Reklama

Nigdy nie byłam typem dziewczyny, która marzyła o życiu w wolnym rytmie, z filiżanką herbaty na tarasie i widokiem na pola. Moje życie było szybkie, głośne i… trochę za ciasne. Miałam 28 lat i od dwóch lat siedziałam w korporacji, gdzie codzienność wyznaczały spotkania na komunikatorze i wieczne terminy w mailach. Nie, żebym narzekała — sama wybrałam tę drogę. Ale kiedy zorientowałam się, że trzydziestka stoi tuż za rogiem, a ja nadal nie wiem, czy bardziej mnie cieszy premia kwartalna, czy kawa na wynos o 7:15 rano, poczułam, że potrzebuję przerwy.

Reklama

Karolina, moja przyjaciółka jeszcze z liceum, od miesięcy namawiała mnie, żebym przyjechała do niej na wieś. „Naładować baterie”, jak to ładnie określała. Pracowała zdalnie, pomagała swojemu wujkowi Jarkowi w sadzie, a ja zawsze się śmiałam, że wieś to nie miejsce dla mnie. No bo co ja tam będę robić? Przecież ja nie odróżniam jabłoni od gruszy!

– Bożena, przyjedź, serio. Trochę ruchu ci nie zaszkodzi, a poza tym... mamy teraz sezon na brzoskwinie. To odmiana Harnaś. Cała wieś żyje tymi zbiorami, bo to trudna uprawa. Będzie zabawnie.

Siedząc w kuchni, wlepiałam wzrok w mój telefon, jakbym czekała, że decyzja sama się podejmie. Spojrzałam w okno. Mój widok to betonowe ściany i śmietnik. No i wybrałam.

– Dobra, przyjeżdżam. Ale nie mów potem, że ci nie ostrzegałam, jak będę marudzić.

Potrzebowałam oddechu. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ten oddech będzie miał słodki zapach brzoskwini.

Przyciągnął mnie i pocałował

– Bożena, szybciej, bo te brzoskwinie same się nie zbiorą! – zawołała Karolina, znikając między rzędami drzewek.

Słońce paliło jak oszalałe, a ja już po godzinie miałam dość tego „sielskiego życia”. Ręce kleiły mi się od soku, włosy przylepiały do twarzy, a ramiona bolały od ciągłego napinania. Wieś. Genialny pomysł.

– No chodźże, Miastowa, nie marudź! – nagle zza drzewa wychyliła się męska twarz.

Nie miałam pojęcia, kto to, ale jego uśmiech był bezczelnie zadowolony. Chłopak był wysoki, z rozczochranymi włosami i spojrzeniem, które mówiło: „Ty nie masz pojęcia, co tu robisz”. Pewnie nie miałam.

– Miastowa? – uniosłam brew, podchodząc bliżej. – To twoje powitanie dla wszystkich turystów, czy specjalnie dla mnie taki przytyk?

– Tylko dla ciebie – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Bartek jestem.

Podał mi dłoń ubrudzoną sokiem z brzoskwiń. Otarłam rękę o spodnie i uścisnęłam jego dłoń, zbyt pewna siebie, by pokazać, że czuję się tu obco.

– Bożena. I wbrew pozorom, wiem, że brzoskwinie rosną na drzewach.

– Serio? No to nie jest źle jak na kogoś z Warszawki – rzucił, a jego usta zadrżały w półuśmiechu.

I tak zaczęła się nasza słowna przepychanka, która trwała przez całe popołudnie. On śmiał się z mojego manicure'u, ja z jego tatuażu, który wyglądał, jakby zrobił mu go kolega na kolanie w garażu. Ale to był flirt. Bez wątpienia.

Wieczorem, gdy Karolina zniknęła gdzieś w domu, a ja przechadzałam się po podwórku, natknęłam się na niego znowu. Siedział przy stodole, dłubiąc czymś w skrzynce z narzędziami.

– Zgubiłaś się znowu, Miastowa? – zapytał, nie podnosząc głowy.

– A może po prostu szukam kogoś, kto mi wytłumaczy, co ludzie robią wieczorami na wsi? – odpowiedziałam, podchodząc bliżej.

Spojrzał na mnie spod byka, ale jego oczy śmiały się, jakby wiedziały o mnie coś, czego ja jeszcze nie odkryłam.

– No to chodź, pokażę ci, co robią – powiedział i zanim zdążyłam się zorientować, przyciągnął mnie do siebie i pocałował.

To nie był filmowy pocałunek z romantycznym podkładem muzycznym. Był szybki, bezczelny i… cholernie prawdziwy. Poczułam ciepło rozlewające się po całym ciele. „To miał być tylko niewinny flirt, prawda?” – pomyślałam, próbując złapać oddech, ale on już wrócił do skrzynki z narzędziami, jakby nic się nie stało. A jednak stało się wszystko.

Nasza noc pachniała brzoskwiniami

Karolina zasnęła jak kamień. Ja kręciłam się z boku na bok, nie mogąc oddychać w dusznym, letnim powietrzu. Otworzyłam okno, mając nadzieję, że wiatr przyniesie ulgę. Przyniósł tylko zapach brzoskwiń. I dziwne przeczucie, że nie zasnę, dopóki nie zobaczę Bartka jeszcze raz tej nocy. Wyszłam na zewnątrz w krótkich szortach i bluzie Karoliny. Słońce już dawno schowało się za horyzontem, ale upał wciąż trzymał ziemię w objęciach. Bartek siedział przy stodole, jakby czekał.

– A mówiłem, że wieczorem coś się dzieje na wsi – uśmiechnął się, podnosząc wzrok.

– Myślałam, że wieś zasypia o dwudziestej – odpowiedziałam, siadając obok niego. – A ty co, nie śpisz, bo masz dyżur strażnika brzoskwiń?

– Nie śpię, bo szkoda życia na spanie. Słuchaj, Bożena… – zawiesił głos, jakby szukał słów, których nie używał często. – Masz czasem wrażenie, że jesteś w złym miejscu? Że czekasz, aż coś się wydarzy, ale nic nie przychodzi?

Patrzyłam na niego, a serce mi przyspieszyło. Wiedziałam, o czym mówi. Wiedziałam aż za dobrze.

– Cały czas – odpowiedziałam cicho. – Myślałam, że praca, kariera, to wszystko jakoś mnie „ustawi”. Ale im bardziej się staram, tym bardziej czuję, że coś tracę. A może już dawno to straciłam?

Siedzieliśmy w ciszy. Tylko świerszcze i jakieś nocne ptaki śmiały się z naszej bezradności.

– Wiesz, marzę o Warszawie – powiedział nagle. – Chcę się stąd wyrwać. Nie dlatego, że nienawidzę wsi. Boję się tylko, że tu utknę na zawsze. Jak mój ojciec.

Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Ja uciekałam z miasta, a on chciał tam uciec.

– A ja uciekłam tutaj, bo miałam dość. Myślałam, że może tu znajdę coś, czego mi brakuje – westchnęłam. – Ale chyba i tak wszędzie jesteśmy obcy, jeśli nie wiemy, czego szukamy.

Bartek złapał moją rękę. Jego palce były szorstkie, ale trzymały delikatnie, jakby się bał, że się rozpadnę.

– Dzisiaj nie musimy szukać. Dzisiaj wystarczy, że jesteś tutaj.

Nie wiem, czy to on się zbliżył do mnie, czy ja do niego, ale po chwili nasze usta spotkały się znowu. Tym razem nie było pośpiechu. Było ciepło, miękko, bezpiecznie. Jakbyśmy w tym pocałunku uciekali przed całym światem, który nie umiał nas zrozumieć. Noc pachniała brzoskwiniami. A ja nie wiedziałam, czy buduję coś pięknego, czy po prostu szukam schronienia przed samą sobą. „Dlaczego zawsze zakochuję się w tych, którzy i tak odchodzą?” – pomyślałam, kiedy leżałam obok niego w sianie, słuchając jego oddechu i czując, jak moje myśli galopują szybciej niż serce.

Nie chciałam się zakochać

Z samego rana Karolina wparowała do pokoju, wymachując telefonem.

– Bożena, zgadnij, kto dostał fuchę w Warszawie i właśnie odebrał telefon od wielkiej firmy? – zawołała, zanim jeszcze zdołałam otworzyć oczy.

Nie musiałam zgadywać. Wiedziałam.

– Bartek? – zapytałam, choć ton Karoliny mówił wszystko.

– Bingo! Chyba spełni swoje marzenie, co? – usiadła obok mnie na łóżku. – I co, teraz będziesz grała ofiarę letniego romansu? – dodała, patrząc na mnie z tym swoim brutalnym, bezlitosnym realizmem.

Nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że nie chciałam się zakochać? Że to wszystko miało być tylko zabawą? Że nie planowałam leżeć w nocy obok niego i marzyć, żeby ten moment nigdy się nie kończył?

Po południu spotkałam Bartka przy stodole. Znowu tam siedział, z telefonem w dłoni, jakby bał się wcisnąć zieloną słuchawkę i zmienić swoje życie.

– Gratuluję – powiedziałam, starając się, by mój głos brzmiał naturalnie. – Warszawa stoi przed tobą otworem.

– Tak, chyba tak – odpowiedział i podniósł wzrok. Jego oczy nie były już tak pewne siebie jak wtedy, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. – Bożena, ja... to wszystko było... nie wiem, czym...

– Nie musisz tego nazywać, Bartek. I nie musisz się tłumaczyć – przerwałam mu. – Może się jeszcze spotkamy w Warszawie.

Uśmiechnął się krzywo. Wiedzieliśmy oboje, że to pusty frazes. Gdy odjeżdżał, a ja stałam przy bramie, zobaczyłam w jego oczach smutek pomieszany z ulgą. Tak odchodzą ludzie, którzy nie mają odwagi zostać. Wróciłam do domu. Minęło kilka dni, a może więcej. Karolina robiła porządki w kuchni, jakby nic się nie wydarzyło. Chciałam się zająć czymkolwiek, co zagłuszy ten nieprzyjemny ucisk w żołądku, więc sięgnęłam do torebki.

Moje palce natrafiły na coś twardego i podłużnego. Test ciążowy! Kupiłam go kilka dni temu, bo czułam się dziwnie i okres nie przychodził. Wydawało mi się to niemożliwe, ale pobiegłam do łazienki, moje ręce drżały, jakby miały za chwilę wybuchnąć. Minuty ciągnęły się jak godziny. Patrzyłam, jak na ekraniku powoli, bezlitośnie, pojawia się druga kreska. Pozytywny.

– Co ja teraz zrobię? – wyszeptałam do swojego odbicia w lustrze, które wyglądało bardziej obco niż kiedykolwiek.

Wyszłam z łazienki jak w transie, z testem w dłoni. Karolina spojrzała na mnie i bez słowa zabrała mi go z ręki.

– Bożena, spokojnie. Testy też czasem się mylą, wiesz? – powiedziała, choć jej twarz mówiła jasno: „Co ty narobiłaś, dziewczyno?”.

Ale ja już tonęłam w myślach sięgających daleko w przyszłość, której wcale nie planowałam.

Może to był jakiś znak?

Leżałam na łóżku, patrząc w sufit, który nagle wydawał się przygniatać mnie swoim ciężarem. Noc ciągnęła się jak wieczność, a ja powtarzałam w głowie jedno zdanie: „To nie może być prawda”. Karolina siedziała w kuchni, udając, że przegląda gazetę, ale widziałam, że co chwilę zerka w stronę mojego pokoju. W końcu nie wytrzymałam i wyszłam z pokoju.

– Wymyśliłaś coś? – zapytała bez owijania w bawełnę.

– Jeszcze nie – odpowiedziałam, a głos zadrżał mi bardziej, niż chciałam.

Karolina westchnęła i wyciągnęła z szuflady kolejny test.

– Masz. Rób. I nie panikuj, dopóki nie będziesz miała pewności. Poza tym na pewno to trzeba potwierdzić.

Chciałam powiedzieć jej, że już mam pewność, że przecież ta kreska nie pojawiła się tam przypadkiem. Ale nie odezwałam się ani słowem. Wzięłam test i wróciłam do łazienki, czując, jak każdy krok jest cięższy od poprzedniego. Minęło kilka minut. Albo kilka wieczności. Patrzyłam na biały pasek, jakby od tego kawałka plastiku zależało moje życie. Jedna kreska. Patrzyłam na nią jeszcze długo, jakbym nie wierzyła, że coś tak drobnego może odmienić moje myśli w sekundę. Poczułam ulgę, która zalała mnie jak ciepła fala. I zaraz potem – pustkę.

– I co? – Karolina czekała w progu, jak skazaniec na werdykt.

– Negatywny. – Moje słowa brzmiały, jakbym mówiła o kimś innym.

– A nie mówiłam? – westchnęła Karolina i przytuliła mnie z siłą, której w niej nie podejrzewałam. – Ale zrób sobie jeszcze badanie u lekarza, dla spokoju.

Kilka dni później siedziałam w gabinecie. Lekarz był rzeczowy i spokojny.

– Proszę się nie martwić. Sprawa jest jednoznaczna. Nie jest pani w ciąży.

Wyszłam z przychodni z dziwnym uczuciem, którego nie potrafiłam określić. To nie była tylko ulga. To było coś więcej. Jakby ktoś wyrwał mi z rąk scenariusz filmu, który jeszcze chwilę temu miałam wyreżyserować. „Tak blisko… a jednak. Może to znak.” – przemknęło mi przez głowę, kiedy wracałam do domu Karoliny. Nie wiem, ile czasu siedziałam w milczeniu na ganku, patrząc w sad. Może godzinę, może dwie. Ale pierwszy raz od wielu dni czułam ciszę, która nie bolała.

Dostałam nauczkę na resztę życia

Wracałam do miasta z dziwnym spokojem. Nie było euforii, ale nie było też żalu. Droga, którą jeszcze kilka tygodni temu pokonywałam z myślą, że uciekam z zatłoczonego świata, teraz wiodła mnie z powrotem — do tego samego świata, ale już z inną głową. Warszawa przywitała mnie tak, jak zwykle: klaksonami, ludźmi wpatrzonymi w telefony, kawą na wynos. Ale to wszystko już mnie nie irytowało. Przestałam walczyć z tym tempem, jakbym zrozumiała, że to nie ono mnie goniło, tylko ja sama się w nim ścigałam.

W domu zrzuciłam torbę na podłogę i przez chwilę po prostu stałam w ciszy. Wciąż miałam w głowie ten moment w łazience, gdy czekałam na wynik testu. Przez te kilka minut zdążyłam sobie wyobrazić całe życie: z dzieckiem, bez Bartka, z pytaniami bez odpowiedzi. Może dlatego teraz wszystko wydawało się proste.

Usiadłam na kanapie i odpaliłam komputer. W mailach czekało kilka nowych projektów, kilka niedokończonych rozmów. Ale po raz pierwszy nie miałam poczucia, że zaraz utonę. Otworzyłam notatnik i zaczęłam pisać coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam: listę rzeczy, które chcę zrobić dla siebie, nie dla kogoś innego. „Może czas zacząć dorastać? Może nie każda bajka musi kończyć się happy endem?” – pomyślałam, patrząc na pustą kartkę.

Bartek? Był lekcją. Wieś? Była przystankiem. Ta cała przygoda była jak lustro, w którym pierwszy raz zobaczyłam siebie naprawdę. Obiecałam sobie jedno: nigdy więcej nie pozwolę, żeby jakieś chwile decydowały za mnie. I nigdy więcej nie będę liczyć, że ktoś inny ułoży mi życie. To lato dało mi nauczkę. I nie była to bajka. Była to prawdziwa lekcja dorosłości.

Czasem trzeba się pogubić

Minęło pół roku, odkąd wróciłam z tej „wsi pachnącej brzoskwiniami”. Życie w Warszawie znowu nabrało tempa, ale ja już nie biegłam na oślep. Praca nadal była pracą — z całym tym korpożyciem, ale już nie była moim całym światem. Czasem, gdy stoję na przystanku, przypomina mi się Bartek. Ciekawe, czy znalazł swoje miejsce w stolicy. Czasem wyobrażam sobie, że mijamy się gdzieś w tłumie, nie wiedząc, że stoimy obok siebie. Ale to tylko myśl, która przychodzi i odchodzi, jak każdy inny przelotny impuls.

Nie zostałam wiejską dziewczyną z koszykiem brzoskwiń. Nie uciekłam też od miasta. Moje życie nie zmieniło się w bajkę, ale zmieniło się we mnie coś znacznie ważniejszego, bo zaczęłam słuchać siebie. Już nie czekam, aż coś się wydarzy. Robię te rzeczy, których kiedyś się bałam. Sama dla siebie. Tamto lato nauczyło mnie, że czasem trzeba się pogubić, żeby w końcu znaleźć drogę. Nawet jeśli po drodze trzeba przeżyć kilka nieplanowanych pocałunków i testów, które wywracają świat do góry nogami. I wiecie co? Wcale nie musi być szczęśliwego zakończenia, żeby ta historia miała sens.

Bożena, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama