„Pojechałam do Torunia i spotkałam tam niezłego piernika. Szybko osłodził mi szarą codzienność”
„Nie wiem, jak do tego doszło, ale godzinę później znów stałam przy jego stoisku. Tym razem Adam miał rozpiętą kurtkę, jakby pogoda mu nie przeszkadzała. Zapytał, czy nie mam ochoty się przejść. Zgodziłam się, zanim pomyślałam, czy wypada”.

- Redakcja
Nie jestem z tych kobiet, które mówią głośno, że są samotne. Wkładam sweter, który pasuje do koloru oczu i wychodzę do ludzi z uśmiechem, jakby wszystko było w porządku. Ale to tylko z zewnątrz. W środku… w środku jest czasem pustka tak głęboka, że echo odbija się od ścian duszy. Mam pięćdziesiąt dwa lata. Nie jestem ani stara, ani szczególnie młoda. Nie jestem też ani wyjątkowo piękna, ani brzydka. Pracuję w wydawnictwie, kocham czytać książki i czasem piszę do szuflady. Nie narzekam. Tylko czasem, wieczorami, kiedy wracam do pustego mieszkania, dopada mnie tęsknota. Taka, której nie potrafię nazwać. Tęsknota za czymś, czego może nigdy nie miałam.
Dlatego kiedy zobaczyłam plakat jarmarku w Toruniu, poczułam coś jak impuls. „Jedź” – powiedział mi głos w głowie. Nie planowałam tego. Ale lubię Toruń. Zawsze lubiłam. Pierniki, brukowane uliczki, chłodne powietrze i gorąca czekolada – to wszystko kojarzyło mi się z dzieciństwem i bezpieczeństwem. Kupiłam bilet, spakowałam wełniany szalik i postanowiłam choć na chwilę uciec od codzienności. Od mojego samotnego łóżka i kubka herbaty, który już od dawna parzę tylko dla jednej osoby. Jarmark w Toruniu pachniał goździkami, cynamonem i czymś jeszcze – jakąś nadzieją. Przechodziłam między stoiskami, przyglądałam się ludziom – rodzinom, zakochanym, dzieciom z watą cukrową. Trochę zazdrościłam, trochę się uśmiechałam. Wzięłam do ręki piernik w kształcie serca.
– Dla kogoś specjalnego? – zapytała sprzedawczyni, starsza pani o dobrotliwych oczach.
– Nie… dla mnie – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się, ale nie wiem, czy to nie był bardziej grymas niż uśmiech.
Kupiłam ten piernik. Zjadłam kawałek. Smakował jak dzieciństwo. Ale to nie on sprawił, że ten dzień zapamiętam do końca życia. To stało się kilka chwil później, gdy skręciłam w alejkę z miodami i po raz pierwszy usłyszałam jego głos.
Zaczęłam się uśmiechać
Stał przy stoisku, układając słoiki w równym rzędzie, jakby to była jakaś ceremonia. Na drewnianej ladzie błyszczały etykiety – lipowy, gryczany, akacjowy, z maliną, z imbirem. Zatrzymałam się nie dlatego, że potrzebowałam miodu, tylko przez jego głos. Mówił do jakiejś kobiety o pszczołach. O tym, jak tańczą, żeby pokazać innym drogę do kwiatów. O tym, jak każda z nich ma swoje zadanie, ale żadna nie jest ważniejsza od pozostałych.
– To brzmi jak bajka – powiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Stał teraz przede mną. Miał ciepłe oczy i dłonie, które wyglądały, jakby nie raz nosiły coś ciężkiego.
– Miód to zawsze trochę bajka – odpowiedział, podając mi małą łyżeczkę z odrobiną ciemnego, gęstego płynu. – Spróbuj. To gryczany. Nie każdemu smakuje, ale ja go lubię. Ma charakter.
Wzięłam od niego łyżeczkę i posmakowałam. Był intensywny, nieco gorzkawy, a zarazem dziwnie znajomy. Pachniał lasem i ziemią. Przez moment miałam wrażenie, że przeniosłam się gdzieś daleko od tego hałaśliwego jarmarku.
– Nie każdy dzień smakuje jak lipowy – powiedział i uśmiechnął się z pewnym zawahaniem, jakby sam nie był pewien, czy powinien to powiedzieć na głos.
– To znaczy, że pan sprzedaje też filozofię w słoikach? – zapytałam z lekkim śmiechem.
– Nie, tylko miód. Ale czasem ludzie potrzebują czegoś więcej niż słodyczy – spojrzał na mnie uważnie, ale nie natrętnie. – Może chce pani coś wybrać?
Zerknęłam na rząd słoików i powiedziałam bez zastanowienia:
– Ten z maliną. Chociaż nie wiem, czy to pasuje do herbaty, czy bardziej do wspomnień z dzieciństwa.
– Do jednego i drugiego – odparł spokojnie. – Albo po prostu do rozmowy. Może kiedyś się przyda.
Nie miałam zamiaru z nikim rozmawiać dłużej niż trzeba. A jednak nie odchodziłam. On też nie wyglądał na człowieka, który spieszy się z podaniem reszty i pożegnaniem. Było w nim coś takiego, co kazało mi zostać. Albo raczej, co sprawiło, że nie chciałam jeszcze iść dalej.
– Maria – przedstawiłam się, bo wydawało mi się to na miejscu.
– Adam – powiedział, a potem zapytał: –To pani pierwsza wizyta na toruńskim jarmarku?
– Niezupełnie. Byłam tu kiedyś z rodzicami, miałam może dwanaście lat. Pamiętam pierniki i światełka. Ale to było dawno. Chyba przyjechałam, żeby sprawdzić, czy to wszystko jeszcze istnieje.
– Istnieje. Choć nie zawsze w takiej formie, jaką zapamiętaliśmy – odparł cicho.
Nie wiem, jak długo tam staliśmy. Ludzie przechodzili, kupowali, rozmawiali, ale to, co było między mną a Adamem, działo się jakby obok całej tej wrzawy. I kiedy w końcu się pożegnałam, odchodząc ze słoikiem malinowego miodu w torbie, uśmiechnęłam się sama do siebie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio naprawdę się uśmiechałam.
Czułam lekkość i lęk
Nie wiem, jak do tego doszło, ale godzinę później znów stałam przy jego stoisku. Tym razem Adam miał rozpiętą kurtkę, jakby pogoda mu nie przeszkadzała. Zapytał, czy nie mam ochoty się przejść. Zgodziłam się, zanim pomyślałam, czy wypada. Spacerowaliśmy między stoiskami, potem skręciliśmy w boczną uliczkę. Opowiadał o dzieciństwie na wsi, o pierwszym ulu, który dostał od dziadka, i o tym, jak przez lata wszystko wokół niego się zmieniało, ale pszczoły zawsze były takie same – ciche, pracowite, uczciwe.
– A pani? Dlaczego sama na jarmarku? – zapytał nagle, z wyraźnym zaciekawieniem.
– Tak wyszło. Czasem trzeba samemu się gdzieś zabrać, żeby nie zwariować – odpowiedziałam wymijająco.
– Znam ten stan – mruknął.
Nie dopytywał. I to było najlepsze. Cisza, która zapadła, nie była krępująca. Po prostu szliśmy dalej, co jakiś czas zerkając na siebie z uśmiechem. Czułam coś, czego dawno nie czułam – lekkość. I jednocześnie… lęk. Bo przecież to niemożliwe, żeby coś tak miłego zdarzało się ot tak.
– Nie za piękne, żeby było prawdziwe? – rzucił nagle, jakby czytał mi w myślach.
Nie odpowiedziałam. Nie umiałam.
Serce biło mi szybciej
Wróciłam do pensjonatu z głową pełną wątpliwości. Wieczorem spotkałam się z Kasią, jak było zaplanowane. Siedziałyśmy w kawiarni nieopodal rynku. Zimna herbata parowała na stoliku, ale ja i tak mówiłam szybko, nieskładnie, jakby to wszystko miało się zaraz rozpłynąć. Kasia słuchała, kręcąc głową.
– Czy ty siebie słyszysz? – przerwała mi w końcu. – Poznałaś faceta przy stoisku z miodem, spędziłaś z nim godzinę i już masz w oczach blask, jakbyś wróciła z podróży poślubnej.
– To nie tak – powiedziałam cicho.
– Wiesz, ilu takich facetów czaruje klientki? On jest miły, opowiada o pszczołach, patrzy w oczy i sprzedaje. Tyle.
– Nie był taki – zaprotestowałam, ale słowa traciły pewność, kiedy odbijały się od jej sceptycyzmu.
– Nie chodzi mi o to, że coś z nim nie tak. Po prostu… ty jesteś zbyt wrażliwa. Zbyt łatwo cię poruszyć. I boisz się samotności.
Poczułam, jak te słowa osiadają mi na barkach. A potem telefon zawibrował w kieszeni. Wiadomość. „Jeśli jeszcze jesteś w Toruniu, chciałbym pokazać ci Wisłę wieczorem. Tam jest najciszej. Chcesz?” Wpatrywałam się w ekran. Serce biło szybciej. Kasia nachyliła się, spojrzała.
– No pięknie. I co teraz?
Nie odpowiedziałam od razu. Znowu nie wiedziałam.
Chciałam, żeby to trwało
Zgodziłam się. Wysłałam krótkie: „Tak. Gdzie się spotkamy?” i od razu poczułam, że serce wali mi jak wtedy, gdy miałam szesnaście lat i czekałam pod szkołą, niepewna, czy on w ogóle przyjdzie. Ale Adam przyszedł. Czekał już przy zejściu na bulwar, z rękami w kieszeniach, w kurtce, którą wcześniej widziałam tylko zza stoiska. Szliśmy wzdłuż rzeki. Miasto cichło, tylko światła odbijały się w wodzie, a w powietrzu wisiał chłód. Mimo tego nie chciałam przyspieszać. Nie chciałam, żeby to się skończyło.
– Nie zapytałaś, czemu sam sprzedaję miód – powiedział nagle. – Czasem ludzie pytają, żeby zagaić. Ty nie.
– Bo nie lubię zadawać pytań, na które sama nie umiałabym odpowiedzieć.
Uśmiechnął się pod nosem.
– To była firma mojego ojca. Przez lata robiliśmy to razem. A potem ja zostałem. I nie wiem, czy z przyzwyczajenia, czy z potrzeby. Chyba jedno i drugie.
Milczałam, czekałam, aż sam zdecyduje, co jeszcze chce powiedzieć.
– Miałem kiedyś kogoś. Myślałem, że na zawsze. Nie wyszło. Chyba oboje byliśmy zbyt zmęczeni tym, co się działo wokół. Praca, dom, oczekiwania. Uciekłem w pszczoły. One są proste. Wiedzą, co robić.
Zatrzymaliśmy się przy barierce. Wisła szumiała pod nami, powolna, pewna siebie.
– Nie wiem, czemu ci to mówię. Ale jesteś jedną z tych osób, przy których człowiek nie czuje, że musi się tłumaczyć – dodał.
Popatrzyłam na niego. Nie było w tym żadnego gestu flirtu, żadnego teatralnego zawahania. Była cisza, która wreszcie brzmiała jak coś prawdziwego.
– Ja też czasem uciekam – powiedziałam. – Ale najgorsze jest to, że gdziekolwiek się ucieknie, samotność potrafi zabrać się razem z tobą.
Nie odpowiedział. Po prostu położył dłoń na barierce, tuż obok mojej. Nie dotknął mnie. Ale poczułam ten gest mocniej niż niejeden uścisk.
Potrzebowałam chwili
Następnego dnia rano spakowałam walizkę. Toruń pachniał jeszcze dymem z ogniska, cynamonem i przemarzniętym liściem, ale jarmark powoli się kończył. Ludzie w pośpiechu ładowali toboły do samochodów. W powietrzu wisiała cisza po święcie. W pociągu usiadłam przy oknie. W torbie miałam słoik miodu. Tego z maliną. Telefon zawibrował, gdy mijaliśmy Włocławek. Wiadomość od Adama. „Wiem, że może to tylko weekend. Ale nie chcę, żeby to był tylko weekend. Chciałbym znów cię zobaczyć”. Patrzyłam na te słowa długo. Potem zadzwonił. Odebrałam.
–Nie wiem, co z tego będzie – powiedział od razu, bez wstępów. – Ale wiem, że chcę spróbować. Może nie od razu, nie zaraz, ale jakoś. Jeśli ty też.
Słuchałam w ciszy, a potem odparłam:
–Muszę to przemyśleć, Adam. Po prostu… potrzebuję chwili.
Nie zdziwił się. Nie naciskał. Tylko powiedział, że rozumie. I że będzie czekał. Wróciłam do mieszkania. Wstawiłam wodę. Wzięłam słoik miodu i postawiłam na blacie. Nie otworzyłam go. Jeszcze nie.
Jesień może być piękna
Siedziałam przy kuchennym stole, zapatrzona w szybę, za którą jesień traciła już kolory. Deszcz rysował drobne smugi, a wiatr uderzał gałęziami w parapet. W mieszkaniu było cicho. Za cicho. Otworzyłam szafkę i wyjęłam słoik malinowego miodu. Usiadłam z nim w dłoniach jak z przedmiotem, który coś znaczy, choć nie potrafiłam jeszcze powiedzieć, co dokładnie.
Nie chodziło o smak. Nawet nie o Adama. Chodziło o to, że coś we mnie się poruszyło. Coś, co przez długi czas spało. Miałam w sobie lęk – ten sam, który zatrzymywał mnie przed bliskością, przed ryzykiem, przed jakąkolwiek zmianą. A jednak wśród zgiełku jarmarku, wśród zapachu przypraw i dymu, spotkałam człowieka, który nie zadawał zbędnych pytań, a jednocześnie potrafił zobaczyć mnie całą – bez masek, bez pozorów.
Jesień to pora roku, która łudzi ciepłem. Otula kolorem, zaprasza na spacery wśród liści, pozwala wierzyć, że jeszcze jest czas. Ale to właśnie jesień najbardziej uczy przemijania. Tego, że każda chwila może być ostatnią, że trzeba wybierać – zostać w bezpiecznym cieple, czy wyjść na chłód i zaryzykować. Wzięłam głęboki oddech i odkręciłam wieczko. Zapach był intensywny. Maliny, miód, coś cierpkiego w tle. Przypomniałam sobie jego głos, jak opowiadał o pszczołach, jak patrzył na mnie bezpośrednio, ale z uwagą. Może ten słoik nie był tylko pamiątką. Może był zaproszeniem. Może był początkiem. Jesień potrafi zostawić chłód w sercu. Ale jeśli człowiek się odważy, jeśli choć na chwilę otworzy okno – może też poczuć, jak ciepło wchodzi do środka. Powoli, nieśmiało, jak słońce przez szarą zasłonę. I może wtedy, kiedyś, nie będę już sama otwierać takich słoików.
Maria, 52 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przystojniak na targu wydawał się znajomy. Najpierw palnęłam niezłą gafę, a potem wpadłam jak śliwka w kompot”
- „Żona traktowała mnie jak bankomat. Wydawała 600 zł na kolejną torebkę, a potem udawała niewiniątko”
- „Teściowa nosiła wnuka na rękach i udawała anioła. W głowie miała jednak plan, jak przejąć nasze cztery kąty”