„Pojechałam do hotelu na Helu i odkryłam brudny sekret. Mój mąż będzie się smażył w piekle jak mielony na oleju”
„Przyjechałam na Hel służbowo. Konferencja o wpływie cyfryzacji na zarządzanie. Brzmi nudno, ale lubię to, co robię. Lubiłam też męża. Do dzisiaj rano. Kiedy na hotelowym śniadaniu go nagle zobaczyłam z blondyneczką w różowym golfie, która śmiała się, jakby właśnie opowiedział jej dowcip roku”.

- Redakcja
Niektórzy twierdzą, że przypadki nie istnieją. Może mają rację. Może los specjalnie kopnął mnie w tyłek akurat tego ranka, żebym przejrzała na oczy. Albo, żebym się utwierdziła w tym, co i tak od dawna podejrzewałam. Bo przecież to nie była pierwsza rysa na szkle. Już od jakiegoś czasu coś mi śmierdziało – dosłownie i w przenośni.
Przyjechałam na Hel służbowo – konferencja o wpływie cyfryzacji na zarządzanie zasobami ludzkimi. Brzmi nudno, ale lubię to, co robię. Lubiłam też mojego męża. Do dzisiaj rano. Do tej słonecznej soboty, kiedy wparowałam na śniadanie do hotelowej restauracji i go nagle zobaczyłam. Z tą blondyneczką w różowym golfie, która śmiała się, jakby właśnie jej opowiedział dowcip roku. A Bartek, mój ślubny, kiwał się nad croissantem i patrzył jej głęboko w oczy, jakby zapomniał, że od siedemnastu lat jest żonaty. Nie zauważył mnie. A może zauważył i udawał? Nie wiem. Ale zamiast podejść i powiedzieć, co o nim myślę, usiadłam w kącie sali i zaczęłam obserwować. I wtedy podjęłam decyzję. Będę go śledzić. Cały dzień. Zobaczę, co jeszcze ciekawego ten pajac zaserwuje. Bo chyba mi się należy odrobina rozrywki, prawda?
Nie płakałam, miałam plan
– Dzień dobry, kawa czarna, bez mleka – rzuciłam kelnerowi, siadając w najdalszym kącie sali.
Miałam idealny widok na Bartka i jego lalę. Ona była z gatunku tych, które zawsze mówią za głośno, za dużo i za bardzo się śmieją. Różowy golf z dekoltem aż po pępek, tak tu nie ma pomyłki, nie wiem, kto wymyślił to dziwo modowe, ale jest takie coś. Do tego białe spodnie, które bardziej opinają, niż zakrywają, i te jej paznokcie – krwawe szpony, którymi drapała go delikatnie po dłoni. A on? Siedział jak zahipnotyzowany. Jakby pierwszy raz w życiu widział kobietę. Znałam tę jego minę – lekki uśmiech, przechylona głowa, patrzenie spod rzęs. Tą samą miną uwiódł mnie dwie dekady temu w klubie muzycznym.
– Bartuś, a pamiętasz, jak byliśmy w Lizbonie? – zapiszczała lalunia i przygryzła słomkę od soku pomarańczowego. – Aż żałuję, że wtedy nie kupiliśmy tych filiżanek z pawiem…
Bartuś?! Lizbona?! Filiżanki?! W moim kalendarzu nie było żadnej Lizbony. Była Praga i wyjazd integracyjny z jego pracy, gdzie niby miał napięty harmonogram i nie mógł mnie zabrać. No, chyba że Praga to była przykrywka, a Lizbona – prezent od „Bartusia”. Kelner przyniósł mi kawę, spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć. Może myślał, że płaczę. Ale nie. To nie były łzy. To był plan. Upiłam łyk i sięgnęłam po telefon. Bateria pełna. Miałam cały dzień.
– No dobra, Bartek – mruknęłam pod nosem. – Pokaż, na co cię stać.
I wtedy wstali. On zapłacił, ona zawinęła się jak pisklę pod jego ramię. Ruszyli w stronę wyjścia. Ja trzy kroki za nimi. Nie spodziewał się mnie tu. Założyłam okulary przeciwsłoneczne, poprawiłam marynarkę i wyszłam. Gra się zaczęła.
Byłam bezradna, zła i w potrzasku
To było komiczne. On – w granatowej marynarce i spodniach typu chinos, których nie założyłby dla mnie nawet na naszą rocznicę. Ona – jak z reklamy tanich perfum z drogerii. Idą deptakiem, śmieją się, trzymają za ręce, jakby byli nastolatkami na koloniach. A ja za nimi, metr w metr, z miną kobiety, która zgubiła portfel albo godność. A może jedno i drugie. Weszli do wypożyczalni rowerów. A jakże. Ona się rozgląda, on ją łapie za biodra i całuje w szyję. Miałam ochotę podejść i wykrzyczeć wszystko, zdzielić go tą różową torbą, którą niosła. Ale nie. Zostałam w cieniu kiosku i udawałam, że oglądam mapę Helu.
Po pięciu minutach wyjechali na dwóch rowerach – on niebieski, ona biały. Ona oczywiście z koszykiem, w którym włożyła miniaturową torebeczkę, bardziej dla wyglądu niż na użytek. Pojechali w stronę cypla. A ja za nimi. Na piechotę, bo kto normalny jeździ z walizką i torebką na rowerze? Poza tym – nie miałam zamiaru tracić ich z oczu.
Zeszli z rowerów przy plaży. Weszli na piasek, usiedli na kocu. On wyjął z plecaka wino. Wino?! Na plaży, o dziesiątej rano? Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli to nie było to samo wino, które dostałam od jego siostry na urodziny dwa tygodnie temu. Bartek najwyraźniej uznał, że skoro już je schował do bagażnika, to szkoda, żeby się zmarnowało. Zaczęli się całować. Ja w tym czasie udawałam turystkę z zainteresowaniem czytającą tablicę o fokach. Czułam się jak foka – bezradna, zła i w potrzasku.
– No dobra, Romeo. Zobaczymy, gdzie zabierzesz swoją Julię dalej – syknęłam przez zęby, gdy zaczęli się zbierać. Wiedziałam, że dzień jeszcze długi. A ja miałam całą sobotę i zero litości.
Chciało mi się śmiać
Nie powiem, byłam głodna. Ale satysfakcja trzymała mnie przy życiu. Bartek i blondyneczka skierowali się do knajpy z owocami morza, oczywiście tej najdroższej na całym cyplu. Restauracja na palach, z widokiem na zatokę i cenami, od których można zemdleć bez przystawki. Usiadłam przy stoliku dwa rzędy dalej. Okulary przeciwsłoneczne, menu w dłoni i perfekcyjnie znudzone spojrzenie. Bartek, król towarzystwa, znowu opowiadał coś z tym swoim „uroczym” półuśmiechem. Widząc go z boku, aż chciało mi się śmiać. Taki był zadowolony z siebie, jakby odkrył Amerykę, a nie tylko nowy biust w różowym sweterku.
– Zamówi coś pani? – zapytała kelnerka z lekką irytacją w głosie.
– Tak. Poproszę o coś, co najlepiej komponuje się z wściekłością i zdradą – mruknęłam pod nosem, po czym dodałam głośniej – Poproszę grillowanego halibuta ze szparagami i wodę gazowaną. Z cytryną. Dużo cytryny.
Nie spuszczałam ich z oczu. Blondyna wyjęła telefon i zaczęła mu coś pokazywać. Pewnie zdjęcia ze swoich wakacji. A może selfie z ich wspólnych noclegów. Wtedy Bartek się pochylił i szepnął jej coś do ucha. Ona się zaśmiała, a ja w tym momencie tak mocno ścisnęłam widelec, że prawie się wygiął. Nie słyszałam, co mówił. Ale po twarzy blondynki wnioskuję, że było to coś z gatunku: „Wieczorem tylko ty i ja, kochanie”. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, że może pójdę za nimi aż do końca. Dosłownie. Do samego hotelu. Sprawdzę, w którym pokoju śpią. A potem... Płacił. Pocałował ją w rękę. W rękę, niech mnie jasny gwint! Bartek, który na moją dłoń przez ostatnie miesiące nie spojrzał inaczej niż w kontekście rachunku za gaz. A teraz był gotów lizać jej palce publicznie. Wstałam i ruszyłam za nimi. Tak zaczynał się finał mojej śledczej operacji.
Nie wiedziałam, co robić
Zatrzymali się w tym samym hotelu co ja. „Romantic Bay & SPA” – iście banalny wybór dla taniej przygody. Kiedy go rezerwowałam, nie miałam pojęcia, że los podsunie mi taką niespodziankę. Przysięgam, mogłabym napisać skargę do kierownictwa: „Uprzejmie proszę o rekompensatę za psychiczne tortury spowodowane przypadkowym zakwaterowaniem z małżeńskim zdrajcą”. Widziałam ich, jak wchodzą. Ona pierwsza – krok jak z wybiegu, zadek jak reklama push-upów. On za nią, z tą swoją służbową torbą, jakby właśnie wracał z jakiejś konferencji... a raczej niby konferencji. Zawinęli się do windy. Miałam dość przyzwoitości, by nie wsiąść razem z nimi. Ale tylko właściwie resztkę.
W recepcji udawałam, że szukam informacji o SPA. Słuchałam ukradkiem, jak podają nazwisko. Rejestrowali się jako „Paweł Kowalczyk i Monika Szymańska”. Monika? No proszę cię, Bartek. Chociaż imię mógłbyś wymyślić ciekawsze. Zniknęli na piętrze. Ja zamówiłam espresso w lobby. Zasiadłam przy stoliku z widokiem na windę. Po kwadransie wróciłam do recepcji.
– Przepraszam, mogę zostawić wiadomość dla gościa? Blondynka, różowy golf, pan z brodą. Przed chwilą się meldowali.
Recepcjonistka uniosła brwi.
– Oczywiście, proszę napisać notatkę. Przekażemy, jak tylko będą dostępni.
Napisałam: „Pamiętaj, kochany, że wino, które jej dziś otworzyłeś, było moim prezentem urodzinowym. Na zdrowie. Agata”.
Wróciłam do swojego pokoju. Cicho zamknęłam drzwi. I wzięłam głęboki wdech. A potem wyszłam na korytarz. Obeszłam piętro. Trzy sto trzynaście, trzy sto piętnaście... Trzy sto czternaście – cisza.
Stałam pod tymi drzwiami. Dłoń zawisła nad klamką.
– No i co teraz? – szepnęłam. – Zrobić scenę? Czy po prostu wiedzieć?
Zostałam. Pod drzwiami. Z szalejącym sercem. I nie zapukałam.
Wiedziałam, że to nie ma sensu
Stałam pod tymi cholernymi drzwiami z numerem 314 dobre pięć minut. Palce mi drżały. W głowie miałam gotowy scenariusz: jak go nazwę, jak rzucę mu w twarz całą prawdę, jak spojrzę tej lalce prosto w oczy i powiem: „Miłego zwiedzania, kochanie. Chociaż... on zna tylko trzy trasy: kuchnia, łóżko i kłamstwo”. Ale nie zapukałam. Coś mnie powstrzymało. Może nie chciałam słyszeć, jak mówi do niej tym głosem, który kiedyś był tylko mój. Może bałam się, że spojrzy mi w oczy i nie zobaczę ani grama żalu. Może wiedziałam, że to już nie ma sensu...
Oparłam się o ścianę naprzeciwko drzwi. Czułam, że oddycham coraz ciężej. Nie płakałam. Nie jestem typem, który szlocha na korytarzu. Ja w takich chwilach robię się lodowata. I to właśnie zaczęłam planować: lodowatą odpowiedź. Chłodną jak moja przyszłość bez niego. Wróciłam do pokoju. Zrzuciłam buty. Usiadłam na łóżku. Telefon dzwonił – wiadomość od Bartka: „Kochanie, jak tam konferencja? Wszystko w porządku?” Zamknęłam oczy i zaczęłam się śmiać. Nie cicho. Nie smutno. Głośno. Na całe gardło. Tak, jak śmieje się kobieta, która właśnie przejrzała na oczy. I w końcu przestała się oszukiwać. Odpisałam mu: „Wspaniale. Spotkałam kogoś z przeszłości. Zaskakująco znajoma twarz”. Nie dodałam nic więcej.
To był mój koniec
Wyjechałam dzień wcześniej, niż planowałam. Bez awantury. Bez łez. Z wiedzą, której nie da się zapomnieć. To mi w zupełności wystarczyło. A Bartek? Pewnie jeszcze się nie domyśla. Pewnie śpi spokojnie obok tej swojej różowej iluzji, przekonany, że wszystko jest pod kontrolą. Ale niech sobie śni. Bo ja już nie śnię. Ja planuję. To był koniec. Nie spektakularny, niedramatyczny. Ale mój. I wystarczająco prawdziwy.
Agata, 48 lat
Czytaj także:
- „Teść zasiał nasionko w moim ogródku, a potem się wszystkiego wyparł. Nasz syn ma już 3 lata i jego oczy”
- „Teściowa rządzi naszym życiem, a po mężu to spływa. Nie mogę słuchać, jak mówi, że mama zawsze wie, co jest najlepsze”
- „Rodzice pękali z dumy, gdy wydali mnie dobrze za mąż. Nie wiem, jak spojrzeć im w oczy i wyznać, co zrobiłam”