„Odpędzałam się od facetów jak od natrętnych much, byłam psią mamą. Sądziłam, że tylko pies może mnie pokochać”
„Idiotka jesteś – jęczała Jola. – Myślałam, że kogoś poznasz na tym wyjeździe, że się wyrwiesz, że zmienisz swoje życie, a ty przywozisz kolejnego bezpańskiego psa! Uśmiechałam się na te jej wywody, bo moje życie bardzo się zmieniło”.

- Katarzyna, 51 lat
Musisz wreszcie ruszyć się z domu – powiedziała do mnie Jola.
Jest moją najlepszą koleżanką w pracy. Uściślijmy, jedyną koleżanką. Pracujemy obie w szkolnej bibliotece jedynego gimnazjum w naszej niewielkiej miejscowości. Obie lubimy tę pracę i poświęcamy jej dużo czasu. Zwłaszcza ja, bo Jola po pracy szybko biegnie do męża i swoich córek. Jedna
z nich, Kinga, od niedawna chodzi do naszej szkoły i zapowiada się na dobrą uczennicę. Starsza zdała maturę, jako prymuska, i dostała się na dwa kierunki studiów. Pozazdrościć. Za to Jola już się martwi, jak to będzie, gdy Agnieszka wkrótce wyjedzie z domu na studia. Ja nie mam tych problemów, bo jestem starą panną.
– Chcesz zostać bibliotekarką?! To zawód dla starych panien! – zwykł mówić mój ojciec.
I wykrakał.
– To dlatego, że masz charakter po ojcu. Nikt z tobą nie wytrzyma – wtórowała mu moja matka.
Nie wiem, z jakiego powodu, ale naprawdę tak się stało
Grzesiek, mój pierwszy narzeczony wyjechał za granicę i wkrótce przestał się odzywać. Z Robertem spotykałam się przez dwa lata, kiedy przyjeżdżał do chorej matki do szpitala. A przyjeżdżał często, bo mama chorowała na nerki i często potrzebowała dializ. Uczyłam go angielskiego i chodziliśmy na długie spacery. Opowiadał mi dużo o swoim gospodarstwie i w końcu do niego pojechałam. Miał mleczarnię i fermę kur.
– Mieszczuch jesteś – śmiał się, kiedy przerażał mnie widok stłoczonych, zadeptujących się kur.
Serce mnie bolało, gdy patrzyłam na jego psa na łańcuchu. Poprosiłam go o nową budę dla Aresa, bo choć łańcuch miał długi, to jednak buda była całym jego światem.
– Przecież ma dobrze – dziwił się Robert i pukał się w głowę, kiedy brałam Aresa na wieczorny spacer.
Tłumaczyłam mu psychikę psa, bo sama miałam zwierzęta od dzieciństwa, jednak on uważał, że to fanaberie. Dotarło do mnie, że mamy różną wrażliwość. I tak, mimo udanego życia seksualnego i dobrych perspektyw materialnych na przyszłość, rozstaliśmy się.
Na początku szukałam kolejnego partnera, jednak po jakimś czasie przestało mi go brakować. W szkole uważano mnie za dziwaczkę, która trzyma się na uboczu.
– Błagam, pogadaj z woźną, z panią dyrektor czy z nauczycielami. Tak nie można. Porozumiewasz się półsłówkami – błagała Jola.
– Kochana, ty umiesz mówić o niczym, a ja nie. Poza tym, one pytlują o mężach i dzieciach. A ja nie mam w tym temacie nic do powiedzenia – odpowiadałam jej. – Przecież nie będę im opowiadała, że wstaję o świcie, patrzę na budzące się słońce, słucham śpiewu ptaków, wącham kawę, delektuję się chwilą i…
No właśnie. I podglądam plac budowy. Bo mój dom stoi na granicy naszego miasteczka i dookoła rozciągają się łąki. Na jednej z nich rozpoczęto budowę kliniki weterynaryjnej. Jej właściciel jest z Warszawy i postanowił tu osiąść. Budowa posuwała się szybko. Po jakimś czasie zaczęłam chodzić na spacery z psem właśnie na plac budowy.
Mój pies to Ares. Kiedy się zestarzał, żona Roberta kazała go uśpić. Było to wiele lat temu, lecz ciągle mam w pamięci chwilę, kiedy Robert zapukał do moich drzwi z kulejącym psem.
– Wybacz, powiedział, mamy nowego psa na jego miejsce, ale jakoś nie mam serca oddać go do uśpienia. Pomyślałem więc o tobie…
A jednak nie jest tak źle z jego wrażliwością
Oczywiście wzięłam Aresa i spędziliśmy razem jeszcze pięć szczęśliwych lat. Gdy zmarł ze starości, ciężko to zniosłam. Trudno mi się wracało do pustego domu. Pochowałam go w ogródku za domem.
Trzy tygodnie później, niespodziewanie, w moim domu pojawił się nowy psiak. Któregoś dnia znalazłam go na przystanku autobusowym. Nie był już młodym psem, miał liszaje, wysypkę i był przeraźliwie chudy. Nazwałam go Nemo i bardzo pokochałam. Podobnie jak Ares, uwielbiał długie spacery i nie rozstawał się z piszczącą piłką.
– Ten pies, to twój aerobik – śmiała się matka. – Odchudził cię z 10 kilo.
To prawda. Dzięki psu polubiłam sportowy tryb życia. Nemo nawet jak się zestarzał, miał w oczach diabelskie ogniki i ciągle za czymś gonił. Zmarł nagle na atak serca i wydawało mi się, że i mnie spotka to samo. Strasznie było mi smutno, znowu zostałam sama. Ale nie na długo…
Pojawiła się Ziuta. Przypałętała się pod szkołę i przez pewien czas dokarmiałam ją razem z dziećmi.
– Niech ją pani weźmie. Przecież stare panny powinny mieć psy – powiedział mi uczeń.
Bardzo go lubiłam, był miłym chłopcem, a poza tym zawsze miał coś dla Ziuty.
– Ty głupi, nie psy tylko koty – poprawił go drugi.
– Dobrze, wezmę ją – powiedziałam i uśmiechnęłam się. – Myślałam już o tym.
Dzieciaki były wniebowzięte i od tego czasu codziennie wypytywały o Ziutę.
Tymczasem klinika za oknem ruszyła pełną parą. Każdego wieczoru oglądałyśmy ją z Ziutą z bliska. Właścicielem jest pan Antoni, weterynarz – przystojny, koło sześćdziesiątki. W prowadzeniu kliniki pomagają mu syn i synowa, również weterynarze. Syn zawsze uśmiechnięty, synowa miła i elegancka. Wszyscy troje wywołali poruszenie w naszym małym miasteczku. Przez jakiś czas mieszkańcy mieli o kim plotkować.
Rano jest u nich duży ruch, bo jak się okazało, są jedynymi specjalistami od unasienniania bydła w promieniu kilkunastu kilometrów. Poza tym robią też operacje i inne skomplikowane zabiegi, a nie tylko szczepią, jak większość weterynarzy w okolicy.
Ja z moimi pociechami musiałam w nagłych przypadkach jechać aż do Łodzi. Na szczęście Ziuta nie choruje…
– Musisz wyjechać. Taka okazja drugi raz może się nie powtórzyć – Jola nalegała, patrząc na mnie wzrokiem nieprzyjmującym sprzeciwu.
Dostała propozycję darmowego wyjazdu i nie mogła z niej skorzystać. Dom nad morzem, cichy i ustronny miał stać przez dwa tygodnie pusty.
– Nie byłaś na wakacjach od dzieciństwa, musisz wreszcie ruszyć się z tego miasteczka, bo kompletnie zdziwaczejesz – dokończyła. – Weźmiemy Ziutę, nie martw się.
Nikogo nie poznałam
Cóż było robić. Pojechałam. Morze było piękne, miejscowość też, tylko że bez mojej suni wynudziłam się jak mops. Tradycyjnie nikogo nie poznałam, ale za to moje ciało pojędrniało od kąpieli w morzu, a skóra się zabrązowiła…
Dom był rzeczywiście w ustronnym miejscu, ale na deptakach panował niemożebny wrzask. No i te tłumy… Doceniłam ciszę i spokój swojego miasteczka. Ale raz na jakiś czas potrzebna jest odmiana. Spacer po plaży, świeże ryby, szum morza. Byłam wdzięczna Joli za zaproszenie, mimo to, gdy minęły dwa tygodnie, cieszyłam się, że wracam.
Postanowiłam, że w drodze powrotnej zrobię sobie wycieczkę. Odwiedziłam Gdańsk, Warszawę, a potem dojechałam do Łodzi. Na dworcu wsiadłam do busika i gdy tylko ruszył, zatopiłam się w obrazach za oknem. Niestety, w busiku nie było klimatyzacji i tylko dzięki temu, że kierowca dość szybko jechał, przez okna wpadało powietrze. Właśnie podziwiałam zachód słońca, gdy z zamyślenia wyrwało mnie głośne bum!
– Niech pan stanie, niech pan stanie, to mógł być człowiek! – krzyczeli współpasażerowie.
Kierowca zjechał na pobocze. Wyjrzałam przez okno, ale niczego nie zauważyłam. Kierowca wyszedł i zaczął szukać w trawie. Był pewien, że to dziki zwierzak albo pies. Wyszłam za nim.
– Pies, to tylko pies – krzyczał po chwili z ulgą. – Jeszcze żyje!
Pobiegłam w jego kierunku. W rowie na poboczu rzeczywiście leżał pies. Był w takim szoku, że nawet nie piszczał. Oczy miał zamknięte, nie ruszał się, ale oddychał.
– Trudno, jedziemy dalej, zawyrokował kierowca. – Tak nie można… – odezwałam się. – Musimy pomóc temu psu. Mieszkam 15 kilometrów stąd i tam jest klinika.
– Wariatka – mruknął kierowca i ruszył do busa.
Lecz wtedy, niespodziewanie, poparł mnie jeden z pasażerów.
– Ta pani ma rację. Nie wolno zostawić tego psa – wyciągnął z torby ręcznik i przykrył nim zwierzę.
– Potrącił go pan, to powinien mu pan pomóc – spojrzał wymownie na kierowcę.
Okazało się, że psy lubię nie tylko ja. Pies powoli odzyskiwał przytomność, bo zaczynał boleśnie popiskiwać. Michał, bo tak nazywał się mężczyzna, który mi pomógł, okazał się być moim dawnym wychowankiem. Jechał w odwiedziny do matki. Wysiedliśmy razem. Obładowani, bo ja dźwigałam swoją torbę i jego plecak, a on psa. Kiedy doszliśmy do mojego domu, zobaczyłam, że w klinice obok pali się jeszcze światło.
– Idziemy – zawyrokował Michał.
– Albo mu pomogą, albo go uśpią. Sami nic nie zdziałamy.
Otworzył nam pan Antoni w białym fartuchu.
– O sąsiadka!? – zdziwił się.
„Skąd on mnie zna?” – pomyślałam.
Natychmiast przystąpił do badania, a my opowiedzieliśmy mu o wypadku. Prześwietlenie, pobranie krwi, USG.
„O Jezu! Ileż to będzie kosztowało” – myślałam nerwowo.
– Ma pęknięte żebra, złamaną nogę i wstrząs mózgu. Ale wygląda na to, że narządy są całe – zawyrokował. – Zostawiacie go tu na noc, a ja dzwonię po synową, bo ona lubi składać kości. Chciała być chirurgiem, ale życzliwi koledzy przekonali ją, że to nie zawód dla kobiety. Jest wybitnym weterynarzem, zobaczy pani, pies będzie jak nowy.
– A ile to będzie kosztowało? – wybąkałam wreszcie.
– Dorzucę się – powiedział Michał.
– Pani Kasiu, sąsiadko droga, dla pani dziś wszystko gratis – powiedział z uśmiechem pan Antoni. – Przecież to znaleźny pies.
Osłupiałam. Po pierwsze dlatego, że znał moje imię, a po drugie, że nie kazał mi płacić.
– Często pan tak robi? – spytałam onieśmielona.
– Nie – odpowiedział z uśmiechem. – Ja po prostu wiem, od kogo brać pieniądze. A pani jest słynną miłośniczką zwierząt. Całe miasteczko o tym wie, ręka by mi uschła, gdybym wziął od pani pieniądze. Bo wie pani, ja też lubię zwierzęta. Poszedłem na weterynarię z powołania.
Oczarował mnie. Zostawiłam psa w klinice i poszłam do domu. Padałam ze zmęczenia. Następnego dnia po pracy od razu pobiegłam do kliniki.
– O, pani Kasia – przywitał mnie syn pana Antoniego.
– Sebastian jestem. Żona już poskładała psa. Byłem przy tym, bo robiłem za anastezjologa – mrugnął do mnie okiem. – Helena, chodź! Pani Kasia przyszła zobaczyć swojego pupila.
Helena wyszła z gabinetu, wycierając ręce. Była piękna.
– Dzień dobry. Zaraz go pani pokażę. Był bardzo dzielny.
Byłam zdziwiona, że wszyscy mnie znają. Po pierwsze nie byli przecież stąd, a po drugie to było nasze pierwsze bliskie spotkanie. Zaprosili mnie na herbatę.
– Jak go nazwiemy? – dopytywał się pan Antoni. – Może Farciarz? W sumie miał dużo szczęścia, że trafił na panią.
A potem na nas, prawda?
Byłam oszołomiona, tak miłych ludzi dawno nie spotkałam. Okazało się, że o starej pannie, wielbicielce psów, usłyszeli, zanim rozpoczęli budowę. Kupując ziemię, pytali o sąsiadów. Uznali to za dobry omen.
– Trudno mieć klinikę weterynaryjną obok kogoś, kto nie lubi zwierząt – powiedział Sebastian.
– Chciałem się przedstawić, ale pani jest bardzo niedostępna – dodał pan Antoni, a właściwie Antoni, bo już po godzinie rozmowy byliśmy na ty.
Chodziłam do Farciarza codziennie, a on powoli zaczął się do mnie przyzwyczajać. Na początku bał się pieszczot, ale z każdym dniem dłużej pozwalał się głaskać. Przychodziłam na spotkania z Ziutą, żeby się bliżej poznali.
– Wariatka jesteś – jęczała Jola. – Myślałam, że kogoś poznasz na tym wyjeździe, że się wyrwiesz, że zmienisz swoje życie, a ty przywozisz kolejnego bezpańskiego psa!
Uśmiechałam się na te jej wywody, bo moje życie bardzo się zmieniło. Antoni starał się być w klinice za każdym razem, kiedy przychodziłam do psa. Od razu zauważyłam, że się mną interesuje. Ubierałam się więc staranniej i nawet zaczęłam delikatnie malować usta. Serce mi drżało, kiedy przekraczałam próg kliniki. Wiedziałam, że jest rozwiedziony, i że klinikę, którą miał w Warszawie, zostawił swojej byłej żonie. Wrzuciłam jego nazwisko do Internetu i dowiedziałam się, że jest profesorem i nadal wykłada.
Nie mogłam uwierzyć, że jest dla mnie taki miły!
W dniu, w którym zabierałam Farciarza do domu, Antoni zapytał mnie, czy pomogę mu znaleźć osobę do recepcji, bo klinika się rozrasta i potrzebny jest nowy weterynarz lub zootechnik i recepcjonistka.
– Pomóż mi, bo ja tu nikogo nie znam i nie chciałbym się naciąć na babę, która piszczy na widok chomika – żartował.
Poleciłam moją byłą uczennicę, która właśnie posłała dzieci do przedszkola. Wieczorami sama pomagałam w recepcji, bo coraz więcej ludzi korzystało
z kliniki. Lubiłam tam być, zabierałam ze sobą swoje psy i nikt nie uważał tego za coś nadzwyczajnego.
Minęło lato, nastała jesień, a potem zima. Tuż przed świętami Antoni zapytał, czy przyjdę do nich w pierwszy dzień świąt. Wiedział, że Wigilię spędzam z rodzicami i z siostrą.
– Cieszę się z nowego członka rodziny! – powitał mnie.
Zarumieniłam się.
– Mam dla ciebie super krem – powiedziała Helena. – Noś się krócej, bo masz super nogi.
Znów się zarumieniłam.
– I opiekuj się tatą i kliniką podczas naszego wyjazdu na narty. Wracamy dopiero w styczniu – dodał Sebastian.
Spędziliśmy razem dwa tygodnie. Prowadziliśmy klinikę, chodziliśmy na spacery z psami, aż wreszcie zaprosiłam go na kolację. Nigdy z nikim nie było mi tak dobrze. Potrafimy rozmawiać godzinami. O wszystkim.
Zbliżają się wakacje, a ja pierwszy raz spędzę je za granicą. To nasza podróż poślubna. W lipcu wychodzę za mąż i na dodatek ślub będzie w naszym kościele parafialnym. Antoni miał poprzednio tylko cywilny, stanę więc w białej sukni przed ołtarzem i będę się śmiała z komentarzy. Taka stara baba, a w białej sukni! Nic jednak nie jest w stanie zmącić mojego szczęścia. Zwłaszcza, że przed kościołem, oprócz rodziny, będą na nas czekali wykąpani na tę okazję Ziuta i Farciarz!