„Pojechałem do sanatorium w Dusznikach, by podreperować duszę. Urokliwa kuracjuszka sprawiła, że i moje ciało drgnęło”
„Zauważyłem ją 3 dnia. Siedziała na ławce obok tej, którą zwykle wybierałem. Miała na sobie jasnobeżowy płaszcz i czytała książkę. Nie podniosła wzroku, kiedy przechodziłem, nawet nie drgnęła. Sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej lekturą. Przyciągnęła mój wzrok. Przez chwilę nie wierzyłem”.

- Redakcja
Patrząc w lustro, myślę, że życie naliczyło mi o dekadę więcej lat niż mam. Choroby robią swoje, nie ma się co oszukiwać. Często mówię sam do siebie – jeszcze jestem, ale już nie żyję. Właściwie przestałem naprawdę żyć tego dnia, kiedy umarła Maria. Moja żona. Moje wszystko. Sanatorium w Dusznikach to miejsce, do którego wracam nie po zdrowie, ale… sam nie wiem. Po wspomnienia? Po coś, co dawno się skończyło, ale wciąż trzyma mnie przy życiu? Ostatni raz byłem tu pięć lat temu z Marią. Ona jeszcze wtedy potrafiła się śmiać. I piła kawę z mlekiem w tej samej filiżance co ja. Mówiła: „Nie ma co brudzić dwóch”. A ja się tylko do niej uśmiechałem...
Teraz piję sam. W tej samej kawiarni. Na tej samej ławeczce przed wejściem. Z tą różnicą, że obok nikt już nie poprawia mi szalika, kiedy zsuwa mi się z szyi. Nikt nie przypomina, że czas na tabletki. I nikt nie mówi, że pachnie tu wiosną, choć to przecież środek września. Nie wiem, po co tu wróciłem. Lekarka powiedziała: „Panie Jerzy, niech pan się przewietrzy, zmieni klimat. Sanatorium dobrze panu zrobi”. Może. A może po prostu miałem nadzieję, że usłyszę jej głos na tej samej ścieżce w lesie. Albo zobaczę cień znajomej sylwetki przy brzozie, tej, przy której zawsze robiliśmy zdjęcia. Kiedy idę tam teraz, widzę tylko pustkę.
Codzienność w sanatorium to rytuał. Śniadanie o ósmej. Zabiegi o dziesiątej. Spacer przed obiadem. Długa kolejka po zupę jarzynową, której nikt nie kocha, ale wszyscy jedzą. A potem czas do kolacji – wolny jak przestrzeń pomiędzy dwoma wersami wiersza. Wszyscy mają jakieś swoje sprawy – krzyżówki, książki, plotki o nowych kuracjuszach. Ja mam tylko swoje wspomnienia o Marii. Zamykam oczy. Widzę ją. W granatowym płaszczu. Z zielonym szalem, który sama sobie zrobiła na drutach. Maria zawsze mówiła, że nie chce być modna, chce być sobą. A ja chciałem tylko być z nią. Teraz jestem sam.
Obserwuję ludzi. Starzy jak ja, ale jeszcze się śmieją. Grają w karty, flirtują. Czasem ktoś mnie zagadnie – a pan z kim przyjechał? – i wtedy kłamię, że sam, ale nie samotny. Bo jak powiedzieć obcej kobiecie, że nie mam już z kim dzielić ciszy? I że największym luksusem dziś byłoby móc znów powiedzieć: „Idziemy na spacer?”
Nie mogłem uwierzyć
Zauważyłem ją trzeciego dnia. Siedziała na ławce obok tej, którą zwykle wybierałem. Miała na sobie jasnobeżowy płaszcz i czytała książkę. Nie podniosła wzroku, kiedy przechodziłem, nawet nie drgnęła. Sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej lekturą. Nie lubię wpatrywać się w obcych ludzi, ale coś w niej przyciągało mój wzrok. Może cisza, która ją otaczała, taka inna od tej, którą noszę w sobie.
Następnego dnia znowu tam była. I znów ta sama ławka, ten sam płaszcz. A kiedy spojrzałem z bliska, dostrzegłem okładkę książki. Przez chwilę nie wierzyłem. To była ta sama powieść, którą czytałem ja. Starałem się nie wydać z siebie żadnego dźwięku, ale palce same ścisnęły mocniej grzbiet mojej własnej książki, schowanej w torbie.
Usiadłem dalej, w pewnej odległości. Wstydziłem się podejść bliżej. Zamiast tego wyjąłem swój egzemplarz i udawałem, że czytam, choć oczy tylko przesuwały się po literach. Co chwila zerkałem w bok, jakby to miało coś zmienić, jakby spojrzeniem można było zaprosić kogoś do rozmowy. Ale ona nawet na moment nie spojrzała w moją stronę. Trzeciego dnia się odważyłem. Znów siedziała w tym samym miejscu. Podszedłem wolno, z książką w ręku, jakby to mogło wystarczyć za słowa. Zatrzymałem się obok i cicho powiedziałem:
– Ciekawy wybór. Nieczęsto spotyka się kogoś, kto sięga po tę samą książkę.
Uniosła wzrok i uśmiechnęła się lekko.
– Mam ją od dawna. Wracam do niej co kilka lat. Teraz akurat znów poczułam, że powinnam.
– Ja też ją przywiozłem sobie do czytania. Pomyślałem, że może... przypadek.
– A może nie – powiedziała i zrobiła miejsce obok siebie.
Usiadłem. Nie zapytała, skąd jestem. Nie pytała o imię. Zaczęliśmy rozmawiać o autorze, o ulubionych fragmentach. Mówiła spokojnie, z taką uważnością, jakiej dawno nie słyszałem. Nie siliła się na żarty, nie próbowała wypełniać ciszy. Przeciwnie – pozwalała jej wybrzmieć. Czułem się dziwnie. Nie chodziło o kobietę samą w sobie. Chodziło o to, że od bardzo dawna nikt mnie nie słuchał w ten sposób. I że sam nie słuchałem nikogo z takim skupieniem.
Po chwili rozmowa się urwała. Siedzieliśmy obok siebie, każde z książką na kolanach, ale już nie czytaliśmy. Odprowadziłem ją wzrokiem, kiedy wstała i powiedziała tylko: „Do jutra?”. Nie odpowiedziałem od razu. Skinąłem głową i poczułem coś, czego się nie spodziewałem – coś między radością a lękiem. W drodze do pokoju przypomniałem sobie, jak kiedyś siedziałem z Marią dokładnie na tej samej ławce. Trzymała mnie za rękę i opowiadała o tym, co by zrobiła, gdybyśmy mieli jeszcze jedno życie. Mówiła wtedy: „Może znów byśmy się tu spotkali, na tej ławce?” A ja tylko się śmiałem i mówiłem, że jedno nam już w zupełności wystarczy. Teraz nie byłem tego taki pewien...
Czy to już zdrada?
Spotykaliśmy się codziennie. Bez umawiania, bez słów potwierdzenia. Po prostu wiedzieliśmy, że się zobaczymy. Zawsze o tej samej porze, na tych samych ławkach. Anna przynosiła książkę, ale coraz rzadziej ją otwierała. Ja też przestawałem udawać, że czytam. Zamiast tego rozmawialiśmy. Najpierw o pogodzie, o tym, co serwują na obiad. Potem o książkach, o filmach, o dawnych czasach.
Zadziwiało mnie, że potrafiłem z kimś tak długo rozmawiać. Przez ostatnie lata milczenie było moją codziennością. Nauczyłem się je znosić. A teraz nagle czekałem na czyjeś słowa. I na własne. Nie pytałem jej o rodzinę. Ona też nie pytała. Może wiedzieliśmy, że to wszystko przyjdzie później, jeśli w ogóle. Na razie wystarczało to, co było.
Któregoś dnia opowiadała o cieście drożdżowym, które kiedyś piekła z matką. Z jakiegoś powodu przypomniało mi się wtedy, jak Maria nie znosiła drożdży. I jak zawsze mówiła, że ich zapach przypomina jej stare schronisko, w którym nocowaliśmy raz w górach. Pamiętam, że wtedy się śmialiśmy, że może to było jakieś zapomniane karmelowe wspomnienie z dzieciństwa, tylko źle zapamiętane. Pomyślałem, że mógłbym to teraz opowiedzieć Annie, ale coś mnie zatrzymało. Uśmiechnąłem się tylko lekko i skinąłem głową.
Anna też milczała przez chwilę, jakby coś wyczuła. Potem znów mówiła, ale już nie o cieście. I ja nie wróciłem do myśli o Marii. Wracając do pokoju, czułem, jak coś się we mnie zmienia. Jeszcze nie wiedziałem co. Ale coraz częściej zaczynałem dzień od myśli, czy dziś też będzie tam siedzieć. A wieczorem przypominałem sobie jej głos. I to, jak poprawia rękaw płaszcza, zanim zacznie mówić. I jednocześnie gdzieś z tyłu głowy pojawiał się cień poczucia winy.
Zastanawiałem się, czy to już zdrada. Jeśli nie ciała, to chociaż wspomnienia. Czy zdradzam Marię, siedząc codziennie z inną kobietą? Czy to, że czuję ciepło, którego nie czułem od lat, znaczy, że ją wypieram? Czy nie powinienem jej wciąż być wierny, nawet teraz, kiedy już jej nie ma? A może właśnie dlatego, że jej nie ma, to ja powinienem jeszcze bardziej uważać, co robię? Następnego dnia Anna powiedziała coś, co wywołało we mnie falę, na którą nie byłem przygotowany.
– Lubię, jak pan słucha. Mój mąż nigdy nie słuchał, co mam do powiedzenia. Mówił najczęściej, że wszystko zna i wszystko już słyszał.
Zamilkłem. Spojrzałem w stronę lasu i nagle poczułem, że nie jestem już tylko wdowcem. Byłem kimś, kto znów chce czegoś więcej. I bardzo się tego bałem.
Czułem prawdziwą bliskość
Dzień był chłodniejszy. Wiatr znad lasu niósł zapachy wilgotnej ziemi i opadłych liści. Przyszedłem trochę wcześniej niż zwykle. Ławka była jeszcze pusta. Usiadłem i wyjąłem książkę, ale nie otworzyłem jej. Trzymałem na kolanach, jakby mogła mi w czymś pomóc. Anna przyszła chwilę później. Miała na sobie ciemny sweter i szary szal, który lekko się rozwiał, kiedy usiadła obok mnie.
– Wie pan, że dziś pierwszy raz naprawdę się bałam, że pana nie będzie?
Nie odpowiedziałem od razu. Przez chwilę słuchałem, jak szeleszczą liście pod butami przechodzących kuracjuszy. Potem powiedziałem cicho:
– Byłem tu już kiedyś.
Spojrzała na mnie pytająco, ale nie przerwała.
– Z żoną. Maria miała tu ostatni turnus przed diagnozą. Tu jeszcze się śmiała, jadła z apetytem, spacerowaliśmy... Nawet raz zgubiła się w lesie i wróciła po dwóch godzinach, cała mokra i zła, że się o nią nie martwiłem. Pamiętam, jak wtedy rzuciła mi w twarz: „Następnym razem to ty się zgub”. Powiedziała to tak śmiertelnie poważnie, że aż się roześmiałem. A ona potem też się śmiała. To był ostatni raz, kiedy słyszałem jej śmiech. Anna milczała. Siedziała lekko pochylona do przodu, jakby nie chciała, żebym widział jej twarz. Po chwili sięgnęła do torby. Wyjęła jabłko. Czerwone, lśniące, jakby wyjęte z bajki. Odłamała kawałek. Bez słowa podała mi.
– To za nią – powiedziała.
Nie wziąłem od razu. Spojrzałem na nią. Nie uśmiechała się. Nie patrzyła na mnie jak ktoś, kto oczekuje czegokolwiek. Raczej jak ktoś, kto wie. Kto rozumie. Kto nie chce nic zabierać. Wziąłem ten kawałek jabłka i skinąłem głową. Nie miałem siły nic powiedzieć. Przez moment poczułem, jakby Maria naprawdę tu była. Może w tym geście. Może w spojrzeniu Anny. Może po prostu we mnie.
Siedzieliśmy tak jeszcze długo. Wiatr przynosił coraz chłodniejsze powiewy. Słońce schodziło nisko, kładąc pomarańczowe światło na drzewach. W oddali ktoś śmiał się głośno. Ptaki przelatywały w górze, jakby się spieszyły. Ale my siedzieliśmy w miejscu. W milczeniu, które nie bolało. Wtedy zrozumiałem coś, czego nie potrafiłem ubrać w słowa, że czasem najważniejsze rzeczy dzieją się wtedy, gdy się nie dzieje prawie nic. I że można poczuć bliskość, nie mówiąc prawie wcale.
Wzięła moją dłoń
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem długo w ciemności, słuchając szumu drzew za oknem i rytmicznego tykania zegara na stoliku nocnym. Po jakimś czasie sen w końcu przyszedł, ale nie był spokojny. Śniła mi się Maria. Siedziała na ławce w sanatoryjnym parku, dokładnie w tym miejscu, gdzie ostatnio siedziałem z Anną. Była ubrana w swój granatowy płaszcz, ten sam, który zabrała ze sobą tamtego września. Miała ten sam wyraz twarzy, co zawsze, kiedy próbowała udawać, że się nie martwi.
– Idź dalej – powiedziała spokojnie, patrząc prosto na mnie.
Obudziłem się z nagłym wdechem. Podniosłem się do pozycji siedzącej, potrzebowałem chwili, żeby sobie przypomnieć, gdzie jestem. Serce waliło mi jak po biegu. Wiedziałem, że to był tylko sen, ale jej głos wciąż dźwięczał mi w uszach. Tak realny, tak znajomy. Nie zjadłem śniadania. Zamiast tego ubrałem się i wyszedłem wcześniej niż zwykle. Poszedłem sam w stronę lasu, nie tam, gdzie zwykle czekała Anna. Zatrzymałem się przy brzozie, tej, pod którą robiliśmy zdjęcia. Drzewo jak drzewo, a jednak dla mnie miało inne znaczenie. Stałem tam chwilę, wsłuchując się w cichy las. Potem ruszyłem dalej, ale bez kierunku. Po prostu szedłem.
Kiedy wróciłem do sanatorium, było już po południu. Zastanawiałem się, czy jeszcze ją spotkam. I czy chcę. Usiadłem na naszej ławce. Nie było jej. Może się rozmyśliła. Może poczuła, że coś się zmieniło. W końcu nie była niczemu winna. Po chwili usłyszałem jej kroki. Spojrzałem w bok i zobaczyłem, jak idzie powoli alejką. Usiadła obok bez słowa. Długo milczeliśmy. W końcu sam zacząłem.
– Śniła mi się. Siedziała tu i powiedziała: „Idź dalej”.
Anna nie odpowiedziała od razu. Tylko skinęła głową, jakby już o tym wiedziała. Albo jakby usłyszała kiedyś coś podobnego.
– Maria była... niepowtarzalna – powiedziałem. – Poznałem ją, kiedy miałem dwadzieścia trzy lata. Prowadziła bibliotekę w naszej dzielnicy. Przychodziłem codziennie po książki, a ona udawała, że nie zauważa, że wybieram tylko takie, które ona poleca. Miała w sobie coś, co sprawiało, że chciało się przy niej być. Nie krzyczała. Nie robiła scen. Jak się złościła, to tylko przez ciszę. Przez chwilę miałem wrażenie, że znów do niej mówię. Jak wtedy, w kuchni, kiedy opowiadałem o tym, co mnie dziś zdenerwowało, a ona tylko krzątała się w tle, czasem zadając pytanie, czasem tylko milcząc.
– Chorowała długo. Nie mówiła, że boli. Ale ja widziałem. Chciałem ją zatrzymać, jakby to było możliwe. I kiedy zniknęła... nie byłem na to gotowy. Nie miałem pojęcia, jak się żyje bez niej.
Anna wzięła moją dłoń. Nie patrzyłem na nią. Patrzyłem przed siebie. Dłoń była ciepła i spokojna.
– Może nie wszystko musi się kończyć – powiedziałem cicho. – Może coś nowego zaczyna się właśnie tu.
Jerzy, 76 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdradziłam męża, bo chciałam się zemścić za to, co mi zrobił. Dziś gardzę sobą i nie mogę spojrzeć w oczy dziecku”
- „Nie zdradziłam męża, bo kochanek nie tknął mnie nawet palcem. Każda kobieta czasem potrzebuje doprawić mdłe małżeństwo”
- „Zdradziłam męża z sąsiadem w garażu, bo chciałam coś poczuć. Nie byłam jedyną kobietą, którą próbował naprawić”