„Pojechałam do Ciechocinka, bo miałam dość samotności. Tam poznałam miłość, o jakiej tylko czytałam w harlequinach”
„Nie miałam żadnych wielkich planów. Nie spodziewałam się cudów. Przecież nie jestem naiwna. Ale… no właśnie. Czasem życie potrafi cię zaskoczyć w najbardziej niedorzecznym momencie”.

- Redakcja
Mówią, że po sześćdziesiątce kobieta staje się niewidzialna. Dla panów w jej wieku jest za stara, a dla młodszych – zbyt dojrzała. I chociaż człowiek się z tym godzi, to w środku coś boli. Szczególnie gdy dzieci nie dzwonią, wnuki zapominają, a telefon milczy jak zaklęty. Niby cisza błoga, ale i taka, od której łzy same lecą. Dlatego któregoś dnia spakowałam walizkę i pojechałam do sanatorium, do Ciechocinka. Miałam dość czterech ścian, kanapy z zapadniętym bokiem i seriali, gdzie miłość kończy się zawsze happy endem. Nie miałam żadnych wielkich planów. Nie spodziewałam się cudów. Przecież nie jestem naiwna. Ale… no właśnie. Czasem życie potrafi cię zaskoczyć w najbardziej niedorzecznym momencie.
Poczułam coś dziwnego
– Przepraszam, czy to miejsce wolne? – zapytał, trzymając tackę z rybą w galarecie, jakby to był talerz krewetek w ekskluzywnej restauracji.
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Miał na sobie jasnozielony sweterek z dziwnie podwiniętym rękawem.
– Wolne, wolne – mruknęłam, robiąc miejsce, chociaż od trzech dni jadłam przy tym stoliku sama.
Usiadł ostrożnie, jakby nie chciał mnie spłoszyć.
– Andrzej jestem – uśmiechnął się, wyciągając dłoń.
– Jolanta – odpowiedziałam, ścierając rękę o serwetkę, bo akurat miałam palce tłuste od sałatki.
Milczenie między nami zawisło na moment, ale on nie wydawał się speszony.
– Pani też na turnus dziesięciodniowy?
– Tak.
Zastanawiałam się, czy to podryw, czy zwykła uprzejmość. Jednak kiedy spojrzał na mnie zza okularów, poczułam coś dziwnego.
– A pani, na co tu przyjechała? Kręgosłup? Ciśnienie? – zagadnął.
– Na samotność – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Andrzej nie mrugnął nawet okiem. Kiwnął głową, jakby doskonale wiedział, o czym mówię.
– Ja też – powiedział cicho. – Też na to się leczę.
A potem zaczął jeść tę swoją galaretę.
Ujęłam jego dłoń
– Tańczy pani? – zapytał mnie wieczorem, kiedy minęliśmy tabliczkę z napisem „Wieczorek zapoznawczy – sala balowa, godz. 19:00”.
– Tańczę... tylko jak nikt nie patrzy – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, poprawiając dekolt sukienki, którą ostatni raz nosiłam na komunii wnuczki.
– No to dziś popatrzą. I pozazdroszczą – powiedział i, zanim zdążyłam zaprotestować, podał mi ramię.
Byłam gotowa wrócić do pokoju, ale Andrzej nagle powiedział:
– Lubię rumby. Są powolne. Nie trzeba się spieszyć, żeby gdzieś dojść. Jak w życiu.
– Tylko że w życiu ciągle mnie ktoś wyprzedzał – prychnęłam, siadając przy stoliku. – Mąż uciekł z młodszą, dzieci wiecznie zajęte, wnuki pamiętają tylko, że babcia wysyła przelew na urodziny.
– A pani? Też się pani gdzieś spieszy?
Spojrzałam na niego. Na tego człowieka, który patrzył na mnie tak, jak nikt nie patrzył od lat.
– Nie. Ja już stoję. Od dawna.
– To zatańczmy – powiedział, wstając. – Niech pani choć przez chwilę się poruszy. Nawet jakby to miał być tylko jeden taniec.
Ujęłam jego dłoń. Ciepłą. Pewną. I zanim dotarliśmy na środek, poczułam, że coś się we mnie ruszyło.
Spojrzałam na niego
– Zmarznie pani – powiedział Andrzej, kiedy wieczorem siedzieliśmy na ławce przy fontannie. Woda pluła w górę z takim entuzjazmem, jakby nie była z Ciechocinka, tylko z jakiegoś kurortu w Nicei.
– Lubię chłód. Przypomina mi, że jeszcze coś czuję – odparłam, owijając się szalem.
Andrzej sięgnął po swój płaszcz.
– Ma pani pojęcie, że to oryginalny wielbłąd? – rzucił, okrywając mnie materiałem pachnącym wodą kolońską.
– Proszę nie zmyślać, jest pewnie z targu. Przecież taki paszcz kosztowałby majątek.
– Proszę nie odbierać mi złudzeń. Ten płaszcz przeżył moją żonę. Myślałem, że nie będę go już nikomu użyczał.
Spojrzałam na niego z ukosa.
– Mówi pan o niej... w czasie przeszłym?
– Zmarła trzy lata temu. Zatrzymała się nagle.
– Też kogoś straciłam – westchnęłam.
Andrzej kiwnął głową. Oparł się o ławkę.
– Dlatego tu przyjechałem. Szukać kogoś, kto jeszcze czuje. Chociażby złości się, śmieje, kłóci o głupoty.
– Potrafię się wściekać na pogodę, szuranie kapci i ludzi, którzy rozmawiają z pełnymi ustami – powiedziałam z przekorą w głosie.
– A ja kocham kobiety, które nie udają grzecznych dziewczynek po sześćdziesiątce.
I wtedy się uśmiechnęliśmy. Oboje.
Nie tego się spodziewałam
Następnego dnia Andrzej nie przyszedł na śniadanie. Ani na gimnastykę poranną, choć zawsze stawał w ostatnim rzędzie i udawał, że nie widzi instruktorki, tylko mnie. Siedziałam sama przy stoliku, grzebiąc łyżką w owsiance, jakby miała mi powiedzieć, gdzie się podział.
– Może wyszedł na badania – mruknęłam do siebie, choć nikt nie pytał.
Po obiedzie zapukałam do jego drzwi. Dwa razy. Cisza. Trzecim razem usłyszałam szuranie kapci. Otworzył lekko, z miną jak dziecko przyłapane na zjadaniu cukru z cukierniczki.
– Przepraszam. Nie jestem dziś w dobrej formie.
– Zgubiłeś humor? – zapytałam.
– Zgubiłem głowę. I zdrowy rozsądek.
– Mogę wejść?
Skinął głową. Pokój pachniał herbatą z cytryną.
– Źle się czujesz?
– Raczej za dobrze – zaśmiał się bez wesołości. – Od lat nie czułem... tak dobrze. Że jestem żywy. Że się na coś czeka. Że się... tęskni. Przestraszyłem się.
– Czego? Mnie?
– Nie. Tego, że mogę się w tobie zakochać.
Zamilkłam. Nie tego się spodziewałam.
– Mam 67 lat i nie wiem, czy jestem gotowa zaczynać coś nowego.
– To nie musimy zaczynać. Możemy po prostu nie kończyć.
Spojrzałam na niego. A potem zrobiłam coś głupiego, zaskakującego i całkiem nie w moim stylu. Pocałowałam go.
Miałam chaos w głowie
– Ludzie na nas patrzą – szepnęłam, kiedy wieczorem spacerowaliśmy, trzymając się za ręce jak para nastolatków.
– Niech patrzą. Może nabiorą odwagi – odparł Andrzej i ścisnął moją dłoń. – Poza tym wyglądasz jak milion dolarów.
– Raczej jak emerytura po waloryzacji. Ale dziękuję.
Minęła nas jakaś kuracjuszka, spojrzała, uśmiechnęła się. Andrzej spojrzał na mnie z ukosa.
– A jakbyśmy tak... przedłużyli pobyt?
– Masz na myśli sanatorium czy to, co jest między nami?
– Jedno i drugie.
Zatrzymałam się. W głowie zakłębiło mi się tysiąc myśli. A w sercu – jedna.
– Nie wiem, znamy... tydzień. To wszystko jak z taniego romansu.
– A ja myślałem, że z dobrej powieści. Tylko bez tych wszystkich dramatów. I śmierci przy kominku.
– Przestań. Nie mam siły na romanse. Mam dom na głowie i wnuki do odbierania z basenu.
– A ja mam działkę w ruinie i syna, który od dwudziestu lat nie umie powiedzieć „tato, tęsknię”. Może już czas, żebyśmy pomyśleli trochę o sobie?
Zamilkłam. A potem westchnęłam i oparłam głowę na jego ramieniu.
– Jesteśmy jak dwoje wariatów.
I wtedy pomyślałam, że chyba się zakochałam.
W oczach miałam łzy
Turnus minął szybciej, niż się spodziewałam. Nim się obejrzeliśmy, ostatni wieczór przywitał nas deszczem i pożegnalnym dancingiem, na którym nikt nie płakał, ale każdy patrzył sobie w oczy trochę dłużej niż zwykle.
– Spakowałaś się? – zapytał Andrzej, kiedy przyszłam się z nim pożegnać.
– Walizka gotowa. Ja trochę mniej.
– To może wrócisz tu za rok?
– Może – uśmiechnęłam się. – Może nawet będę w tym samym pokoju.
– A ja zamówię ten obok. I przywiozę herbatę z maliną. I ten mój nieszczęsny płaszcz.
– Wielbłądzi – dodałam.
Śmialiśmy się, ale w oczach miałam łzy. Bo nie chciałam wracać do życia, w którym wszystko było takie poukładane. Jednak wiedziałam, że Andrzej to nie żaden książę z harlequina, tylko człowiek, który wreszcie spojrzał na mnie jak na kobietę, a nie „panią w wieku emerytalnym”.
– Jolu... – zaczął, gdy już miałam odchodzić. – Ja... ja chyba się w tobie zakochałem.
– A ja chyba przestałam się bać. Dziękuję ci.
Pocałowaliśmy się szybko, zwyczajnie, jak ludzie, którzy już nie muszą nikomu nic udowadniać. A potem wsiadłam do autobusu i spojrzałam w tył. Andrzej jeszcze tam stał. I choć nie wiem, co będzie za rok – wiem, że wreszcie ktoś spojrzał na mnie jak na kobietę.
Jolanta, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mam 7 dzieci i nie wstydzę się, że żyję na garnuszku państwa. Nie pójdę do pracy, bo za bardzo kocham być mamą”
- „Całe życie byłam dla nich bankomatem i kucharką. Poszłam po rozum do głowy i teraz nie mają grochówki ani złotówki”
- „To była najstraszniejsza impreza Halloween w moim życiu. Mąż odstawił mi taki numer, że włosy stanęły dęba”