„Pojechałam do Chorwacji sama i nie szukałam przygód. Szybko jednak straciłam głowę dla miejscowego lowelasa”
„Przyciągnął mnie do siebie. Pachniał winem, oliwkami i tym czymś, czego nie da się zamknąć w butelce – mężczyzną, który już nic nie musi udowadniać. Oczywiście, że zaczęłam sobie wyobrażać bzdury. Że może wrócę tu za rok. Że może przyjadę z córką. Że może... będziemy do siebie pisać, dzwonić, odwiedzać się. Że może to nie jest tylko wakacyjna bajka”.

- Redakcja
Nie, nie pojechałam tam, żeby „odnaleźć siebie”. Nie zabrałam ze sobą żadnych poradników, nie planowałam medytacji na plaży, nie robiłam detoksu. Spakowałam sukienki, które mój były uważał za „zbyt odważne jak na mój wiek”, i ruszyłam w drogę. Chorwacja pachniała solą, kawą i gorącym kurzem. Niby jak każde inne wakacje, tylko że tym razem to ja decydowałam, o której wstanę i czy zjem na śniadanie arbuza, czy wypiję wino. Wynajęłam pokój nad samym morzem – malutki, z tarasem i rozwalającym się leżakiem, ale z widokiem, za który można było zabić. I właśnie wtedy się zaczęło. Nie szukałam nikogo. A już na pewno nie jego. Ale to on przychodził codziennie z kawą. I z tą swoją miną, jakby nie miał nic do ukrycia. Ha! Dobre sobie.
Czułam się wreszcie wolna
– Dzień dobry pani, kawa? – zapytał z tym swoim charakterystycznym akcentem, trzymając filiżankę jak święty Graal.
Siedziałam na tarasie, jeszcze w koszuli nocnej, z rozczochranymi włosami i cieniem kaca po winie, które wypiłam sama wieczorem, celebrując wolność od cudzych oczekiwań.
– Proszę – odpowiedziałam i skinęłam głową. Nie miałam siły na więcej, słońce smażyło mi mózg.
Postawił filiżankę na stoliku, zerkając jednym okiem na moje nogi wystające spod koca. I nie, nie było to spojrzenie „bezinteresowne”. Żaden mężczyzna po pięćdziesiątce, który nosi lniane spodnie i koszule rozpięte do połowy torsu, nie robi nic bezinteresownie.
– Dzisiaj fale małe. Dobre na kąpiel – powiedział i uśmiechnął się tym swoim półuśmieszkiem.
– Ja się nie kąpię – rzuciłam. – Pływam tylko, gdy uciekam przed rekinami.
Roześmiał się krótko, ale spojrzenie mu nie zmiękło.
– Tu nie ma rekinów. Tu kobieta może pływać spokojnie. Bez strachu – dodał, jakby sugerował coś między wersami. Może i sugerował.
Wróciłam do książki, udając, że mnie nie interesuje. Ale, prawdę mówiąc, po raz pierwszy od miesięcy nie czytałam dla fabuły, tylko dlatego, żeby wyglądać na zajętą. Wyszedł bez słowa. Ale następnego dnia był znowu. I znowu z kawą. I znowu z tym swoim spojrzeniem. A ja – idiotka – zaczęłam czekać.
Podobał mu się mój gniew
– Ty jesteś z Polski, tak? – zapytał, stawiając kawę na tym samym miejscu co zawsze.
– Tak. A ty pewnie z Marsa, skoro uważasz, że kobiety lubią, jak im się codziennie przynosi kawę i nie mówi nic więcej.
– A może właśnie lubią? – Uniósł brwi i usiadł na schodku prowadzącym do tarasu. Bez pytania. Jakbyśmy się znali od lat.
– Może. Ale ja nie jestem „inne kobiety”. Ja jestem Marta. – Upijam łyk. Mocna. Jak lubię. – I niekoniecznie lubię, jak ktoś siada na moim schodku bez zaproszenia.
– Ale nie każesz mi wstać – zauważył z bezczelnym uśmiechem.
Zamiast odpowiedzieć, spojrzałam na morze. Było gładkie jak stół. Takie, które nie wróży nic dobrego. Albo nudę, albo burzę. Jeszcze nie wiedziałam, którą wersję wybierze los.
– Mieszkasz tu sam? – rzuciłam mimo siebie. I natychmiast pożałowałam. Nie interesował mnie przecież. Przynajmniej oficjalnie.
– Od sześciu lat. Po śmierci matki. Wcześniej mieszkała tu cała rodzina – westchnął. – Ale dzieci wyjechały, żona też. Z innym.
Spojrzał mi prosto w oczy, jakby badał, czy wzruszy mnie jego mała tragiczna opowieść.
– Typowe – mruknęłam. – U nas też kobiety czasem wyjeżdżają. Z innymi. Bo faceci są nudni.
Parsknął śmiechem, a ja nie potrafiłam powstrzymać lekkiego uśmiechu. I tak oto minęła godzina. Potem dwie. Zanim się zorientowałam, opowiadałam mu o swoim byłym mężu, o rozwodzie i o tym, jak zostawił mnie dla blondynki, która mówiła „cofłem się”.
– Dlaczego ty się śmiejesz? – spytałam w końcu, zirytowana.
– Bo podoba mi się twój gniew. Jest prawdziwy.
Patrzyłam na niego przez chwilę. A potem wstałam i weszłam do pokoju, zostawiając kawę nietkniętą. Niech sobie nie myśli.
Pocałował mnie spokojnie
– Marta, dzisiaj wieczorem grill. Jeśli chcesz – powiedział, gdy rano przyniósł kawę. Tym razem bez białej filiżanki. Tym razem była czerwona. Jakby coś chciał zaznaczyć.
– Nie jem mięsa. I nie lubię tłumu – odburknęłam.
– Będę tylko ja. I ryba – dodał. – To nie tłum.
Przez chwilę chciałam mu odpowiedzieć coś złośliwego, ale ugryzłam się w język. Może dlatego, że wczoraj wieczorem po raz pierwszy od dawna nie miałam ochoty scrollować, tylko myślałam o tym, jak pachniała jego koszula. Świeżym powietrzem i czymś dymnym.
– Zobaczę – powiedziałam.
– O dziewiętnastej. Będę czekał.
Oczywiście, że poszłam. W sukience, którą wzięłam „na wszelki wypadek”. Kto by pomyślał, że ten przypadek będzie miał imię i parę zmarszczek przy oczach, które, o dziwo, wcale mi nie przeszkadzały. Siedzieliśmy na jego tarasie. Zapach pieczonej dorady mieszał się z zapachem lawendy, a muzyka – coś lokalnego, melancholijnego – sączyła się z radia. Nie musieliśmy mówić wiele. On nalewał wino, ja patrzyłam na morze, które kołysało się jak po jednym kieliszku za dużo.
– Dlaczego tu przyjechałaś? Sama? – zapytał.
– Bo nie miałam z kim. Bo miałam dość ludzi. Bo to najtańszy bilet, jaki znalazłam. – Upiłam łyk. – Wybierz sobie wersję, która ci pasuje.
– A może wszystkie są prawdziwe?
– A może żadna.
Zamilkł. A potem nachylił się, powoli, jakby czekał, aż go odepchnę. Nie odepchnęłam. Pocałował mnie spokojnie. Nie łapczywie. Nie po pijaku. Nie jak ktoś, kto nie całował od miesięcy i nie może się powstrzymać. Pocałował mnie tak, jakby mnie znał. A ja mu na to pozwoliłam.
Chciałam wierzyć w bajkę
Przez kolejne dni wszystko działo się, jakbyśmy grali w jakimś reklamowym spocie o miłości po czterdziestce. On przynosił mi kawę, ja czekałam. On gotował, ja zmywałam. Spacerowaliśmy po plaży, wymienialiśmy się historiami, których wcześniej nie miałam odwagi nikomu powiedzieć. Aż do teraz.
– Nigdy nie czułam się... tak – wyszeptałam któregoś wieczoru, kiedy zasnęliśmy obok siebie, przykryci jednym prześcieradłem, które więcej odsłaniało, niż zakrywało.
– Tak... jak? – zapytał z półuśmiechem. Wiedział dobrze, co mam na myśli.
– Jakby mnie ktoś widział. Nie tylko oglądał.
Przyciągnął mnie do siebie. Pachniał winem, oliwkami i tym czymś, czego nie da się zamknąć w butelce – mężczyzną, który już nic nie musi udowadniać. Oczywiście, że zaczęłam sobie wyobrażać bzdury. Że może wrócę tu za rok. Że może przyjadę z córką. Że może... będziemy do siebie pisać, dzwonić, odwiedzać się. Że może to nie jest tylko wakacyjna bajka.
– Zostało ci jeszcze ile dni? – zapytał nagle, wcierając mi krem w plecy, bo słońce zaczęło mnie palić.
– Cztery.
– Mało.
– Bardzo – przyznałam.
I wtedy po raz pierwszy spojrzał na mnie tak, że przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że to coś więcej. Że może dla niego też. Że nie jestem tylko „turystką z Polski, której się nudzi”. Wieczorem zabrał mnie na ten sam taras, na którym jedliśmy pierwszą kolację. Tym razem paliły się świece. I nie było żadnej muzyki. Tylko on, ja, i to wredne morze, które mruczało coś pod nosem jak stara sąsiadka. Zasnęłam w jego łóżku. Z jego ramieniem pod swoją szyją. Z myślą, że tak może być zawsze. Czasem człowiek naprawdę chce wierzyć w bajki.
A on grał tę samą rolę
Zobaczyłam ją w niedzielę rano. Miała na sobie moją sukienkę. No dobra, nie moją dosłownie, ale taką samą. Kraciastą, zwiewną, idealną do zdjęć na tle śródziemnomorskiego krajobrazu. Miała też mój uśmiech – ten świeżo zakochanej idiotki, która myśli, że właśnie znalazła sens życia w oczach mężczyzny, który nie korzysta z mediów społecznościowych, bo „woli prawdziwe rozmowy”.
Stała na jego tarasie. Dokładnie tam, gdzie ja dwa dni temu piłam z nim białe wino i rozmawiałam o tym, jak boli rozwód. On stał obok. Trzymał filiżankę. Białą, z wyszczerbionym rantem. Czyli to był jakiś cholerny rekwizyt. Rekwizyt do spektaklu, w którym zawsze grał tę samą rolę: Samotnego, porzuconego, autentycznego.
– Piękne światło, zrób mi jeszcze jedno zdjęcie – pisnęła dziewczyna, przekrzywiając głowę dokładnie w tę stronę, gdzie robiłam zdjęcia ja.
Zamarłam. Oparłam się o mur z kawą, której już nie miałam siły wypić, i przez dobre dziesięć minut patrzyłam, jak układa jej włosy, przestawia filiżankę, poprawia kompozycję zdjęcia. Jakby ćwiczył tę scenę setki razy. Może ćwiczył. Zeszłam cicho po schodach. Nie zauważył mnie. Albo zauważył, ale miał to gdzieś. Po godzinie oddałam klucz właścicielce pensjonatu i zarezerwowałam nocleg w innej części miasteczka. Nie płakałam. Jeszcze. Wieczorem otworzyłam wino. To samo, które piliśmy razem. I wypiłam całą butelkę. Sama. Nie, nie dlatego, że mi było smutno. Ale żeby świętować. Że jednak jeszcze coś czuję. Nawet jeśli to tylko złość.
Z nim czułam się jak kobieta
Wróciłam do Polski opalona, spokojna i... podejrzanie milcząca. Koleżanki w pracy pytały, czy kogoś poznałam. Odpowiadałam, że poznałam siebie. Śmieszne, prawda? Nie mówiłam o nim. Nie dlatego, że się wstydziłam. Po prostu nie chciało mi się tłumaczyć, że nie każda historia musi mieć morał, happy end ani czerwony dywan. Czasem wystarczy, że była. W telefonie zostało mi jedno zdjęcie z tarasu. To zrobione jeszcze przed pierwszą kawą. Morze, światło i ja. Sama. Bez jego ręki na ramieniu. Bez jego filiżanki na stole.
I nie, nie usunęłam go. Czasem sobie patrzę. Nie dlatego, że tęsknię. Po prostu chcę pamiętać, że przez chwilę czułam się jak kobieta, a nie rozwódka do przeczekania. I że wino na pustym tarasie potrafi smakować równie dobrze, nawet jeśli nie siedzisz tam z nikim. Nie żałuję. Ale następnym razem zarezerwuję nocleg z widokiem na parking. Mniej romantycznie, ale przynajmniej bez zbędnych złudzeń.
Marta, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdradziłem żonę z sekretarką jak z harlekina. Nie przewiedziałem, że ta słodka brzoskwinka, zamieni się w skisłą cukinię”
- „Koleżanka w pracy musnęła mnie ustami i wpadłem jak maślak w ocet. Miałem kwaśną minę, gdy odkryłem kim dla niej byłem”
- „Przygruchałem sobie kochankę i chciałem z nią jeść kurki w śmietanie. Przy niej moje życie wyschło jak schabowe z niedzieli”