli i podstępnie. Myślę, że zaczęło się od tego, że nie miałam szczęścia z mężczyznami. Nie, żebym trafiała na łajdaków czy głupców i musiała ich wykopywać ze swego życia. Jakoś tak się złożyło, że nie trafił mi się… nikt. Ot, kilku przelotnych kontaktów (bo kilka wspólnych nocy na delegacji trudno nazwać związkiem). Nie jestem ani ładna, ani brzydka. Przeciętna. Ale przecież takie kobiety też znajdują mężów, zakładają rodzinę, rodzą dzieci i mają tę swoją małą stabilizację wypełnioną większą lub mniejszą dawką szczęścia. Może chociaż dziecko bym sobie urodziła?

Nie ja. Czy byłam zbyt wybredna? No cóż, najpierw trzeba mieć kogo odrzucić… A skoro nie miałam faceta, czas poświęcałam nauce i karierze. Kiedy więc moje przyjaciółki biegały na randki, ja szłam do biblioteki uniwersyteckiej. Moje koleżanki rodziły pierwsze dziecko, a ja robiłam drugi fakultet. Przychodziło na świat drugie dziecko Ani czy Gosi, ja broniłam pracy doktorskiej z psychologii uzależnień.

Nie byłam szczęśliwa, jednak tęsknotę za miłością zabijałam nowymi wyzwaniami. Kiedy kupiłam swoje pierwsze mieszkanie, własnoręcznie położyłam kafelki nad kuchennym blatem. Zabrało mi to dwa miesiące. Może nie są położone najrówniej na świecie, lecz na pierwszy rzut oka tego nie widać. Za to za każdym razem, kiedy wchodzę do kuchni i patrzę na swoje dzieło, czuję dumę. Ono oznacza, że nie jestem taka beznadziejna… Moja mama, która doskonale wie, co w mojej duszy gra, jest także fatalistką.

– Nie masz się czym przejmować – stwierdziła kiedyś, pewnie by mnie pocieszyć. – Nie twoja wina. Taki los. Jak ci nie jest zapisane mieć męża, to choćbyś była najpiękniejsza czy najbogatsza, mieć go nie będziesz.

– Nie przesadzaj – powiedziałam wtedy. – Na pieniądze polecą na pewno…Machnęła ręką.

– Zapamiętaj moje słowa. Jeśli masz wyjść za mąż, tak się stanie. W najmniej oczekiwanym momencie go spotkasz.

– A jeśli nie?

– Najwyraźniej Bóg ma wobec ciebie inne plany. Pomagasz innym odzyskiwać życie. W jego oczach pewnie to warte więcej niż kolejny wrzeszczący bobas.

„No tak – pomyślałam sobie – potężny Bóg ma swoje plany, a ludzie – pragnienia…”.

Kiedy stuknęła mi trzydziestka, uznałam, że to ostatni dzwonek – i zamiast o facecie powinnam zacząć myśleć o dziecku.

Powiedziałam o tym mamie

– Chcesz wychowywać dziecko bez ojca? – zapytała.

– Przecież w dzisiejszych czasach to całkiem realne. Ale na pewno będę potrzebowała twojej i taty pomocy…

Mam fajnych rodziców, zgodzili się na mój pomysł. Uzyskałam odpowiednie zaświadczenia, przeszłam odpowiednie badania i zapłaciłam spore pieniądze, żeby zostać matką. Pierwsze zapłodnienie, drugie – i nic. Zaproponowano mi powrót do programu za pół roku, a tymczasem miałam przejść kurację hormonalną. Okazało się bowiem, że poprzednie badania były niezbyt dokładne i że czegoś w czymś tam mi brakowało.

W porządku. Za pół roku. Jednak kolejne próby zapłodnienia również się nie udawały.

– A może ty podświadomie nie chcesz zajść w ciążę – orzekła mama. – Czekasz na miłość.

– Nie żartuj. Za późno – powiedziałam. – Już jestem starą panną. Nie zniosę pałętającego się po domu obcego faceta.

Kątem oka dostrzegłam tylko, jak mama pokiwała głową z politowaniem. Nie bardzo wierzyła w to, co mówiłam. To było pięć lat temu. Miałam 36 lat i, jak to się mówi, odpuściłam sobie nawet dziecko.

„Może mama miała rację –powtarzałam sobie. – Może wyznaczono mi inny cel w życiu. Jako osoba samotna mogę cały swój czas poświęcić potrzebującym pomocy… Alkoholikom…”.

Poczułam spokój, znów mi było dobrze

Pracowałam dużo, może aż za dużo. Zadziałał ten sam mechanizm co niegdyś z nauką. Zagłuszałam swoje myśli pracą. Kiedy skończyłam 38 lat, miałam na swoim koncie sporo sukcesów. Udało mi się skutecznie pomóc naprawdę wielu uzależnionym. Ludzie przestawali pić, a ja byłam dumna, że spora cząstka ich determinacji w trwaniu w trzeźwości pochodzi z mojej pracy terapeuty. Jednak nie było mi łatwo.

Każdego wieczoru wracałam do domu skonana i w pewnym sensie skopana. Zajmowałam się w końcu dziesiątkami skrzywionych losów. Tego opuściła żona, ten został wyrzucony na bruk, tamta straciła pracę, inną konkubent próbował zmusić do prostytucji, żeby zarobiła dla obojga na alkohol. Jak długo bez konsekwencji można pompować się smutkiem, strachem, zwątpieniem i beznadzieją innych? Jak długo można udawać, że to tylko cudze sprawy, że to tylko pacjenci?

Kiedy pewnego dnia zatrzymałam się na stacji benzynowej, żeby zatankować, w sklepiku zobaczyłam rząd puszek z piwem. Od razu skojarzyły mi się z telewizyjnymi reklamami radosnych ludzi, którzy popijają złocisty, pieniący się alkohol. Szczęście… Zatankowałam, zapłaciłam i kupiłam sobie dwie puszki. Potem w domu, po kąpieli, siedząc przed telewizorem, wypiłam obie. Zrobiło mi się weselej, świat nieco stonował swoje czarne barwy. Wiedziałam, że to skutek działania alkoholu, ale dlaczego nie mogłabym mądrze skorzystać z czegoś, z czego ludzie korzystają od tysiącleci?
Powtarzam – mądrze…

Zaczęłam kupować piwo raz na tydzień. Potem coraz częściej, aż w końcu chodziłam na spacery do sklepu po swoje dwa, trzy browary. Potem doszłam do wniosku, że lepiej napić się dobrego wina. Pół roku później wypijałam jedną butelkę do kolacji.

„Wiem – powtarzałam sobie w duchu – piję trochę więcej, ale nadal wszystko mam pod kontrolą. W końcu jestem dyplomowanym terapeutą, mnie nałóg z pewnością nie grozi…”. Już wtedy się oszukiwałam. I chociaż doskonale wiedziałam z doświadczenia moich pacjentów, że ludzie potrafią genialnie sami siebie oszukiwać, zwłaszcza gdy w grę wchodzą używki – w mojej głowie nie zapaliło się światełko ostrzegawcze.

Ja przecież jestem mądrzejsza! Ja wszystko wiem! Mnie alkohol w pole nie wyprowadzi… No więc brnęłam w nałóg coraz głębiej. Już przestały mnie obchodzić marzenia o mężu, dziecku i rodzinie. Nawet się nie zorientowałam, kiedy „musiałam” napić się w ciągu dnia. Najpierw było jedno piwko,
potem już zaczynałam dzień od wypicia kilku kieliszków wódki.

Spotkałam Krzysztofa

No i pewnego zimowego dnia stało się. Podczas sesji terapii grupowej podszedł do mnie jeden z pacjentów, Krzysztof, i poprosił o rozmowę po zajęciach. Spotkaliśmy się w moim gabinecie.

– Przykro mi to mówić – powiedział – ale od pewnego czasu przychodzi pani na zajęcia w stanie, który może wskazywać, że wcześniej pani piła.
Nagle poczułam się tak, jakby ktoś mi wrzucił na grzbiet wszystkie pełne butelki i puszki piwa, które dotąd zdołałam wypić. I w błysku olśnienia uświadomiłam sobie prawdę.

Unikając jego wzroku, tylko cicho Krzyśkowi podziękowałam. Chwilę stał, pewnie przyglądając mi się z troską, a potem wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Byłam mu wdzięczna, że nie zapytał, czy może mi pomóc. Następnego dnia u kierownika przychodni zawiesiłam swoje spotkania terapeutyczne.

– Dlaczego? – spytał ze zdziwieniem. – Tak dobrze pani idzie, pani doktor…

– Nie uwierzy pan – odparłam, zmuszając się, żeby patrzeć mu prosto w oczy. – Ale muszę zastosować dawną radę: „Lekarzu, lecz się sam”.
Kierownik przez chwilę milczał, a potem powiedział:

– Wszystko, co mamy w ośrodku, jest do pani dyspozycji, pani doktor. A gdy będzie pani gotowa wrócić, rozumie pani…

– Dziękuję.

Teraz ja zaczęłam chodzić na terapie grupowe, odwiedzać mityngi anonimowych alkoholików, dzielić się z nimi swoim strachem, niepewnością i nadzieją.

Na owych mityngach spotykałam Krzysztofa, tego samego, który uświadomił mi mój nałóg. Do niedawna byłam z drugiej strony barykady. Teraz sama potrzebowałam pomocy. Znalazłam ją u innych, którzy zmagają się z tą chorobą. Ale od pierwszego dnia cały czas wspierał mnie Krzysztof, był obok mnie w chwilach zwątpienia. Po dwóch latach mogę o sobie powiedzieć, że jestem niepijącą alkoholiczką.

Wiem, że zawsze będę chora, lecz wiem również, że jeśli nigdy więcej nie sięgnę po kieliszek, moje życie będzie piękne. Zwłaszcza że pomiędzy mną a Krzysztofem po kilku miesiącach zaiskrzyło. Może rzeczywiście moja mama miała rację, mówiąc, że każdy z nas znajduje swoje szczęście w najmniej spodziewanych chwilach. Jak ja i Krzysztof. Oboje odbudowaliśmy swoje życie. Zaczynamy znowu odnosić sukcesy na drodze zawodowej. Jesteśmy szczęśliwi i silni, gdyż jedno wspiera drugie, a wkrótce przyjdzie na świat nasze ukochane dziecko.

Reklama

Co wieczór przed snem, gdy kładę dłoń na swoim brzuchu, czuję, jak się we mnie porusza. Wtedy zamykam mocno oczy i powtarzam modlitwę, która jest moim życiowym drogowskazem.

„Boże, użycz mi pogody ducha, abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniała to, co mogę zmienić, i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego”*. - Marek Aureliusz, „Modlitwa o pogodę ducha”
Reklama
Reklama
Reklama