„Pogrzeb dziadka uzmysłowił mi, co jest w życiu ważne. Nie mogę sobie wybaczyć, że zostawiłam bliskich w potrzebie”
„Ścisnęło mnie w gardle tak mocno, że nie mogłam odpowiedzieć. Stałam przy oknie, patrząc na mokry asfalt po deszczu i czułam, jak całe ciepło ze mnie odpływa. Mama mówiła dalej, ale słyszałam tylko urywki. Kilka dni później byłam w domu. Wszędzie czuć było jego obecność”.

- Redakcja
W mieście żyłam intensywnie: kawy na wynos, tramwaje do pracy, telefon przy uchu nawet w windzie. Rodzinę odwiedzałam coraz rzadziej, a jesienne zbiory w sadzie dziadka traktowałam jak przykry obowiązek. Kiedy zadzwoniła mama i zapytała, czy przyjadę w sobotę, przypominałam sobie zapach soku jabłkowego i kosze w altanie. Pomyślałam o dzieciństwie, o drzewach, na które wspinałam się bez lęku. Wahałam się długo. W końcu postanowiłam pojechać w rodzinne strony.
Czułam się dziwnie
Droga do dziadka zawsze miała w sobie coś uspokajającego. Z okien autobusu widziałam coraz więcej pól, a coraz mniej betonu. Kiedy wysiadłam na znajomej, małej stacyjce, poczułam w powietrzu zapach wilgotnej ziemi i liści. Sad rozciągał się za domem, jakby obejmował całą wioskę – rzędy drzew uginały się od czerwonych i żółtych jabłek, a w powietrzu unosiła się słodka woń dojrzałych owoców. Dziadek czekał przy furtce. Uśmiechnął się szeroko, choć zauważyłam, że porusza się wolniej niż kiedyś.
– No, proszę! – zawołał. – Myślałem, że zapomniałaś, jak się zbiera jabłka.
– Jeszcze pamiętam, chociaż pewnie nie tak dobrze jak ty – odpowiedziałam, przytulając go.
Piotrek wyszedł z altany z dwoma koszami.
– Hanka znowu będzie zbierać po swojemu – rzucił z udawanym powagą.
Dziadek rozdawał nam kosze, tłumacząc, kto ma iść w którą część sadu. Jego głos brzmiał tak samo, ale w ruchach było coś ostrożnego. Jakby każdy krok wymagał od niego więcej wysiłku. Ruszyliśmy między drzewa. Słońce przeciskało się przez gałęzie, malując na ziemi złote plamy. Wiedziałam, że to będzie kolejny jesienny dzień w sadzie – ale jeszcze nie przeczuwałam, jak bardzo inny od wszystkich poprzednich.
Czułam się częścią rodziny
Pierwsze jabłka spadały do kosza z przyjemnym, głuchym stukiem. Gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, a w powietrzu mieszał się zapach słodkiego soku i wilgotnej trawy. Szliśmy między rzędami, a dziadek opowiadał, jak sadził te drzewa ponad czterdzieści lat temu.
– Te pierwsze, tam w rogu – wskazał ręką. – To były takie cienkie patyczki. Myślałem, że nie przetrwają zimy.
Uśmiechnęłam się, bo nagle zobaczyłam siebie sprzed lat, biegnącą między młodymi jabłoniami.
– Pamiętam. Wspinałam się na nie.
– A ja udawałem, że tego nie widzę – roześmiał się dziadek. – Bo wiedziałem, że to najlepsza zabawa.
Kilka drzew dalej Piotrek kucał nad koszem, a mama stała nad nim i tylko kręciła głową.
– Jak ty te jabłka odkładasz?! Wszystkie się poobijają – strofowała go.
– Przecież i tak te nie są na sprzedaż – odburknął, wyraźnie rozbawiony.
– Nie o to chodzi. Po prostu rób to porządnie – westchnęła.
W słońcu twarz dziadka wydawała się starsza. Widziałam, że co chwilę zatrzymuje się, by odetchnąć, ale tylko machał ręką, gdy próbowałam mu pomóc.
– Jeszcze trochę, Haniu, jeszcze trochę – mówił, jakby przekonywał sam siebie.
Nie chciałam psuć nastroju, więc odwróciłam wzrok, zrywając kolejne jabłko. Wszystko wydawało się takie zwyczajne, tak znajome, że trudno było uwierzyć, że coś mogłoby się zmienić.
Czułam lekki niepokój
Mama zawołała nas na obiad. W altanie pachniało pieczonym kurczakiem, świeżym chlebem i jabłecznikiem, który wciąż parował. Usiadłam obok dziadka, a Piotrek zajął miejsce naprzeciwko, od razu sięgając po kromkę chleba.
– Trzeba doceniać takie chwile – powiedział dziadek, nalewając sobie zupy. – Nigdy nie wiadomo, ile ich zostało.
– Dziadku, co ty tak filozofujesz? – roześmiał się Piotrek. – Jeszcze będziemy tu siedzieć za dziesięć lat i wspominać ten obiad.
– Obyś miał rację – uśmiechnął się dziadek, ale w jego oczach mignęło coś poważnego.
Tata opowiedział zabawną historię z pracy, a dziadek śmiał się tak, że musiał wytrzeć łzy. Mama kiwała głową, dolewając herbaty, a ja chłonęłam tę scenę, starając się zapamiętać każdy szczegół – skrzypienie ławki, szelest liści za plecami, zapach jabłecznika.
– A ty, Haniu – odezwał się Piotrek z udawanym wyrzutem – znowu znikniesz na pół roku, prawda?
– Może nie tym razem – odpowiedziałam wymijająco, choć wiedziałam, że pewnie ma rację.
– Tylko obiecaj, że wpadniesz przed świętami – wtrąciła mama.
– Postaram się – powiedziałam, unikając jej wzroku.
Rozmowa toczyła się dalej, a ja czułam lekki niepokój. Słowa dziadka o docenianiu chwili krążyły mi w głowie. Patrzyłam, jak dziadek kroi jabłecznik, podając każdemu kawałek. Jego dłonie były spracowane, ale pewne. I wtedy pomyślałam, że tak będzie zawsze, bo inaczej po prostu być nie może.
Nie chciałam tego dostrzegać
Po obiedzie wróciliśmy do sadu. Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, a złote światło przesączało się przez gałęzie. W powietrzu unosił się chłodniejszy powiew, zapowiadający koniec dnia. Dziadek przeszedł się wzdłuż rzędów, zaglądając w kosze i chwaląc nas za „solidną robotę”.
– Chodźcie wszyscy – zawołał po chwili. – Zrobimy zdjęcie. Niech to będzie wyjątkowe – odpowiedział z takim naciskiem, że odruchowo spojrzałam mu w oczy.
Piotrek zaczął narzekać, że „to strata czasu”, a mama go uciszała. Ustawiliśmy się w szeregu – dziadek w środku, po bokach jego dzieci i wnuki. Przed naciśnięciem migawki poprawił mi kosmyk włosów.
– Chcę, żebyśmy wszyscy byli na tym zdjęciu. Wszyscy – powtórzył cicho.
Kiedy aparat pstryknął, Piotrek zrobił głupią minę, mama przewróciła oczami, a dziadek roześmiał się głośno. Ten śmiech odbił się echem między drzewami. Potem zebraliśmy jeszcze kilka ostatnich jabłek, rozmawiając już spokojniej. Zachód słońca zamalował sad na pomarańczowo i różowo. Dziadek usiadł na ławce przy furtce, patrząc, jak znosimy kosze do altany. Miał w oczach ten sam błysk co kiedyś, choć teraz wydawał się on delikatniejszy, jakby krył w sobie odrobinę pożegnania. Wtedy wciąż wierzyłam, że kolejny zbiór będzie taki sam jak wszystkie poprzednie.
Ścisnęło mnie w gardle
Był poniedziałkowy poranek, kiedy zadzwoniła mama. Jej głos brzmiał tak, jakby mówiła z daleka, choć wiedziałam, że jest w swoim salonie.
– Dziadek wczoraj w nocy zasnął i już się nie obudził.
Ścisnęło mnie w gardle tak mocno, że nie mogłam odpowiedzieć. Stałam przy oknie, patrząc na mokry asfalt po deszczu i czułam, jak całe ciepło ze mnie odpływa. Mama mówiła dalej, ale słyszałam tylko urywki: „spokojnie… bez bólu… razem z tatą…”. Kilka dni później byłam w domu. Wszędzie czuć było jego obecność – kapelusz na wieszaku, buty w sieni, zapach suszonych jabłek w kuchni. Po pogrzebie pomagaliśmy mamie w porządkach. Wtedy wyjęła z szuflady tamto zdjęcie.
– Dobrze, że wtedy przyjechałaś – powiedziała, podając mi je ostrożnie.
Patrzyłam na nas: dziadek w środku, uśmiechnięty jak zawsze, my obok niego. Wszyscy blisko siebie, jakby nic nas nie mogło rozdzielić.
– Gdybym wiedziała… – zaczęłam, ale głos mi się załamał.
Piotrek stał w progu, milczący, z rękami w kieszeniach. Nawet on nie żartował. Mama odłożyła zdjęcie na stół, a ja dotykałam palcami jego krawędzi, jakby to mogło zatrzymać chwilę. W głowie powracał obraz sadu w promieniach zachodzącego słońca i dziadka, który chciał, żebyśmy byli „wszyscy razem”. Tamtego dnia zrozumiałam, że to zdjęcie będzie dla mnie czymś więcej niż pamiątką. Było dowodem, że choć czas zabiera ludzi, nie może zabrać wspólnych chwil – jeśli naprawdę pozwolimy im zostać w nas.
Tęskniłam za nim
Zdjęcie dziadka stoi teraz na moim biurku w mieszkaniu. Obok kubka z kawą i sterty notatek – w miejscu, w które zaglądam codziennie. Czasem, kiedy pochylam się nad kolejnym projektem, łapię się na tym, że patrzę w jego uśmiech, a wtedy wszystko zwalnia. Wspominam jego żarty, ten charakterystyczny odgłos kroków na żwirowej ścieżce, zapach jabłek przechowywanych w piwnicy. Pamiętam, jak potrafił opowiadać historie tak, że człowiek czuł się częścią czegoś większego. I choć wciąż czuję żal, że już go nie ma, coraz częściej myślę o tym, co mi zostawił – nie w rzeczach, lecz w sposobie patrzenia na życie.
Rok po jego odejściu pojechałam do sadu sama. Drzewa stały w rzędy tak samo jak wtedy, choć gałęzie były cięższe od owoców. Cisza była inna – bez rozmów, bez jego śmiechu. Wzięłam kosz i zebrałam kilka jabłek, tak jak nas uczył: delikatnie, żeby same chciały wpaść do rąk. Usiadłam na ławce przy furtce. Chłodne powietrze pachniało jesienią, a niebo miało ten sam kolor, co wtedy, podczas ostatniego zbioru. Spojrzałam w górę, czując dziwne ciepło w środku.
– Dziadku… mam nadzieję, że tam, gdzie jesteś, sad jest wiecznie wiosną – wyszeptałam.
Wróciłam do miasta z koszem pełnym jabłek i poczuciem, że w pewien sposób wciąż jesteśmy „wszyscy razem”. Bo jeśli człowiek pamięta, jeśli wraca myślami i pozwala sobie poczuć, to żaden rozdział nie kończy się naprawdę.
Hanna, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa zdradziła moją tajemnicę z uśmiechem na twarzy. Patrzyłam tylko, jak mąż blednie”
- „Pożyczyłam bratu 50 tysięcy. Zażądałam zwrotu, a on twierdzi, że to był prezent i śmieje mi się w twarz”
- „Tajemniczy adorator wysyłał mi róże. Kiedy zobaczyłam go twarzą w twarz, kolana mi zmiękły”