„Pojechałam z mężem do sanatorium, by odpocząć w spokoju. Gdy poznałam Witka z pokoju obok, zrobiło się niezręcznie”
„Po kolacji mąż poszedł oglądać jakiś program o remontach w świetlicy. Powiedziałam mu, że idę przewietrzyć głowę. Wzięłam szalik, choć nie było aż tak zimno. Serce mi biło szybciej, choć nie biegłam. Witek czekał przy wejściu do parku. Stał, oparty o latarnię”.

- Redakcja
Sanatoria zawsze kojarzyły mi się z długimi kolejkami do zabiegów, rozmowami o chorobach i zapachem siarki. Jednak ostatnio uznałam, że może trochę zmiany dobrze nam zrobi. Ostatecznie człowiek nie żyje tylko po to, by podlewać pelargonie i prasować koszule. Mąż się ucieszył, bo miał ambicję „coś zrobić dla kręgosłupa”. Ja miałam ambicję mieć go trochę mniej na głowie. Pokoje były w miarę przyzwoite, jedzenie niesolone, ale zjadliwe, a program kulturalny – cóż, nie oczekiwałam cudów, byłam gotowa na bingo i chór emerytek.
Pierwsze dni mijały spokojnie. Trochę ćwiczeń, trochę spacerów, wieczorne seanse filmowe w świetlicy. I byłoby tak dalej, gdyby nie to, że pewnego popołudnia, wracając z zabiegu borowinowego, nie spotkałam Witka z pokoju obok. Od tamtej chwili, mimo że nie planowałam żadnych atrakcji, zrobiło się… ciekawie. Może nawet zbyt ciekawie.
Zaczepił mnie
Wracałam z masażu. Włosy miałam w nieładzie, twarz czerwoną jak pomidor, a na sobie stary dres, który powinien był dawno wylądować kuble na śmieci. Otwierałam drzwi do naszego pokoju, kiedy usłyszałam, że drzwi obok również się uchylają.
– Pani z borowiny? – zapytał mężczyzna z figlarnym uśmiechem.
Odwróciłam się z zamiarem powiedzenia czegoś chłodnego, ale on już stał z klapkami w ręku, oparty o framugę.
– No, tak – westchnęłam. – A pan, z czego taki zadowolony?
– Z życia. Nareszcie mam je tylko dla siebie. Jestem Witek.
– Maryla – odpowiedziałam krótko, zerkając na drzwi, za którymi czekał na mnie mąż.
– Może pani dzisiaj też wieczorek taneczny zaliczy?
– My z mężem raczej nie tańczymy – rzuciłam. – Zresztą, nie wiem, czy pan zauważył, ale to nie jest karnawał w Rio.
Witek się roześmiał.
– Ależ pani ma cięty język. Będzie zabawnie. Do zobaczenia, sąsiadko.
I zniknął w swoim pokoju. Zanim zdążyłam się ruszyć, już słyszałam, jak gwiżdże jakąś melodię. Niby nic takiego… ale pierwszy raz od dawna poczułam, że ktoś na mnie patrzy inaczej niż jak na współlokatora przy kolacji.
Wzruszyłam ramionami
Następnego ranka, mąż znowu marudził przy śniadaniu.
– Te jajka to chyba ktoś potraktował suszarką – stwierdził, dłubiąc widelcem w omlecie.
– To się nazywa „dieta lekkostrawna”. Jesteśmy w sanatorium, a nie w hotelu pięciogwiazdkowym.
– A ty co taka zadowolona? – zmrużył oczy podejrzliwie.
– Spałam dobrze – wzruszyłam ramionami i upiłam łyk wody z cytryną.
Nie miałam ochoty mówić mu o wczorajszym spotkaniu. Bo i o czym tu mówić? Przecież nic się nie wydarzyło. Tylko… śnił mi się Witek. Głupie. Po śniadaniu poszłam na gimnastykę. Mąż miał inhalacje, więc mogłam wreszcie odetchnąć. Ledwie weszłam do sali, usłyszałam znajomy głos:
– Dzień doby, pani Marylo!
Odwróciłam się i zobaczyłam Witka, już w sportowym stroju, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Uśmiechał się, jakbyśmy znali się od lat.
– A pan co, trener personalny? – odpaliłam. – Czemu mnie pan prześladuje?
– Przypadek, przysięgam! Ale skoro los tak chce…
Zanim zdążyłam mu odpowiedzieć, instruktorka zawołała wszystkich na maty. Witek rozłożył się dokładnie obok mnie.
– Niech pani uważa, bo mam dwa lewe kolana – szepnął konspiracyjnie.
– A ja mam męża – odszepnęłam.
– Ja mam rozwód – mrugnął i zaczął robić przysiady.
Miał w sobie coś, co drażniło. Może dlatego, że wiedziałam, że nie powinnam się uśmiechać. Ale uśmiechałam się. I to coraz szerzej.
Patrzył na mnie jak mężczyzna
Mąż poszedł na masaż, a ja wróciłam do pokoju z zamiarem poczytania gazety. Jednak zanim zdążyłam wygodnie usiąść, ktoś zapukał do drzwi. Myślałam, że to ktoś z obsługi, ale nie. Stał tam Witek, z termosikiem i dwiema filiżankami.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Zaparzyłem herbatę malinową. Wiem, że pani lubi – powiedział, jakby znał mnie od dzieciństwa.
– A niby skąd pan wie, co ja lubię?
– Podsłuchałem w kolejce po borowinę. Wspomniała pani, że mało tu dobrych herbat.
– Podsłuchiwanie to brzydki nawyk – uniosłam brwi, ale odsunęłam się, robiąc mu miejsce w progu.
Wszedł, jakby to był jego pokój, usiadł na fotelu i zaczął nalewać do filiżanek.
– Bez cukru, prawda?
– A pan to skąd wszystko wie? – zapytałam, siadając naprzeciwko.
– Mam dobrą intuicję. I dobre ucho – uśmiechnął się i podał mi herbatę. – No i oko.
Poczułam się, jakbyśmy grali w jakąś dziwną grę. Wiedziałam, że to nieodpowiednie, że mój mąż mógł wrócić w każdej chwili. Jednak herbatę wypiłam.
– Wie pan, że to niezręczne?
– Co konkretnie? Że przyszła pani sąsiada zaprosić na herbatę?
– To pan przyszedł!
– A pani otworzyła. To już coś.
Herbata była gorąca, pachnąca. On też pachniał. Czymś męskim i nie do końca sanatoryjnym. I patrzył na mnie jak mężczyzna. Jak dawno nikt nie patrzył. A potem usłyszeliśmy kroki na korytarzu.
– To chyba mój mąż – powiedziałam cicho.
Witek wstał błyskawicznie i wyszeptał:
– Dokończymy wieczorem?
I wyszedł, zostawiając termos.
Serce mi biło szybciej
Po kolacji mąż poszedł oglądać jakiś program o remontach w świetlicy. Powiedziałam mu, że idę przewietrzyć głowę. Wzięłam szalik, choć nie było aż tak zimno. Serce mi biło szybciej, choć nie biegłam. Witek czekał przy wejściu do parku. Stał, oparty o latarnię.
– Jest pani punktualna. To się chwali.
– A pan chyba nie ma nic lepszego do roboty?
– A może to właśnie jest najlepsze, co mogę robić?
Poszliśmy alejką, drzewa szumiały leniwie, lampy rzucały ciepłe światło. Milczeliśmy przez chwilę, a potem zapytał:
– Pani Marylo, jest pani szczęśliwa?
Nie odpowiedziałam od razu.
– To skomplikowane – wymamrotałam.
– Czyli nie. Bo jak ktoś jest szczęśliwy, to nie musi się zastanawiać.
Spojrzałam na niego kątem oka.
– Pan to chyba za dużo czytał poradników psychologicznych.
– Albo za długo byłem sam. I nauczyłem się słuchać ciszy.
Szliśmy jeszcze chwilę, a potem się zatrzymałam.
– Witek, ja mam męża. To wszystko, co robimy… to nie jest w porządku.
– Nie proponuję pani niczego nieprzyzwoitego. Po prostu miło mi się z panią rozmawia. Tylko tyle. I aż tyle.
Westchnęłam. Nie wiedziałam, czy się złościć, czy śmiać. Złościło mnie, że mi się to podoba.
– Dobrze. Jeszcze pięć minut.
– Trzymam cię za słowo, Marylo.
Po raz pierwszy powiedział moje imię bez „pani”. I jakoś głupio było mi go poprawiać.
Było mi niezręcznie
Następnego dnia mąż był wyjątkowo czujny. Może dlatego, że zauważył termos na stoliku. Zmarszczył brwi i zapytał:
– A to skąd?
– Sąsiad przyniósł. Malinowa herbata. Chciał się pochwalić, że sam zaparzył.
– Taki koleżeński?
– Taki… znudzony, chyba.
Przyglądał mi się chwilę, ale nie drążył. Może i lepiej. Bo ja sama nie wiedziałam, jak miałabym mu wyjaśnić, że herbata była w tej sytuacji najmniej istotna. Znów spotkałam się z Witkiem po zabiegach. Tym razem nie mówił nic śmiesznego, tylko patrzył.
– Dziś jesteś zamyślona – zauważył.
– Muszę trochę ochłonąć. To wszystko chyba za szybko się potoczyło.
– To tylko rozmowy. Spacer. Herbata. Żadna zbrodnia.
– Czuję się tak, jakbym już coś przekroczyła.
– Granice?
– Sumienia. Nie wiem.
Westchnął i spojrzał w stronę jeziora, które lśniło między drzewami.
– Nie chcę być dla ciebie problemem. Ale jesteś… inna. Ciepła. Wesoła. I trochę złośliwa – dodał z uśmiechem. – Lubię to.
– To nie wystarczy.
– Wiem. Wystarczy, żeby zapamiętać cię na długo.
Dotknął mojej dłoni. Delikatnie. Jakby pytał o zgodę. Wyrwałam ją, choć serce mi się ścisnęło.
– Przepraszam. Nie mogę.
– Rozumiem. Ale gdybyś kiedyś chciała... po prostu pogadać – wręczył mi kartkę z numerem telefonu. – Bez żadnych zobowiązań.
Schowałam ją do kieszeni. I przez resztę dnia już nic nie smakowało tak samo.
Uśmiechnęłam się smutno
Zostawiliśmy sanatorium za sobą w niedzielę rano. Mąż narzekał, że znów będzie musiał sam sobie znieść walizkę po schodach, a ja… cóż, patrzyłam w okno autobusu i udawałam, że mnie to rusza.
– No, dobrze nam to zrobiło – powiedział, gdy już siedzieliśmy na miejscach. – Ty jakoś mniej się złościsz.
– Może. Albo po prostu zmęczona jestem.
– Trzeba będzie wrócić za rok. Może tym razem gdzieś bliżej morza.
– Może.
Nie odpowiedziałam więcej, bo w kieszeni płaszcza czułam złożoną kartkę. Numer telefonu. Kilka cyfr i imię – Witek. Nie wyrzuciłam jej. Choć mogłam. Choć powinnam.
– O czym myślisz? – zapytał mąż po chwili.
– O niczym. Po prostu… chciałabym, żebyś czasem tak po prostu podał mi herbatę.
– Jak chcesz herbaty, to powiedz. Nie jestem jasnowidzem.
Uśmiechnęłam się smutno.
– Wiem. Właśnie o to chodzi.
Zamknęłam oczy. Nie zrobiłam nic „niewłaściwego”, prawda? Nie było żadnych pocałunków. Żadnych sekretów większych niż ten numer w kieszeni. A jednak… coś się we mnie zmieniło. Sanatorium miało być odpoczynkiem. A stało się lustrem. I choć wracałam z tym samym mężem, do tego samego mieszkania, wiedziałam, że już nie patrzę tak samo. Ani na siebie, ani na niego. Nie zadzwoniłam do Witka. Nie włożyłam też kartki do szuflady. Po prostu schowałam ją między kartki starej książki. Może na później.
Maryla, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Córka ma 30 lat i wciąż bierze ode mnie pieniądze. Chciałam, żeby miała wszystko, a zrobiłam z niej ofiarę losu”
- „Nasze małżeństwo było przewidywalne jak schabowy w niedzielę. To niewinny flirt w pracy przywrócił mi smak życia”
- „Zdradziłam męża z kochankiem z młodości i przez chwilę było miło. Nie dał mi jednak tego, czego naprawdę potrzebowałam”