Reklama

Od kiedy Władek umarł, dni zaczęły przypominać siebie jak dwie krople wody. Wstaję o siódmej, parzę kawę, której i tak nie wypijam do końca, otwieram okno w kuchni, jakby świeże powietrze miało mi coś nowego przynieść. Nic nie przynosi. Wracam do łóżka, czasem czytam, czasem po prostu patrzę w sufit. Tyle lat razem. Czterdzieści dwa. A teraz co? Cicho. Za cicho.

Reklama

– Mamo, może wybrałabyś się do sanatorium? – zaproponowała Kasia przy sobotnim obiedzie, rozkładając serwetkę takim ruchem, jakby już wiedziała, że to postanowione.

– Dla odpoczynku – dodał Wojtek, nie patrząc mi w oczy.

– Odpoczynku? – roześmiałam się, ale mój śmiech miał w sobie więcej żalu niż radości. – Od czego mam odpocząć? Od ciszy? Od pustego mieszkania?

– Mamo, nie zaczynaj – Kasia westchnęła. – Po prostu dobrze ci zrobi zmiana otoczenia. Towarzystwo, zabiegi, świeże powietrze.

Nie chciałam robić scen, ale poczułam, jak coś mnie w środku ściska. Jakby mi chcieli pokazać, że jestem już tylko starą babą do przechowywania, że już nie pasuję do ich zapracowanego życia.

Kilka dni później rozmawiałam o tym z sąsiadką Zosią, tą z pierwszego piętra.

– Wyobrażasz sobie? Wysyłają mnie, żebym odpoczęła. Od czego? Od tego, że jestem sama? – wyrzuciłam z siebie, a ona tylko pokiwała głową i podała mi ciastko.

– Zobaczysz, Anka – powiedziała, gdy wychodziłam – może tam w tym sanatorium coś się zmieni.

Nie wierzyłam jej. Ale pojechałam. Dla świętego spokoju.

Zaręczyliśmy się ostatniego dnia

Sanatorium w Rabce pachniało kamforą, herbatnikami i przeszłością. Na początku czułam się tam jak przybysz z innego świata – nie znałam nikogo, wszystko było obce, za głośne, za energiczne. W jadalni siadałam z brzegu stołu i udawałam, że czytam książkę, choć od tygodni nie potrafiłam się skupić na żadnej historii.

Pierwszy raz sam zagadał do mnie przy kolacji. Przystojny, jak na swoje lata – siwe włosy zaczesane do tyłu, opalona twarz i spojrzenie, które nie uciekało, tylko zatrzymywało się na moim.

– Pani też unika ryby w piątek? – zapytał z lekkim uśmiechem, pokazując widelcem na moją niemal nietkniętą porcję.

– Raczej wspomnień – odparłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. On jednak nie uciekł, nie zmienił tematu.

Zaczęliśmy rozmawiać. Potem spacerować. A potem... czekać na siebie przed zabiegami. Nazywał się Stanisław, był emerytowanym nauczycielem historii, wdowcem od trzech lat.

Wieczorne tańce były jak powrót do życia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak... zauważona. Pewnej nocy, siedząc razem na ławce w ogrodzie, zapytał:

– Myślisz, że nie jesteśmy za starzy?

– Za starzy na co – na szczęście?

Uśmiechnął się.

– Zostańmy razem. Na dobre i na złe. Nawet jeśli to tylko dziesięć lat. Albo pięć.

Zaręczyliśmy się ostatniego dnia mojego pobytu. Pod starym dębem, z pierścionkiem kupionym w sanatoryjnej budce z pamiątkami.

Zakochiwałam się i nie czułam staro

Z każdym dniem coraz mniej myślałam o domu, o pustych ścianach mieszkania, o tym, co powiedzą dzieci. Wszystko, co było poza Rabką, wydawało się dalekie, jakby z innego życia. A ja żyłam tu – w porannej mgle nad parkiem, w szuraniu liści pod nogami, w jego spojrzeniach, które śledziły mnie, gdy wchodziłam do jadalni.

– Pani Anno, dziś wyjątkowo promienna – mówił Stanisław z uśmiechem, podsuwając mi krzesło.

– Panie Stanisławie, chyba mi się coś przyśniło – odpowiadałam, choć wiedziałam, że to nie sen, tylko on.

Spacerowaliśmy codziennie. Czasem szliśmy bez celu, tylko słuchając szelestu drzew i własnych kroków. Opowiadał mi o swojej młodości, o szkole, w której uczył, o córce, która mieszka w Kanadzie i dzwoni tylko na święta. Ja mówiłam mniej, ale coraz częściej. O Władku. O dzieciach. O tym, że nie pamiętam, kiedy ktoś ostatni raz patrzył na mnie tak uważnie.

W czwartki był dancing. Sala balowa w sanatorium przypominała świetlicę z PRL-u, ale światła migotały jak w operze. Tańczyliśmy wolno, bez słów. Przytulał mnie, a ja opierałam głowę o jego ramię i myślałam, że można jeszcze być szczęśliwą, nawet po sześćdziesiątce, nawet po stracie.

Myślisz, że to nie za późno? – zapytał mnie któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy na ławce przy fontannie.

– Za późno na co?

– Na to, żeby się zakochać. Żeby zacząć od nowa.

Pokręciłam głową i odpowiedziałam szeptem:

– Ja się właśnie zakochuję. I wcale nie czuję się stara.

W ostatnią niedzielę przed moim wyjazdem zaprosił mnie do parku zdrojowego. Było cicho, liście już opadały, a słońce złociło wszystko wokół. Miał przy sobie termos z herbatą i ciasto drożdżowe w papierze. Kiedy usiedliśmy, wyjął małe pudełeczko. Zamarłam.

– To nie diamenty – uprzedził, z tym swoim półuśmiechem. – Ale wybrałem najcieplejszy bursztyn, jaki znalazłem.

Otworzył pudełko. Pierścionek był prosty, ze złotą obrączką i drobnym bursztynem pośrodku.

– Wiem, że nie mamy przed sobą czterdziestu lat. Może dziesięć. Może mniej. Ale ja... chciałbym je przeżyć z tobą.

Spojrzałam na niego. W oczach miał oczekiwanie. I drżenie. Jak młody chłopak.

– Tak – wyszeptałam. – Jeśli tylko będziesz mi rano parzył herbatę. I nie przestaniesz ze mną tańczyć.

Wsunął mi pierścionek na palec. Ciepło bursztynu przeszło przez skórę aż do serca. To były moje zaręczyny. W sanatorium. Po sześćdziesiątce. I czułam się, jakby życie właśnie zaczynało się od nowa.

Moje dzieci nie były zachwycone

Wróciłam do domu z walizką, która jakby dziwnie ciążyła. Nie przez rzeczy – zostawiłam większość starych ubrań w sanatoryjnej szafie, wiedząc, że już ich więcej nie założę. Nowe życie, nowa ja. To chyba ta decyzja tak ważyła – zakotwiczona na palcu bursztynem, który wciąż ogrzewał moją dłoń.

Zanim zdążyłam postawić walizkę, usłyszałam klucz w zamku. Kasia. Zawsze wchodzi bez pukania.

– O, jesteś już – rzuciła. – Wpadłam tylko na chwilę, mam zebranie w przedszkolu. I... co to jest?

Zatrzymała się, patrząc na mój palec.

– To? – odpowiedziałam spokojnie. – Pierścionek zaręczynowy.

Cisza. Jakby świat się zatrzymał.

– Mamo, co ty mówisz?

– Zaręczyliśmy się ze Stanisławem. W sanatorium. Pod starym dębem, jeśli chcesz znać szczegóły.

– Mamo, nie żartuj. W tym wieku?!

– A w jakim wieku, Kasiu, przestaje się czuć samotność?

Milczała chwilę, po czym wzięła torebkę i ruszyła do drzwi.

– Nie mam czasu na to teraz. Zadzwonię.

Zadzwoniła po dwóch dniach. Krótko. Żeby zapytać, czy „to na serio”? Wojtek również wpadł bez zapowiedzi. Z uśmiechem, jakby właśnie wrócił z kolonii.

– Mamo, wyglądasz... inaczej.

Bo jestem zupełnie inna. Zakochałam się.

Uśmiech nie zniknął, tylko zbladł.

– Tak po prostu? W sanatorium?

– Tak po prostu. Właśnie tak.

Nie mówił nic więcej. Ale zanim wyszedł, przytulił mnie na dłużej niż zwykle.

Córka nie mogła tego zaakceptować

Spotkałyśmy się u mnie. Kasia przyszła sama, bez dzieci, bez Marka. Nawet płaszcza nie zdjęła, jakby planowała wyjść po pięciu minutach.

– Mamo, ja naprawdę nie rozumiem. Co to ma być? Facet z sanatorium? Zaręczyny? W tym wieku?

– A co w tym wieku jest już zabronione, Kasiu? Uczucia? Dotyk? Tęsknota?

– Tata nie zdążył wystygnąć, a ty już z kimś nowym! – wyrzuciła, jakby zbierała to od miesięcy.

Zakręciło mi się w głowie. To nie była rozmowa – to był cios.

– Bo byłam sama! – krzyknęłam. – A wy tylko dzwonicie, kiedy coś trzeba załatwić! Kiedy wnuki trzeba przypilnować! Kiedy lekarz, kiedy rachunki! A ja? Ja jestem jeszcze człowiekiem, nie jakąś cholerną funkcją!

– To nie powód, żeby wychodzić za pierwszego lepszego!

– To nie byle kto! – głos mi zadrżał. – A ty po prostu nie umiesz znieść, że ja jeszcze coś czuję. Że ktoś mnie widzi. Że nie jestem tylko mamą, babcią, wdową.

– Mamo, przecież ja cię kocham! Ale ja się boję. Boję się, że ktoś cię skrzywdzi. Że zostaniesz znowu sama. I że znowu będę musiała cię zbierać.

Zamilkłyśmy. I tylko mój oddech wypełniał pokój.

– Kasiu... ja się już pozbierałam. I sama się złożyłam. Ale nie po to, żeby znowu siedzieć przy oknie i patrzeć, jak życie przechodzi obok.

Córka odwróciła wzrok. Otarła łzę.

Nie umiem tego zaakceptować. Jeszcze nie.

– Nie musisz. Ale spróbuj. Proszę cię tylko o to.

Syn był po mojej stronie

Wojtek przyjechał wieczorem, bez zapowiedzi. Przywiózł świeże bułki i ser camembert, który wiedział, że lubię. Rozłożył wszystko w kuchni, jakby chciał stworzyć normalność, zanim zapyta o wszystko.

– Jak się trzymasz, mamo?

– Dobrze. Choć Kasia pewnie uważa, że powinnam się leczyć – próbowałam żartować, ale uśmiech mi nie wyszedł.

Usiadł naprzeciwko i długo nic nie mówił. Potem wziął moją dłoń.

– Wiem, że to dla niej trudne. Ale ja cię rozumiem. Chciałaś być z kimś. Chciałaś po prostu nie być sama.

– Nie prosiłam o wiele – szepnęłam. – Tylko by mnie ktoś zapytał: jak się dziś czujesz? Czy dobrze spałam. Czy mi nie zimno w stopy. To wszystko.

Wzruszył ramionami.

– Może za bardzo zajęliśmy się własnym życiem. A ty nam dawałaś za dużo przestrzeni. Myśleliśmy, że tak trzeba.

Bo nie chciałam być ciężarem – odpowiedziałam. – Ale samotność to nie jest coś, co się wyłącza jak światło. To się sączy. Codziennie. I potem człowiek robi herbatę dla jednej osoby i czuje się... jak duch.

Wojtek objął mnie ramieniem.

Masz prawo do miłości, mamo. Do wszystkiego. Nawet jeśli Kasia jeszcze tego nie widzi. Porozmawiam z nią. Ale bez nacisków. Potrzebuje czasu.

– A ty?

– Ja już jestem po twojej stronie. Tylko bądź szczęśliwa. I ostrożna, ale nie wycofana.

Spojrzałam na syna i nagle poczułam ulgę. Ktoś wreszcie naprawdę mnie słuchał.

Wreszcie nie czuję się samotna

Siedzieliśmy ze Stanisławem na ławce przy fontannie, tej samej, przy której tańczyliśmy, gdy grała orkiestra seniorów. W dłoni trzymam jego dłoń – suchą, ciepłą, znajomą. Wróciłam już do swojego rytmu. Do domu, do zapachu porannej kawy, do widoku z kuchennego okna. Ale coś się zmieniło. Nawet firanka wydaje się mniej przygnębiająca. Może dlatego, że wiem, że już nie muszę jej zasuwać przed światem.

Kasia nie przyszła na kolację, ale wysłała wiadomość. „Próbuję. Nie jest łatwo, ale próbuję”. To wystarczy. Nie oczekuję cudów. Nie mam już złudzeń. Ale mam swoje uczucia, i mam kogoś, kto mnie widzi – nie jako matkę, babcię, wdowę, tylko jako kobietę, która wciąż ma serce, które może się znowu rozgrzać.

Ślub? Może. A może po prostu wspólne poranki, herbata z cytryną, wycieczki do parku i tańce w salonie, gdy radio puści coś ładnego. Nie wiemy, ile czasu nam zostało. Ale wiemy, że ten czas będzie nasz. I po raz pierwszy od dawna – nie czuję się sama.

Anna , 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama