„Pojechałem na wakacje z żoną, a wróciłem z jej aktem zgonu. Chciałem z nią leżeć na piasku, a nie chować ją w piachu”
„W jednej sekundzie cały mój świat rozpadł się na milion kawałków. Bez namysłu chwyciłem za telefon i wezwałem pogotowie. Słowa grzęzły mi w gardle, ale jakimś cudem podałem adres. Ubrałem ją w pośpiechu, okryłem kurtką. Każda minuta trwała wieczność”.

- Redakcja
Tamte wakacje miały być początkiem nowego etapu w naszym życiu. Po trudnym roku pełnym pracy i napięć marzyliśmy o tym, by na nowo odnaleźć siebie. Wybraliśmy małą miejscowość nad morzem, gdzie fale spokojnie uderzały o brzeg, a słońce długo pieściło skórę. Nie mieliśmy wielkich planów – wystarczył nam wspólny czas, rozmowy do późna i spacery po piasku. Chciałem patrzeć, jak wiatr rozwiewa jej włosy, jak śmieje się, gdy uciekamy przed chłodną falą. Nie wiedziałem jeszcze, że zamiast budować wspomnienia, będę musiał się z nimi pożegnać. I że wrócę stamtąd sam, niosąc akt zgonu zamiast pamiątek.
Początek naszego wspólnego lata
Wysiedliśmy z samochodu dokładnie w samo południe. Powietrze było ciężkie od zapachu rozgrzanego asfaltu i soli znad morza. Kasia od razu roześmiała się na widok niewielkiego pensjonatu z bielonymi ścianami i kolorowymi pelargoniami w oknach. Ujęła mnie pod ramię i mocno ścisnęła.
– To będą nasze najlepsze wakacje – powiedziała, patrząc mi w oczy.
Uśmiechnąłem się tylko, nie chcąc wypuścić z ust żadnego słowa, które mogłoby popsuć tę chwilę. Sam w to wierzyłem. Choć może gdzieś, głęboko, coś mnie niepokoiło – jakieś trudne do uchwycenia uczucie, które wtedy łatwo zignorowałem. Pani w recepcji była serdeczna, pokój okazał się prosty, ale przytulny. Wrzuciliśmy bagaże na łóżko i po kilku minutach już byliśmy na plaży. Kasia zdjęła sandały i zanurzyła stopy w piasku. Stała chwilę, patrząc w dal, tam gdzie niebo stykało się z wodą.
– Patrz, jak jest pięknie – szepnęła.
Zatrzymałem się obok niej. Ludzie wokół śmiali się, biegali za piłką, rozkładali ręczniki, ale dla mnie cały świat skurczył się do tej jednej sylwetki w lekkiej, zwiewnej sukience. Chciałem, żeby ten dzień trwał wiecznie. Żeby nie było żadnych „jutro”, żadnych „może”, żadnych „co, jeśli...”. Tylko my dwoje, rozgrzany piasek pod stopami i jej śmiech unoszący się nad szumem fal. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że czas, który miałem z Kasią, kurczył się szybciej, niż umiałem to sobie wyobrazić.
Nastąpiła złowroga cisza
Drugiego dnia pogoda zaczęła się psuć. Nad ranem obudził mnie odgłos kropel uderzających o parapet. Kasia jeszcze spała, wtulona w poduszkę, z tym swoim spokojnym wyrazem twarzy, jakiego zawsze jej zazdrościłem. Wstałem cicho, zrobiłem kawę i usiadłem przy oknie, patrząc na szare morze. Kiedy się obudziła, miała bladą twarz i nieobecne spojrzenie.
– Źle spałaś? – zapytałem, podając jej kubek.
Wzruszyła ramionami.
– Dziwnie się czuję... Może to to powietrze? – próbowała się uśmiechnąć, ale uśmiech zgasł jej na ustach.
Nie chciałem dramatyzować. Wyciągnąłem ją więc na spacer, myśląc, że trochę świeżego powietrza jej pomoże. Szliśmy pustą plażą, omijając kałuże. Kasia szła wolno, jakby każdy krok sprawiał jej trudność. Kilka razy musiałem się zatrzymać i poczekać, aż mnie dogoni.
– Może wrócimy? – zaproponowałem.
– Nie, jeszcze chwilę... Chcę popatrzeć na morze – odpowiedziała szeptem.
Wiatr rozwiewał jej włosy, a ona stała bez ruchu, wpatrzona w szare fale. Pomyślałem wtedy, że wygląda jak ktoś, kto żegna się z czymś ważnym. Albo z kimś. Po powrocie do pensjonatu Kasia położyła się do łóżka. Miała dreszcze, a jej czoło było gorące jak rozgrzany kamień. Położyłem mokry ręcznik na jej czole i przez chwilę siedziałem przy niej, czując narastający lęk.
– To tylko przeziębienie – próbowałem siebie uspokoić. – Jutro będzie lepiej.
Ale cisza w pokoju była zbyt ciężka. Tak ciężka, że aż trudno było oddychać.
Jeden dzień zmienił wszystko
Obudził mnie jej płacz. Był cichy, niemal niezauważalny, ale dla mnie głośniejszy niż burza. Zerwałem się z łóżka i zobaczyłem Kasię skuloną w pościeli, drżącą jak liść na wietrze.
– Kasia, co się dzieje? – klęknąłem przy niej.
– Nie mogę oddychać – wyszeptała, łapiąc powietrze krótkimi, urywanymi haustami.
W jednej sekundzie cały mój świat rozpadł się na milion kawałków. Bez namysłu chwyciłem za telefon i wezwałem pogotowie. Słowa grzęzły mi w gardle, ale jakimś cudem podałem adres. Ubrałem ją w pośpiechu, okryłem kurtką. Każda minuta trwała wieczność.
– Trzymaj się, kochanie, proszę, wytrzymaj – mówiłem, nie wiedząc nawet, czy mnie słyszy.
Kiedy ratownicy wbiegli do pokoju, zrobiło się zamieszanie. Pytali o wszystko naraz: kiedy zaczęły się objawy, czy była na coś chora, czy przyjmowała leki. Stałem tam jak sparaliżowany, próbując odpowiadać, choć każdy dźwięk wydawał się nie mieć sensu. W karetce trzymałem ją za rękę, czując, jak jej skóra staje się coraz zimniejsza.
– Kocham cię – wyszeptałem, nie wiedząc, czy jeszcze słyszy.
W szpitalu zabrali ją ode mnie natychmiast. Kazali czekać. Siedziałem na plastikowym krześle, wpatrując się w drzwi, w których zniknęła. Kiedy lekarz wyszedł, wiedziałem już, zanim cokolwiek powiedział. Spojrzał na mnie tym spojrzeniem, które mają ludzie, gdy wiedzą, że niosą wiadomość, po której nic już nie będzie takie samo.
Walka o jej życie
– Udało się ją ustabilizować, ale jej stan jest bardzo ciężki – powiedział lekarz. – Wprowadziliśmy ją w śpiączkę farmakologiczną. Czekamy na wyniki kolejnych badań.
Te słowa wstrząsnęły mną jak grom. Stałem w szpitalnym korytarzu, w za dużym swetrze, z dłońmi w kieszeniach, które drżały tak, że nie byłem w stanie ich powstrzymać. Wszystko we mnie krzyczało: „To nie może się dziać naprawdę. To przecież Kasia. Moja Kasia!” Pozwolili mi wejść do niej tylko na chwilę. Leżała podpięta do urządzeń, z maską tlenową na twarzy, ledwie przypominając tę samą kobietę, która jeszcze wczoraj śmiała się na plaży. Usiadłem przy niej i wziąłem ją za rękę. Była bezwładna. Bezsilna. Bezbronna.
– Pamiętasz, jak mówiłaś, że chcesz wrócić tu za rok? – mówiłem do niej cicho. – Że przywieziemy kiedyś wnuki i pokażemy im to miejsce? Wiesz, że ja dalej w to wierzę? Muszę wierzyć. Kasia, słyszysz mnie?
Czułem się bezradny, jak nigdy wcześniej. Lekarze mówili o jakimś wirusie, o jakiejś reakcji łańcuchowej w organizmie, która uderzyła nagle i bez ostrzeżenia. Czekałem. Godziny mijały. Noc zlała się z dniem. Przychodziły pielęgniarki, czasem lekarz z nowymi informacjami. Ale jej stan się nie poprawiał.
Zacząłem modlić się, choć nie wiedziałem już, do kogo. Do Boga, do niej, do losu – byleby tylko jeszcze raz mogła otworzyć oczy i się uśmiechnąć. Ale jej powieki wciąż pozostawały zamknięte.
Pustka po drugiej stronie
To była środa. Pamiętam, bo od samego rana słońce zaglądało do szpitalnego okna, jakby szydziło z tego, co miało się wydarzyć. Siedziałem na krześle przy sali intensywnej terapii, od trzech dni bez snu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nagle otworzyły się drzwi i podeszła do mnie lekarka.
– Proszę podejść do żony – powiedziała cicho.
Nie pytałem. Nie płakałem. Wiedziałem. Wszedłem. Wszystko było tak samo, a jednak inaczej. Dźwięki aparatury były spokojniejsze, jej klatka piersiowa unosiła się z pomocą respiratora, ale jej już tam nie było. Patrzyłem na nią i czułem, jak coś we mnie pęka. Jakby serce próbowało wyrwać się z klatki i zostać tam, przy niej.
– Kasia... już możesz odpocząć – szepnąłem i przycisnąłem usta do jej dłoni. – Jeśli musisz odejść, to idź. Ja spróbuję zostać. Obiecuję.
Godzinę później wypisałem dokumenty. Wziąłem do ręki akt zgonu i spojrzałem na swoje imię obok jej nazwiska. „Małżonek – Tomasz Z.” Taki sam podpis składałem przy ślubie. Tyle że wtedy podpisywałem życie. Teraz śmierć. Z pensjonatu zabrałem tylko jej sukienkę, tę, w której śmiała się na plaży. Resztę rzeczy zostawiłem. Nie mogłem już tam wracać.
Kiedy wsiadłem do samochodu, miałem wrażenie, że siedzi obok. Wystarczyło wyciągnąć rękę i ją złapać. Ale chwyt trafiał w pustkę. Zamiast wspólnych zdjęć i muszelek, wiozłem ze sobą kartkę papieru. Oficjalne potwierdzenie, że już nigdy nie usłyszę jej śmiechu.
Nasza miłość schowana w grobie
Pogrzeb odbył się tydzień po naszym powrocie. Właściwie... moim powrocie. Ona już była tylko urną, niewielkim naczyniem z chłodnego metalu, które trzymałem w dłoniach jak coś świętego. Staliśmy na cmentarzu – ja, jej rodzice, parę bliskich przyjaciół. Cisza między nami była bardziej wymowna niż jakiekolwiek słowa.
Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje. Że zamiast leżeć razem na piasku, chowam ją w piachu. Dosłownie. Ręce mi drżały, kiedy opuszczano urnę do ziemi. Myślałem tylko o tym, jak bardzo chciałem wrócić z tych wakacji z opalenizną i wspomnieniami, a nie z aktem zgonu i żalem, który przecinał mnie jak brzytwa.
Po uroczystości wszyscy się rozeszli. Zostałem sam. Przykucnąłem przy świeżym grobie i dotknąłem chłodnej płyty. Szloch, którego nie potrafiłem już dłużej tłumić, wyrwał się ze mnie, brutalnie i bez ostrzeżenia. Krzyczałem w sobie. O to, że nie zdążyłem. Że nie przewidziałem. Że nie uratowałem. Od tamtej pory nie minął dzień, żebym nie próbował przypomnieć sobie jej głosu. Czasem słyszę go w tramwaju, w tłumie, w radiu. Odwracam się gwałtownie i... nic. Nikogo nie ma.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się uśmiechnę szczerze. Ale jedno wiem na pewno: kochałem ją. Tak prawdziwie, zwyczajnie, z całych sił. I nikt mi tej miłości nie odbierze. Nawet śmierć.
Tomasz, 32 lata
Czytaj także:
- „Spadek otworzył mi oczy i drzwi do kariery. Rozwiodłam się z tym darmozjadem, bo był tylko kulą u nogi”
- „Po 35 latach mąż nagle odszedł do młodziutkiej nauczycielki jogi. Mówił, że ze mną czuł się już tylko stary”
- „Córka nie może zrozumieć, że zakochałem się po 11 latach samotności. Uważa, że staremu wdowcowi już nie wypada”