„Na grzybach z teściową chciałam udawać kozaka. Cwana Tereska 1 zdaniem sprowadziła mnie do poziomu leśnej ściółki”
„Teresa od lat chwali się, że zna każdy zakątek lasu w promieniu 30 kilometrów, że jeszcze się nie zdarzyło, żeby wróciła z pustym koszykiem. Postanowiłam, że to będzie moja szansa. Pokażę jej, że nie jestem tylko miastowa, co nic nie umie. Udowodnię, że potrafię. Że jestem czegoś warta”.

- Redakcja
Zawsze myślałam, że wystarczy być miłą, grzeczną i uczynną, żeby teściowa mnie zaakceptowała. No bo czego można chcieć więcej od synowej? Nie krzywię się na zupę z podrobów, nawet wtedy, gdy przypomina breję z wątróbką i duszonymi cebulami, nie narzekam, gdy Teresa — moja teściowa — poprawia mi dziecko na rękach, bo „źle je trzymam”, a nawet milczę, kiedy mówi do Marka, mojego męża, że „wyraźnie schudł odkąd się ożenił”.
Tylko że milczenie nie działa. Teresa to kobieta konkretna, która nie rozczula się nad „dobrymi chęciami” i „staraniami”. Ją interesuje efekt. A efekt, z mojej strony, wciąż jest żaden. Według niej ani nie gotuję jak trzeba, ani nie mam gustu, ani nie umiem gospodarować domem. Przysłuchując się jej komentarzom, mam wrażenie, że jedyne, co mi się udało, to urodzić jej wnuka, ale i to pewnie i tak przecież „z pomocą lekarzy”.
Marek, mój mąż, niby mnie wspiera. Niby. To znaczy nie krytykuje. Ale kiedy jego matka rzuca w moją stronę te wszystkie swoje „życzliwe” uwagi, to on najczęściej ucieka wzrokiem w telefon albo „akurat idzie coś sprawdzić przy aucie”. Nie jestem naiwna — wiem, że dla niego ta sytuacja też jest trudna. Tylko że jemu łatwiej. On od trzydziestu lat żyje w zgodzie z matką, a ja od dwóch lat próbuję przebić się przez mur jej ocen i porównań.
I wtedy pojawiła się ta okazja: wspólne grzybobranie. Teresa od lat chwali się, że zna każdy zakątek lasu w promieniu trzydziestu kilometrów, że jeszcze się nie zdarzyło, żeby wróciła z pustym koszykiem. Postanowiłam, że to będzie moja szansa. Pokażę jej, że nie jestem tylko „tą z miasta, co nawet jajecznicy nie umie zrobić bez przepisu”. Udowodnię, że potrafię. Że umiem. Że jestem czegoś warta. Oczywiście bałam się, że coś schrzanię. Ale w sercu miałam cichą nadzieję, że może dziś Teresa spojrzy na mnie inaczej. Może dzisiaj zasłużę na jej szacunek. Może dzisiaj… wreszcie nie poczuję się jak intruz we własnej rodzinie.
Myślałam, że mnie szlag trafi
– O, patrzcie! To chyba prawdziwek! – zawołałam, schylając się z entuzjazmem nad okazałym, brązowym grzybem wyrastającym spod świerkowej gałęzi.
Złapałam go ostrożnie przy trzonie, tak jak widziałam na filmikach w internecie i uniosłam z dumą, prezentując moim towarzyszom porannej wyprawy. Teresa uniosła brew. Już wiedziałam, że coś będzie nie tak.
– To niejadalny – rzuciła, nawet nie zbliżając się do mnie. – Widzisz, trzon ma siateczkę? Nie ten gatunek. Pomyliłaś go z borowikiem szlachetnym. Ten tu to goryczak żółciowy.
– Ale wygląda jak borowik… – mruknęłam, czując, jak rumieniec wstydu rozlewa się po mojej twarzy.
– No właśnie. „Wygląda” – powiedziała z naciskiem i ruszyła przed siebie. – Na wygląd się nie zbiera, tylko na wiedzę.
Marek podszedł do mnie, dotknął mojego ramienia.
– Kochanie, spokojnie, na pewno zaraz coś znajdziesz – uśmiechnął się, ale to nie pomogło. Nie chciałam słyszeć „znajdziesz coś”, chciałam usłyszeć: „świetnie ci idzie”, „dobrze to zrobiłaś”.
Szłam za nimi, z każdym krokiem czując, jak mój zapał ulatuje jak para z gorącej kawy. Teresa sunęła po lesie jak radar – tu się schylała, tam przyklękała, po kilku minutach jej koszyk już miał kilka pięknych okazów. Czułam się, jakbym przyszła do teatru grać główną rolę, a zapomniała tekstu. I butów. I spodni. W końcu Teresa zatrzymała się przy czymś, co dla mnie wyglądało jak kawałek spleśniałego chleba i uśmiechnęła się sama do siebie.
– Młody podgrzybek. Idealny. Zobacz, Anna, taki można włożyć do koszyka.
– No patrz, Anka, a mówiłaś, że potrafisz rozpoznać prawdziwka – rzuciła Teresa przez ramię, niby żartem, ale z tą nutą, która wbijała się pod skórę.
Zacisnęłam usta. Marek spojrzał na mnie z lekkim niepokojem, jakby czuł, że zaraz pęknę. Ale nie. Jeszcze nie teraz. Jeszcze się trzymałam.
– To dopiero początek – rzuciłam, prostując się. – Jeszcze was zaskoczę.
I wtedy zobaczyłam, jak Teresa się uśmiecha. Ale to nie był uśmiech wsparcia. To był uśmiech jak u kota, który wie, że mysz jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że nie ma dokąd uciec.
Miałam dosyć jej docinków
– Ale ten jest piękny, zdrowy! – zawołałam, nie mogąc ukryć dumy, kiedy wyłowiłam spomiędzy mchów grubego, jasnobrązowego grzyba z aksamitnym kapeluszem. Trzymałam go tak, jakby był trofeum z polowania.
Teresa tylko zerknęła z odległości kilku kroków. Jej mina nie pozostawiała złudzeń.
– Robaczywy. Z daleka przecież widać – powiedziała lodowatym tonem.
– Ale przecież nawet nie spojrzałaś z bliska… – odparłam, próbując się nie zająknąć. – Może tylko tak wygląda?
– Dziewczyno – westchnęła i podeszła bliżej. – Zobacz, tu. Dziurki jak po kulkach. To larwy. Jak się zna, to się widzi. Nie trzeba zaglądać do środka – wyjaśniła, po czym odrzuciła grzyba na bok, jakby był śmieciem.
Stałam nad tym odrzuconym okazem, jak nad psem, którego ktoś kopnął. Czułam, jak coś we mnie narasta. Złość. Wstyd. Upokorzenie. I jeszcze te jej miny – niby uprzejma, niby z troską, ale podszyta pogardą.
– Czy ona musi wszystko wiedzieć lepiej? – pomyślałam, zaciskając dłonie na uchu koszyka.
Marek znowu próbował wkroczyć w rolę rozjemcy.
– Mamo, daj spokój, każdy kiedyś zaczyna. Pamiętam, że jak byłem mały, to też znosiłem robaczywe podgrzybki, a ty mówiłaś, że „trzeba próbować” – rzucił z lekkim uśmiechem.
– No bo byłeś dzieckiem – odbiła Teresa. – A Anna jest dorosłą kobietą. Pół godziny po lesie i wciąż nic, co można by zjeść. Zmarnowana energia.
Poczułam, jak dławi mnie w gardle. Spojrzałam na Marka, ale ten tylko wzruszył ramionami. Tyle zostało z jego wsparcia. Teresa szła już dalej, a ja zostałam z tyłu. Podniosłam kolejnego grzyba. Gołąbek. Jasnozielony kapelusz, ładny, zgrabny. Internet mówił, że niektóre gołąbki są jadalne. Tylko które?
– Nie masz pojęcia, co robisz – usłyszałam Teresę zza pleców. Nawet nie zauważyłam, że wróciła.
– Próbuję się nauczyć – odparłam przez zęby.
– W lesie nie ma miejsca na „próbuję” – odcięła się. – Tu się zbiera z głową albo nie zbiera wcale. Chyba że chcesz potem gotować muchomory i częstować nimi rodzinę.
Nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i ruszyłam w przeciwnym kierunku, głęboko w las. Może coś znajdę. Może coś udowodnię. A może się zgubię i wrócę dopiero wtedy, jak im przejdzie ta cała wyższość. Albo nie wrócę wcale. I tyle będą mieli z tej swojej królowej lasu. Tylko że zanim zrobiłam dziesięć kroków, zaczęły mnie gryźć sumienie i komary. Stanęłam, oparłam się o drzewo i westchnęłam.
– Przecież ja nawet nie wiem, gdzie jestem – mruknęłam do siebie.
I wtedy usłyszałam głos Teresy, gdzieś zza drzew.
– Marek, zawołaj Annę, bo zaraz zrobi się ciemno i będzie trzeba jej szukać z latarką!
Śmiała się. A ja się zagotowałam. Bo to już nie było tylko zgryźliwe. To było uszczypliwe.
Byłam już wściekła jak osa
Szłam szybciej niż powinnam, klucząc między krzewami i niskimi sosnami. Las był gęsty, pachniał wilgocią i czymś jeszcze – jakimś napięciem. Tak jakby sam czuł, że ktoś zaraz straci panowanie nad sobą.
– Nie jestem idiotką – szeptałam do siebie, zaglądając pod kolejny krzak. – Umiałam rozpoznać kurkę i muchomora jeszcze zanim poznałam Marka. Po prostu… potrzebuję czasu. I spokoju. I żeby ktoś mi w końcu przestał mówić, że się do niczego nie nadaję.
Wtem coś przyciągnęło moją uwagę. Niedaleko przy pniu sosny rósł samotnie piękny grzyb.
– Teraz się nie pomylę. To na pewno borowik! – powiedziałam głośno i z triumfem.
– Borowik? – odezwał się głos Teresy tuż za mną. – Pozwól, że spojrzę.
Znieruchomiałam. Odwróciłam się powoli. Teresa wzięła grzyba z moich rąk i uniosła go do światła.
– Muchomor sromotnikowy – powiedziała chłodno. – Najbardziej trujący. Lepiej się do niego nie zbliżać! I odrzuciła go ze wstrętem na bok.
– Serio? – zapytałam z głupią nadzieją.
– Serio. Biały trzon, pochwowy pierścień, zabarwienie kapelusza – klasyka. Aż się dziwię, że nic ci nie dało do myślenia – dodała i ruszyła przed siebie.
Stałam w miejscu, patrząc na tego cholernego grzyba, jakby to on mnie zdradził. W głowie dudniły mi słowa: „Najbardziej trujący”. Oczy mi zaszły łzami, ale nie płakałam. Już nie. Teraz byłam wściekła. Wściekła na las, na grzyby, na Marka, który znowu zniknął gdzieś między drzewami i na Teresę, która nie potrafiła wykrzesać z siebie minimum wsparcia. Miałam dość. I byłam gotowa na konfrontację.
Czułam się jak amatorka
Las powoli cichł. Słońce chowało się za koronami drzew, a ja szłam za nimi, ostatnia, z pustym koszykiem i ciężarem w piersi. Marek niósł reklamówkę z butelką wody i kilkoma kanapkami, których nikt nie ruszył. Teresa szła przodem, sprężystym krokiem, jakby wracała z polowania, a nie z rodzinnego spaceru. Jej koszyk był wypchany – same podgrzybki i maślaki, jak z atlasu. Oczywiście.
Milczeliśmy. Ja i Marek wymieniliśmy tylko jedno spojrzenie. Było w nim coś na kształt „przepraszam”, ale i tak nie wystarczyło. Kiedy wyszliśmy z lasu i zobaczyłam nasz samochód, poczułam wreszcie ulgę. Może jeszcze nie fizyczną, ale psychiczną. Jakby koniec tego dnia miał też oznaczać koniec tej upokarzającej wycieczki. I wtedy to się wydarzyło.
– No proszę… – powiedziała Teresa, zatrzymując się tuż przed autem. – A tu, obok samochodu – prawdziwek jak malowany!
Zgięła się, zerwała go z ziemi i uniosła z triumfem.
– O, jaki jędrny, zdrowy, czysty! – powiedziała z zachwytem. – Widzisz, Anno? Nawet nie trzeba do lasu wchodzić.
Zamarłam. Stałam dwa metry od niej i gapiłam się na grzyba, który rósł dosłownie obok lewego koła. Doskonały. Idealny. Prawdziwek jak z okładki. I to nie ja go znalazłam. Marek zaśmiał się. Autentycznie.
– Mama mistrzyni. Nawet nie trzeba do lasu – powtórzył z uśmiechem.
– Mhm – burknęłam, wrzucając mój pusty koszyk na tylne siedzenie.
Usiadłam z przodu i spojrzałam w okno. Las odbijał się w szybie jak wyrzut sumienia. Próbowałam nie dać po sobie poznać, że czuję się jak ostatnia amatorka, ale w środku… w środku miałam ochotę wyć. Przecież się starałam. Tyle godzin, tyle napięcia, tyle prób. A koniec końców – nawet grzyb przy aucie znalazła ona. Nawet parking był jej.
Nie pozwolę się upokarzać
Siedziałam w aucie i patrzyłam, jak Teresa z dumą pakuje swojego borowika na sam szczyt koszyka, jakby to był medal. Marek jeszcze próbował zagadywać, że „fajnie było” i „trzeba to powtórzyć”, ale nie słuchałam. Miałam w głowie pustkę, a w sercu… to uczucie, którego nie chciałam nazwać zazdrością, ale jednak coś w niej było.
Zamknęłam oczy. Przewijałam w głowie cały dzień, każdą jej uwagę, każdą moją próbę. I zrozumiałam, że to wcale nie chodziło o grzyby. Ani o borowiki, ani o muchomory, ani o mój pusty koszyk. Chodziło o władzę. O hierarchię. O to, kto rządzi w rodzinie. Teresa nie szukała towarzyszki do grzybobrania. Ona przyszła tam po to, żeby po raz kolejny udowodnić, że to ona wie lepiej. Że to ona jest niepodważalnym autorytetem. Że może mnie poprawiać, krytykować, a nawet drwić i wszystko to ubierać w formę „pomocy”. Bo przecież ona tylko „uczy”.
A ja? Chciałam być doceniona. Chciałam poczuć, że też coś potrafię. Że jestem częścią tej rodziny nie tylko z powodu obrączki, ale dlatego, że się staram. Że coś wnoszę. Ale zamiast tego usłyszałam, że prawie otrułam rodzinę i że nie warto było wchodzić do lasu, skoro najlepszy grzyb i tak czekał przy parkingu. Spojrzałam na Teresę przez lusterko. Uśmiechała się do swojego koszyka. Była zadowolona. Wygrała. Znowu. Może ona nigdy nie da mi tej aprobaty, której tak szukam. Może jej sposób na budowanie pozycji to właśnie podważanie pozycji innych. Może ja już zawsze będę „tą młodą, co nie zna się na niczym”. Nie wiem, czy kiedykolwiek coś się zmieni. Ale jedno wiem na pewno, że nie pozwolę się więcej upokarzać. Nawet w lesie.
Anna, 26 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W nudnym związku gniłam jak stara śliwka. Wskoczyłam więc za kochankiem jak w kompot i straciłam wszystko w 1 chwili”
- „Przez 15 lat patrzyłam mężowi na ręce, bo czułam, że mnie zdradza. Gdy wyjawił mi prawdę, straciłam nie tylko jego”
- „Mąż podejrzanie często zamykał się w łazience i nie było z nim kontaktu. Gdy odkryłam co się dzieje, było już za późno”