Reklama

Pani Hania zawsze mi powtarzała, że najgorsze, co można zrobić, to bać się na zapas. Nie na darmo mówi się, że strach ma wielkie oczy. Każda sprawa, której się obawiamy, rośnie w naszej wyobraźni do rozmiarów Mount Everestu.

Reklama

– Jesteś bystra, Dagusiu – powtarzała. – Uczciwa, ludzie cię lubią od pierwszego wejrzenia. Dasz sobie radę, dziewczyno – zapewniała.

Pewnie, że dam, wzruszałam ramionami. Mam wyjście?

– Nie każdy rodzic wspiera – zdradziła mi kiedyś. – Niektórzy są tacy wredni, skarbie, że ich brak to błogosławieństwo. Nigdy nie wiadomo, co cię ominęło, pamiętaj.

Szczęście w nieszczęściu

Pani Hania od dwóch lat nie żyje, ja zdążyłam zrobić licencjat, a te słowa zawsze są dla mnie pociechą. Widziałam już matki, których lepiej nie mieć. Ot, choćby teraz. Koleżanka z technikum zadzwoniła, czy nie chciałabym jej zastąpić w Niemczech przy opiece nad staruszką po wylewie. Biedna Marta, w końcu znalazła dobrze płatne zajęcie, ale jej matka alkoholiczka grozi, że coś sobie zrobi. Już dwa razy było u niej pogotowie i sąsiadki mają dość pilnowania wariatki. Dziewczyna musi z nią zamieszkać.

Kiedy zapytałam, jak długo miałoby trwać zastępstwo, stwierdziła, że po prostu wejdę za nią do kolejki, w której dziewczyny zmieniają się co pół roku. Teraz miałabym cztery miesiące roboty, bo ona już dwa odpracowała.

– Ale ja nigdy nie byłam za granicą – uprzedziłam uczciwie.

– Nic nie szkodzi, spokojnie – wyjaśniła. – Siedzenie z chorym człowiekiem w czterech ścianach nie jest wycieczką krajoznawczą. Język znasz, dowózkę będziesz miała od drzwi do drzwi. Wchodzisz w to, Daga?

– Z tym językiem to nie do końca jest tak, jak mówisz…

– W technikum znałaś wystarczająco dobrze – ucięła. – Będziesz korzystała z translatora i wystarczy.

– Ale jak to?

– Będę jeszcze przez dwa dni, gdy przyjedziesz – przerwała niecierpliwie. – Wszystko ci wyjaśnię. Tysiąc sześćset euro do ręki, Daga, raz, dwa.

– Prawie siedem tysi?!

Odpowiedź mogła być tylko jedna.

I tak zostałam panią na niemieckich włościach

Nie minęły trzy tygodnie i machałam Marcie, gdy wsiadała do granatowego busa, który miał ją zabrać do Polski. Pięć minut wcześniej z piskiem opon odjechała synowa Wilmy, mojej podopiecznej. Zostawiła pieniądze na cały miesiąc, rozpiskę wizyt lekarskich, numer telefonu i jasny przekaz, że ona nie ma czasu zajmować się starszą panią, bo ma własne obowiązki.

– Dasz sobie radę – zapewniła Marta. – Monika ma wywalone na teściową, ale przynajmniej nie będzie ci stała nad głową. A Wilma już cię polubiła. Staruszka ma swoje humory, ale to w porządku babka.

Uściskałyśmy się, Marta wsiadła i zostałam sama. Rozejrzałam się po czystej, niemal sterylnej uliczce, a potem czmychnęłam do domu. Ostatecznie byłam w pracy. Wilma ucinała sobie drzemkę albo udawała. Od razu było widać, że nie lubią się z synową i najchętniej nie miałyby ze sobą nic wspólnego. Marta mówiła, że syn staruszki odwiedzał matkę tylko od wielkiego dzwonu, bo był marynarzem.

– Tak naprawdę, będziesz panią na włościach – wyjaśniła. – Pilnuj wizyt lekarskich, leków i od czasu do czasu zamów jej fryzjera albo manikiurzystkę. Numery masz na lodówce.

– Ale jak ja mam robić zakupy?

– Szybko – wzruszyła ramionami. – Sklep masz za rogiem. Gdy Wilma będzie miała lepszy dzień, zapakuj ją na wózek, uwielbia spacery. Weź ją pod sklep jubilera, może się gapić na wystawę godzinami – poradziła.

Po tygodniu nie wierzyłam, że wieczorem pierwszego dnia ze stresu nie mogłam zasnąć. Po tygodniu nudziłam się jak mops, a po kolejnym zaczęłam się czuć jak zwierzę zamknięte w klatce. Żeby zabić czas czymś innym niż siedzenie ze staruszką przed telewizorem, zaczęłam gotować wykwintne potrawy, ale moja podopieczna przybrała na wadze i lekarz, który odwiedzał ją co drugą środę, natychmiast skorygował dietę.

Budziłam się rano i siedziałam z nosem przy szybie, patrząc na ulicę. Za wiele się tam nie działo, ale w porównaniu z moim życiem była to istna orgia barw i ruchu. Potem budziła się Wilma, myłam ją, przebierałam i karmiłam. Wtedy do gry wkraczała ulubiona lalka mojej podopiecznej. Szkaradzieństwo wzrostu małej dziewczynki, które musiałam uczesać, „nakarmić” i posadzić na specjalnym foteliku przy łóżku. Plotłam warkoczyki z prawdziwych włosów i dostawałam gęsiej skórki za każdym razem, gdy moja twarz odbijała się w szklanej źrenicy.

Gdybym miała nocą spać z tym czymś w pokoju, miałabym koszmary. Może nie był to klaun z horrorów Kinga, ale w kategorii „złowrogie paskudztwo” plasował się bardzo wysoko.

Jak mi się przyśni, to wyjadę następnego ranka

Któregoś dnia podczas czesania, peruczka lalki zjechała mi na kolana, a Wilma dostała histerii. Trzęsła się, bełkocąc „Gretchen, Gretchen” i próbowała rzucić we mnie szklanką stojącą na nocnym stoliku.

– Musiały się cholerne kudły odkleić od łba – Marta wcale się nie zdziwiła, gdy jej opowiedziałam o zdarzeniu przez telefon. – Nie wiem, czemu nie są przyczepione na stałe jak u innych lalek. Klej masz w szufladzie kuchennego stołu. Załatw to.

– Może była robiona na zamówienie? – podsunęłam. – Widziałaś, że jej buciki są znoszone? Jak mi się kiedyś przyśni w nocy, to wyjadę następnego ranka – zagroziłam.

– Nie świruj, Daga – Marta była stanowcza. – Jeszcze tylko dwa miesiące.

– Bez trzech dni – poprawiłam.

– Sama widzisz.

Nie mogłam dzwonić za często, Marta miała kłopoty. Czułam, że zaczynam świrować z samotności. Wilmie wystarczała Gretchen, ja tylko dbałam o potrzeby jej ciała. Telewizja oferowała odmóżdżające kanały. Monika, synowa Wilmy, wpadała raz na miesiąc z kasą i nawet nie wchodziła do środka, jakby się bała, że niedołężnością można się zarazić.

Kiedy niespodziewanie zadzwoniła, akurat rysowałam plakat, na którym miałam oznaczać dni do końca pracy, zamierzałam codziennie wykreślać po jednym. Stwierdziła, że potrzebuje aktu ślubu teściów i kazała mi go znaleźć. Zapisałam dokładną nazwę dokumentu, dopytałam, gdzie mógłby być.

– Irgendwo! – prychnęła i dodała coś o starej wariatce, która nie potrafi zadbać o ordnung w swoim domu.

W szafach i szafkach w sypialni niczego nie znalazłam, toteż gdy już umyłam Wilmę i zaprowadziłam ją do łóżka, zabrałam się za stary, ciężki kredens w salonie.

– Wielki Boże! – jęknęłam. Od pewnego czasu zaczęłam rozmawiać sama ze sobą. – To istny sezam!

Tony papierów, kartony z rachunkami, zleżałe dokumenty gwarancyjne. Czego tam nie było! Po wyrzuceniu połowy zawartości na dywan, znalazłam teczkę z napisem „Wichtig!”

No, Dagmara, teraz to możesz ruszać w miasto

– Jak nie tutaj, to już chyba nigdzie – mruknęłam zmęczona, bo chwilę wcześniej minęła dwudziesta trzecia.

Odpięłam zatrzask i na stół wypadło zdjęcie tej cholernej lalki. Gretchen siedziała na huśtawce przed domem, obok stał chłopiec w marynarskim ubranku i patrzył na nią z uwielbieniem.

– Ki cholera? A to co znowu?

Na odwrocie widniał napis: „Gretchen i Uwe, 1982”.

Uwe? Syn Wilmy, ten marynarz, nazywa się Uwe! Proszę, tak się kończy zakładanie dzieciakom munduru, pomyślałam najpierw, a zaraz potem żachnęłam się, znów na głos: – Chłopiec, który bawi się lalkami?!

Na następnej fotografii siedział z lalką na brzegu fontanny. Na odwrocie ktoś zanotował: „Uwe und Gretchen, 1981, Paris”.

Trzeba mieć nieźle narąbane, by obwozić się z lalką po świecie i fotografować ją w różnych miejscach! Wytrząsnęłam zawartość teczki na stół, by przyspieszyć proces przeglądania i szczęka mi opadła. Owszem, da się lalkę posadzić na huśtawce, ale skakać przez skakankę to ona nie będzie. To było prawdziwe dziecko! Starsza siostra Uwego?

Cichutko przeszłam przez przedpokój i zajrzałam przez uchylone drzwi do sypialni Wilmy. Lalka leżała obok staruszki, oświetlona żółtym blaskiem nocnej lampki. Jej puste oczy gapiły się w półmrok pustym spojrzeniem.

Gdy znalazłam segregator z dokumentami, wszystko się wyjaśniło. Moja podopieczna miała córkę, która w wieku trzynastu lat zmarła nagle na sepsę. Mniej więcej w tym samym czasie Wilma przestała pracować i pojawiły się też wypisy ze szpitali. Może lalka pochodzi z tego okresu i została zrobiona na wzór utraconej dziewczynki? Może nawet z jej prawdziwymi włosami…

O, rany, włosy! Teraz rozumiałam, jakim szokiem musiał być dla staruszki mój niedawny wypadek przy czesaniu lalki. To się nie mogło znowu przydarzyć, absolutnie. Po cichu przyniosłam Gretchen i posadziłam w salonie w fotelu. W sumie można było dostrzec rodzinne podobieństwo, że też wcześniej tego nie zauważyłam. Szeroko rozstawione oczy, orli nos. Na zdjęciach z lat młodości Wilma ma nawet podobną barwę włosów, taki jasny blond. Ładny kolor. Kiedyś próbowałam uzyskać podobny odcień, ale nie za bardzo wyszło. Poza tym, zawsze miałam słabiutkie, łamliwe i rzadkie. Nic z nimi nie można było zrobić, poza obcięciem na krótko, po chłopięcemu. A ja tak chciałam mieć warkocz, jak koleżanki.

Boże, gdybym miała takie włosy jak te na peruce! W sumie, mogłabym ją przymierzyć, pomyślałam, ale szybko odegnałam tę myśl, bo pomysł był z lekka makabryczny. A jeżeli to rzeczywiście były włosy zmarłej dawno temu Gretchen?

Miękkie, jedwabiste włosy. Marzenie. Tyle się ich naczesałam. No właśnie. Przecież dotykałam ich i będę musiała to robić jutro i pojutrze. Nie napawało mnie to obrzydzeniem, więc niby dlaczego nie mogłabym na krótką chwilę nałożyć peruki? I tak nudziłam się śmiertelnie, a doświadczenie mogło być ciekawe. Usiadłam przed starą toaletką i naciągnęłam na głowę elastyczny czepek z wszytymi blond włosami.

W jednej chwili osiągnęłam efekt wow! Z lustra spoglądała na mnie seksowna laska, w niczym nieprzypominająca nijakiej polskiej gosposi. Z satysfakcją pogładziłam nową fryzurę. Odgarnęłam niesforne kosmyki za uszy i odwróciłam się profilem.

– No, Dagmara, teraz możesz ruszać w miasto. W tym wcieleniu masz szansę wyrwać niezłe ciacho.

Zaśmiałam się z dowcipu, ponieważ wyjście na miasto szykowało się dopiero pojutrze, a oznaczało, ni mniej, ni więcej, tylko wypad do Lidla i z powrotem. Co do ciacha, szkoda gadać! Pewnie ospowaty chłopak siedzący na kasie, znowu uśmiechnie się do mnie i zagada po swojemu: „Danke, auf Wiedersehen”. Póki co, musiało mi wystarczyć podziwianie samej siebie.

– Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie? – spytałam, rozczesując palcami splątane kosmyki.

Coś we mnie pękło. Zalałam się łzami jak dziecko

Zaczęłam zaplatać taki warkocz, jaki zawsze chciałam mieć, ale efekt nie był powalający. Fryzura dawno już wyszła z mody i ze swoją drobną budową wyglądałam jak dziewczynka idąca do pierwszej komunii. Mimo to nie rozplotłam warkocza, chciałam jeszcze przez jakiś czas czuć jego ciężar na głowie.

Przypomniałam sobie, że nie odnalazłam do tej pory dokumentu, o który prosiła Monika, wróciłam więc do przeglądania ostatniego segregatora i udało mi się w końcu dokopać do czegoś, co wyglądało na akt ślubu. Jeśli Monika nie będzie zadowolona z efektów mojej pracy, niech sama spróbuje coś znaleźć w tym skansenie!

Ledwo pomyślałam, że pora iść spać, rozległ się brzęczyk zainstalowany przy łóżku Wilmy. Rzadko wzywała mnie nocą, więc pełna obaw pobiegłam do jej pokoju, ale chodziło tylko o wodę. Zapomniałam o napełnieniu szklanki i postawieniu jej na nocnej szafce. Przyniosłam więc z kuchni świeże picie i nachyliłam się, by podać je staruszce.

– Danke, Liebling – szepnęła Wilma, głaszcząc mnie po policzku.

Wypiła parę łyków i odstawiła szklankę na szafkę, a ja stałam jak skamieniała z oczami pełnymi łez. Nikt jeszcze nie dotknął mnie z taką czułością jak ta kobieta. Jakbym była kruchą filiżanką z cennej porcelany, o którą należy się troszczyć i którą obdarza się czymś więcej niż zwykłą uwagą. Miłością? Sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale rozczulałam się coraz bardziej i po chwili pierwsza łza spłynęła mi po policzku.

– Nie płacz, kochana – powiedziała Wilma, wyciągając do mnie ramiona.

Usiadłam na brzegu łóżka i położyłam głowę na jej piersiach, a ona zamknęła mnie w uścisku. I wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam płakać jak dziecko, a łzy niepowstrzymanym strumieniem płynęły mi z oczu, wsiąkając w cienką koszulę nocną staruszki. Ta delikatnie gładziła mnie po głowie i szeptała: – Już dobrze, moja Gretchen, już dobrze. Mama jest przy tobie.

Te słowa, zamiast mnie uspokoić, wywołały kolejną falę płaczu.

Byłam taka zmęczona, a w jej objęciach było mi tak dobrze. Łzy powoli obsychały na moich policzkach, a uspokajający głos kołysał mnie do snu. Odpływałam. Obudził mnie dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek. Było parę minut po ósmej. To musiała być Monika. Delikatnie wyswobodziłam się z objęć Wilmy, zdjęłam perukę, która po nocy i tak ledwo trzymała mi się na głowie i pobiegłam do drzwi. Błogosławiłam sen staruszki. Rano sypiała tak twardo, że można było odpalić petardę w jej pokoju. I tak by się nie obudziła.

– Masz ten dokument? – spytała Monika, gdy odryglowałam drzwi. – Boże, jak ty wyglądasz! Uczesz się przynajmniej – rzuciła.

Przeprosiłam za swój wygląd. Wyjaśniłam, że zasnęłam, próbując po nocy odszukać świadectwo ślubu, po które przyszła. Guzik ją to obeszło. Spojrzała na dokument, skinęła głową, że gut, spakowała papier do torebki i już jej nie było.

Reklama

Poszłam zajrzeć do Wilmy. Spała i musiała śnić o czymś miłym, bo jej twarz była rozpromieniona jak nigdy. Szkoda, że tak rzadko się uśmiechała, wyglądała naprawdę sympatycznie. Podniosłam z podłogi perukę i umieściłam ją na głowie lalki, poprawiłam zsuwającą się kołdrę i poszłam zrobić sobie śniadanie. Na ścianie wisiał plakat, na którym zaznaczałam dni dzielące mnie od wyjazdu i pierwszy raz pomyślałam, że to idiotyczny pomysł. I do czego ja tak tęskniłam? Tu miałam przecież wszystko.

Reklama
Reklama
Reklama