„Pojechałam na wakacyjny kurs ceramiki, bo miałam dość pracy. Odkryłam, że są ważniejsze rzeczy niż etat i pieniądze”
„Pewnego wieczoru, po szczególnie obrzydliwym dniu w pracy, weszłam na jakiś przypadkowy blog. Ktoś opisywał tygodniowy kurs ceramiki w małym miasteczku na południu Polski. Pokazywał zdjęcia – dłonie w glinie, miski pełne niedoskonałości”.

- Redakcja
Pracowałam w marketingu przez dziesięć lat. Brzmi dumnie, tylko że kiedy ktoś pytał mnie, co właściwie robię, miałam ochotę odpowiedzieć: „przeżywam zawał, tylko trochę wolniej, dzień po dniu”.
Byłam tym wykończona
Każdy dzień wyglądał podobnie – budzik o 5:45, szybki prysznic, kawa w kubku termicznym, metro, korpo open space. Maile, targety, KPI-e, briefy i wieczne „to musi być gotowe na wczoraj”. Zbyt jasne światło, zbyt dużo dźwięków, ludzie, którzy pytają, jak minął weekend, choć wcale ich to nie obchodzi. I ja – z zaciśniętymi zębami i wiecznym bólem brzucha.
Ostatni raz spałam spokojnie chyba na studiach. Zdarzało mi się płakać w łazience, bo nie wiedziałam, jak wyrobić się z kolejnym nierealnym, ale koniecznym projektem. Na terapię nie miałam czasu, na życie – tym bardziej. Koleżanki z pracy mówiły, że mam idealne życie – bo noszę drogie marynarki i mam ładne stories z wyjazdów służbowych. Nie wiedziały, że czasem mam ochotę wyrzucić telefon przez okno.
Pewnego wieczoru, po szczególnie obrzydliwym dniu w pracy, weszłam na jakiś przypadkowy blog. Ktoś opisywał tygodniowy kurs ceramiki w małym miasteczku na południu Polski. Pokazywał zdjęcia – dłonie w glinie, miski pełne niedoskonałości, uśmiechy ludzi, których nikt nie oceniał. Następnego dnia poprosiłam o urlop. Kupiłam bilet autobusowy. To miał być tydzień wśród ciszy i gliny. Dla równowagi, oddechu.
Chciałam odpocząć
Przyjechałam do miasteczka w sobotnie popołudnie. Autobus był niemal pusty. Miałam ze sobą małą walizkę i jeden cel – przetrwać ten tydzień, nie myśląc o pracy. Wysiadłam na rynku, który bardziej przypominał plac z przystankiem i fontanną.
Udałam się do dawnej szkoły podstawowej, przerobionej na coś w rodzaju centrum kultury połączonego z hostelem. W pracowni stały stoły, koła garncarskie i półki pełne dziwacznych naczyń. Glina pachniała wilgocią i czymś znajomym, czego nie potrafiłam nazwać. W kącie stał piec – stary, masywny, czarny.
Było nas sześcioro. Młody chłopak, może dziewiętnaście lat, o nieobecnym spojrzeniu i nerwowych ruchach. Przedstawił się jako Kuba. Obok niego siedziała Paulina – z tych kobiet, które wyglądają, jakby przeżyły zbyt wiele, a jednocześnie potrafią się z tego śmiać. Była też Helena, wdowa, emerytka, która mówiła powoli, jakby każde słowo ważyło więcej niż powinno. Dwoje pozostałych uczestników było raczej cichych, trzymali się z boku.
Ja też na początku się nie odzywałam. Wzięłam glinę, próbowałam coś ulepić, ale dłonie miałam sztywne. Patrzyłam na innych. Paulina lepiła coś przypominającego dom. Helena zaczęła od kubka, potem przekształciła go w miskę. Kuba właściwie tylko siedział i wpatrywał się w swoją bryłę.
To był inny świat
W poniedziałek rano obudziłam się przed budzikiem. Słońce jeszcze nie wstało, a ja gapiłam się w sufit, licząc oddechy. Z kuchni dobiegał zapach kawy, ktoś już wstał. Ubrałam się szybko i zeszłam na dół.
W pracowni było chłodno, glina leżała przygotowana na stołach. Nasza prowadząca Irena krzątała się w milczeniu. Wsunęłam się na swoje miejsce i zaczęłam wygładzać krawędź misy, którą rozpoczęłam dzień wcześniej.
– Jak się dziś czujesz? – zapytała Paulina, przysiadając obok.
– Dobrze – odpowiedziałam automatycznie, jakbym była w biurze i miała zaraz podać raport.
– Nie wyglądasz – rzuciła i zaczęła coś ulepiać. – Nie trzeba odpowiadać. Ale jeśli masz ochotę, jestem ciekawa, co cię tu przygnało.
Nie odpowiedziałam od razu. Palce ślizgały się po wilgotnej powierzchni naczynia, które robiło się coraz cieńsze i bardziej kruche. Poczułam, że ręce mi się trzęsą.
– A ty? – zapytałam, żeby odsunąć uwagę od siebie.
– Rozwód. Dwójka dzieci, jeden były mąż. Wcześniej przedszkole, obiad, pranie. Potem nagle cisza i lodówka pełna rzeczy, których nikt nie chce jeść.
Spojrzałam na nią i przez moment nie wiedziałam, czy żartuje.
– A ty? – zapytała znów.
Wciąż czułam stres
Nie dało się tego dłużej odkładać. Przełknęłam ślinę.
– Nie chcę wracać do pracy – powiedziałam cicho, ale tak, że słyszała.
Paulina pokiwała głową.
– A co robisz?
– Marketing. W korporacji. Działy, raporty, prezentacje. Ciągłe poprawki, deadline’y, których nikt nie pamięta po tygodniu.
Zamilkłam. Poczułam, jak coś mnie ściska w środku. Chciałam dodać, że budzę się w nocy z lękiem, że nie zdążę, że zrobię błąd, że ktoś mnie upokorzy. Ale zamiast tego z trudem powiedziałam:
– Tam, to znaczy w pracy, w tym całym życiu, nie mogę już oddychać. Nie chcę tam wracać.
Reszta dnia minęła w milczeniu. Lepiłam dalej, chociaż misa zaczęła się kruszyć w jednym miejscu. I tak ją zostawiłam. Prowadząca przechodziła obok i tylko kiwnęła głową.
Po południu zaczęliśmy przygotowania do pierwszego wypału. Glina musiała być sucha i gotowa. Trzeba było podpisać swoje prace, poustawiać na blachach. Każdy coś podklejał, poprawiał. Ja zostawiłam wszystko tak, jak było. Z tą rysą, z nierównym brzegiem. To był pierwszy raz, kiedy nie próbowałam niczego naprawić.
Nie chciałam wracać
Prace z pieca poustawiano na stole – miski, talerze, kubki. Wypolerowane, szorstkie, czasem popękane, ale jakoś piękne. Moja misa miała małą dziurkę z boku. Nikt nie komentował. Prowadząca tylko spojrzała, podniosła ją i podała mi z krótkim:
– Weź. To twoje.
Każdy wyjeżdżał o innej porze. Ktoś zabrał mnie na dworzec samochodem, zostawił przy ławce, życząc „spokojnej drogi”. Miałam bilet powrotny do Warszawy na 16:20. Usiadłyśmy z Pauliną na chwilę w milczeniu. Patrzyła przed siebie.
– Będziesz dobrze – powiedziała nagle. – Serio. Byle nie wracać tam, gdzie cię duszą.
– A ty wracasz?
– Tak. Ale na własnych warunkach. Już nie będę milczeć.
Spojrzałam na ekran dworca. Pociąg miał przyjechać za pięć minut. Paulina wstała, objęła mnie krótko i poszła. Zostałam sama z walizką, torbą z miską i tą dziwną pustką w środku. Weszłam na peron, ale potem usiadłam znowu na ławce.
Zaczęłam od nowa
Czekałam jeszcze godzinę. Patrzyłam, jak ludzie odjeżdżają, jak wsiadają do pociągów, jak się żegnają. Słońce zaczęło powoli schodzić niżej, a ja wciąż nie ruszałam się z miejsca.
W końcu wstałam i zamiast wrócić na peron, poszłam w stronę rynku. Weszłam do tej samej kawiarni, w której jadłam pierwszego dnia ciasto ze śliwkami. Stała tam kobieta z warkoczem związanym sznurkiem.
– Dzień dobry. Ma pani jeszcze to ciasto śliwkowe z kruszonką?
– Dzisiaj tylko jabłkowe. Ale dobre – uśmiechnęła się.
Zamówiłam kawałek i herbatę. Usiadłam przy oknie. Przez chwilę tylko jadłam, potem spojrzałam na kobietę.
– A nie szukacie kogoś do pomocy?
– Do kawiarni?
– Tak. Nie mam doświadczenia, ale szybko się uczę.
– Znasz ekspres do kawy?
– Nie.
– Ale się nauczysz?
– Tak.
– No to przyjdź jutro o ósmej. Zobaczymy, co z ciebie będzie.
Podziękowałam. Wyszłam i usiadłam znowu na ławce. W ręce trzymałam bilet. Nie planowałam zostać, nie miałam planu, a mimo to zostałam. I czułam się z tym zaskakująco spokojna.
Beata, 38 lat
Czytaj także:
- „Teściowa nie wie, z kim zdradza ją teść. Ona i jej synalek zdziwią się, gdy odkryją, kto odwiedza moją sypialnię”
- „Wyjechałam na Mazury odpocząć od męża, a wymieniłam go na teścia. Wskoczyliśmy razem do jeziora i na głęboką wodę”
- „Nasza czereśnia na działce to żyła złota. Gdy po ucieczce od męża miałam długi, matka wyciągnęła tajemną białą kopertę”