„Pojechałam na grzyby z chłopakiem, bo liczyłam na coś więcej niż parę podgrzybków. Zamiast tego walczyłam o życie”
„Wicher szalał w gałęziach drzewa, konary obijały się o szybę, tańczyły na wietrze, rysując poplątane cienie na przeciwległej ścianie. Armagedon. Gdyby nie ciepła obecność Marka, dawno uciekłabym z pokoju”.
Dom, który nasza przyjaciółka Lena odziedziczyła po dziadku, stoi na skraju wsi, pod lasem. Miejscowi nazwali to miejsce Placówką, co kojarzyło się ze szkolną lekturą i bardzo nas bawiło. Trochę zazdrościłam Lenie takiego siedliska. Cisza, spokój, las za płotem. Idealne miejsce na weekendy i urlopy. Ucieszyłam się kiedy Lenka i Kuba zaprosili nas do Placówki, ale Marek nie był przekonany, czy to dobry pomysł.
– Latem to co innego, ale teraz? Od tygodnia pada deszcz, nie zauważyłaś? Co tam będziemy robić?
– Zbierać późne gąski, podobno jest wysyp – odparłam stanowczo.
– Przecież nigdy tam nie byłaś? Skąd wiesz, gdzie ich trzeba szukać?
– Lenka często jeździła do dziadka, na pewno zna las na wylot. O rany, nie rób trudności. Pobędziemy na świeżym powietrzu, Kuba obiecał ognisko i kiełbaski.
– To wezmę piwo – rozpogodził się Marek.
O mały włos!
Wyjechaliśmy w piątek wieczorem, lubiliśmy podróżować nocą, było wtedy luźniej na drogach. Trudności zaczęły się, kiedy nawigacja poleciła nam zjechać z asfaltu i zagłębić się w las. Reflektory samochodu wydobywały z mroku pnie drzew, Marek zręcznie manewrował, omijając wykroty i wystające korzenie, pnie umykały na boki, bo mąż jechał szybko, chcąc zdążyć na kolację do przyjaciół. Odprężona patrzyłam, jak nasza stara terenówka połyka leśną drogę.
Potem las się zmienił, zupełnie jakbyśmy wjechali w prastarą, zbitą, nieprzychylną obcym puszczę. Już nie widziałam leśnego poszycia ani pni drzew, tylko ścianę zieleni. W promieniach słońca, o ile jakieś tu kiedykolwiek dochodziły, wyglądała zapewne uroczo, ale nocą była tylko czernią niemożliwą do przebicia wzrokiem.
– Ożeż w mordę – jęknął Marek, skręcając kierownicą i gwałtownie hamując.
Zarzuciło nas, odwracając o 90 stopni. Coś stuknęło w podwoziu.
– Co się stało? – spytałam bez sensu, bo zanim słowa wybrzmiały, już wiedziałam. Prawie władowaliśmy się na ogromny dąb, który wyrósł nam przed maską.
– Przecież to jest dukt, nic nie ma prawa na nim rosnąć – Marek wysiadł z samochodu.
– Skręć w lewo – dogonił go słodki głos Lany Del Rey, jak ochrzciliśmy damę siedzącą w telefonicznej nawigacji.
Od dawna mieliśmy z nią na pieńku. Słuchając jej poleceń wydawanych kuszącym głosem, nieraz wjechaliśmy na manowce.
– Teraz mi to mówisz, kobieto? – Marek prawie wyrwał telefon z uchwytu.
Nie przyjmował do wiadomości, że Lana to tylko głos, traktował ją jak żywego człowieka.
Drzewo nie rosło na drodze, lecz przy ostrym zakręcie, o czym seksowna Lana nie zdążyła go w porę poinformować.
Uwierzyłam, choć to brzmiało jak bajanie wioskowej baby
– Trochę dalej jest rozwidlenie dróg, którą odnogę mam wybrać? – rzucił mąż.
Nawigacja nie miała zamiaru ułatwić mu decyzji. Marek spróbował zadzwonić do przyjaciół, widziałam, że nie może złapać zasięgu. Odszedł kawałek w poszukiwaniu pola. Czekając na niego, otworzyłam szybę, wpadł ostry powiew zimnego wiatru. Zadrżałam. Już chciałam zamknąć okno, gdy uświadomiłam sobie bezruch lasu. Dziwne. Wiatr powinien poruszać gałęziami, a tu cisza. Złowroga. Jakby las przyczaił się przed skokiem. Rozważania przerwał mi powrót Marka.
– Lenka powiedziała, żeby wybrać prawą odnogę. Jesteśmy już niedaleko, za chwilę powinniśmy wyjechać z tej puszczy. Fajnie, mam dość błądzenia po zakazanych duktach. Byłem kiedyś harcerzem, umiem sobie poradzić w lesie, a tu nie mogłem nawet zejść z drogi. Roślinność jest tak zbita, że nie wypuściła mnie z duktu, osiągnąłem tylko tyle, że się podrapałem o gałęzie. Będę musiał obejrzeć ten fenomen w dzień.
Niemiły dreszcz przeleciał mi po plecach. Bezruch gałęzi na silnym wietrze i leśny tunel tak zwarty, że Marek nie mógł się przez niego przedrzeć. Dziwne. Z ulgą powitałam jaśniejszą poświatę widoczną na końcu leśnej drogi. Wyjechaliśmy na łąkę. Placówka była już stąd dobrze widoczna, z komina unosił się dym…
– Nareszcie! Strasznie się guzdraliście, już myślałem, że nie dotrzecie.
Kuba stał w kręgu światła padającego przez otwarte drzwi.
– Nieprzebyta puszcza nie chciała wypuścić nas ze swych objęć – oświadczył z emfazą Marek, wyciągając torbę z bagażnika.
Za Kubą ukazała się Lena. Nadspodziewanie poważnie potraktowała słowa Marka.
– Tu zawsze było inaczej, nie lubiłam przyjeżdżać do dziadka. Te wszystkie drzewa… Jakby mnie pilnowały. Patrzę na ścianę lasu i mam atak klaustrofobii, czuję się jak zamknięta w klatce. Czy to normalne?
– Wyobraźcie sobie, Lenka nie chciała tej chaty – wtrącił Kuba. – A przecież to idealne miejsce na wypoczynek. Cisza, spokój, wokół piękny las – rozmarzył się.
– No właśnie. Las. Tylko dziadek potrafił sobie z nim poradzić. Szanował drzewa, nawet im się kłaniał. Twierdził, że strzegą tego miejsca, ale miejscowi nie są tacy pewni ich dobrej woli, po zmroku nie wchodzą do lasu. Zginęło tu kilka osób…
– Zabobony – mruknął cicho Kuba.
– Dlatego nie zbierają chrustu, nie mówiąc o wycinaniu drzew. Wolą nadłożyć kilka kilometrów, niż wjechać po zmroku do lasu. Każdy, kto spędził noc między drzewami, wie, że to miejsce jest nieprzychylne ludziom.
– Banialuki – zniecierpliwił się Kuba.
Lena nie słuchała go.
– Kiedyś zgubiłam się w tym lesie. Chciałam nazbierać poziomek, nie zagłębiałam się między drzewa. Nagle okazało się, że nie wiem, gdzie jestem. Jakby las mnie wchłonął. Było ciemno, drzewa szeleściły, nie słyszałam ptaków. Ciszę przerywało tylko poskrzypywanie gałęzi i suche trzaski.
– I co? Co było dalej? – spytaliśmy jednocześnie z Markiem.
– Dziadek po mnie przyszedł. On potrafił dogadać się z lasem.
Długo w noc siedzieliśmy przy ognisku rozpalonym z suchych gałęzi przywleczonych przez odważnego Kubę ze skraju lasu. Nie mogłam się powstrzymać, żeby przez tańczące płomienie nie wpatrywać się w czerniejącą na wyciągnięcie ręki ścianę drzew. Miałam wrażenie, że zbliża się do płotu, opowieści Leny tak na mnie wpłynęły.
Las wdziera się na podwórko i do ogrodu, Lena mu pozwala
Nasz pokój był na poddaszu, z okna mieliśmy doskonały widok na okolicę. Noc była księżycowa, cienie kładły się na osrebrzonej zimnym światłem łące. Na firance rysowały się grube, rosochate gałęzie.
– To drzewo rośnie za blisko domu, jutro powiem Kubie, przytniemy gałęzie, zanim wybiją szybę – powiedział Marek.
Gruby drewniany konar w odpowiedzi uderzył mocno w okno. Zadrżałam.
Marek już dawno chrapał, kiedy usłyszałam wycie wiatru. Wicher szalał w gałęziach drzewa, konary obijały się o szybę, tańczyły na wietrze, rysując poplątane cienie na przeciwległej ścianie. Armagedon. Gdyby nie ciepła obecność Marka, dawno uciekłabym z pokoju. Zasnęłam nad ranem.
– Dajcie kawy – o dziewiątej zeszłam po omacku do kuchni.
– Mnie też. I piłę, bo trzeba gałęzie obciąć. Drzewo rośnie zdecydowanie za blisko domu, straszne hałasy robiło w nocy – do kuchni wszedł Marek.
Po chwili wyszli z Kubą do składziku po narzędzia. Lena chciała ich powstrzymać.
– Nic dobrego z tego nie wyniknie, narazicie się na niebezpieczeństwo!
– O czym ty mówisz, Lenka? – Kuba zatrzymał się na chwilę. – To przecież zwykłe drzewo, trzeba je przyciąć, żeby gałęzie nie wybiły okien. Drzewa nie zniszczę.
– Sam zobaczysz. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Ale się boję…
Wyjrzałyśmy przez okno z drugiej strony domu. Panowie stali bezradnie przy płocie, patrząc na drzewo rosnące zbyt daleko, by można je było oskarżyć o nocne ekscesy.
– Co jest? Miałem halucynacje? – Marek wrócił do kuchni.
– Nie miałeś, byłam przy tym… – spojrzałam na Lenę pytająco.
Wzruszyła ramionami.
– Mówiłam wam, tu jest dziwnie. Niepotrzebnie przyjechaliśmy, powtarzałam to Kubie. One nas tu nie chcą.
Przekonałam się o tym następnego wieczora. Drzewo było tuż-tuż, widziałam je z okna. Wyciągało drapieżnie gałęzie, wstrząsał nim dreszcz, jakby szykowało się do skoku. Chciałam zawołać, ale nie mogłam się ruszyć. Patrzyłam na pokaz siły przerażona i zafascynowana. Nie byłam pewna, czy to, co widzę, dzieje się naprawdę. W końcu udało mi się przemóc bezwład, uciekłam na dół, do ludzi. Lenkę spotkałam u podnóża schodów.
– Widziałaś to? – szepnęłam. – Nikt mi nie uwierzy.
– Ja ci wierzę, zawołajmy chłopaków.
– Nie będę się patyczkował z tym drzewem – rozzłościł się Kuba. – Nieważne, gdzie rośnie, blisko czy daleko. Trzeba je wyciąć, jutro poproszę o to kogoś ze wsi.
W odpowiedzi Lena posłała mu długie spojrzenie.
– I tak nikt się tego nie podejmie. Dziadek mówił…
– Sprowadzę fachowców od wycinki z miasta, jeśli będzie trzeba – przerwał jej Kuba zniecierpliwionym tonem.
O ile wiem, nigdy tego nie zrobił. Nie wiem, dlaczego zrezygnował. Placówkę powoli zarasta las. Drzewa wdarły się do ogrodu, obejmując go w posiadanie. Rosną, bo Lena nie pozwala ich wyciąć. Zresztą kto miałby się tego podjąć?
Joanna, 34 lata