Reklama

Od trzech lat jestem mężem Magdy – dziewczyny, którą poznałem jeszcze na studiach. Powiem wprost, że z jej ojcem zawsze było mi nie po drodze. Nie, żebyśmy się kłócili, nic z tych rzeczy. On po prostu patrzył na mnie w taki sposób, jakby myślał: „chłopaczyna, co ty możesz wiedzieć o życiu?” I pewnie trochę miał racji. On – twardy, milczący facet po sześćdziesiątce, który przeżył i PRL, i transformację, i całe to zamieszanie w Polsce. Ja – wychuchany chłopak z miasta, dla którego największą przygodą było niedogonienie tramwaju i powrót pieszo w deszczu.

Reklama

Zawsze chciałem, żeby mnie zaakceptował. Nie chodziło nawet o to, żebym został jego ulubieńcem – wystarczyłoby, żeby choć raz powiedział: „dobra robota, Bartek”. Ale nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Magda powtarzała mi, że ojciec nie jest zły, tylko ma swój charakter i że jak coś naprawdę traktuje poważnie, to grzybobranie.

– Pamiętaj, dla taty to nie jest zwykłe zbieranie grzybów – to rytuał. Nie gadaj za dużo, nie próbuj żartować, bo tylko się zdenerwuje. On lubi ciszę i skupienie.

I oto nadarzyła się okazja. Teść sam zaproponował, żebym z nim pojechał. Dla mnie to było jak wezwanie na egzamin. Wstałem bladym świtem, nieco zestresowany, ale i podekscytowany. Mgła snuła się nisko nad łąkami, kiedy jechaliśmy jego wysłużonym fordem. W powietrzu czułem zapach mokrej ziemi, liści i chłodu, który przenikał mnie do szpiku kości.

– Pamiętaj, w lesie się nie gada, tylko patrzy pod nogi – rzucił, kiedy wysiadaliśmy z auta.

– Jasne, rozumiem – odparłem, próbując się uśmiechnąć. – Ale jak coś znajdę, to się pochwalę!

– Zobaczymy – odpowiedział krótko, a ja zrozumiałem, że to nie będzie lekka wyprawa.

Las powitał nas ciszą, w której każdy trzask gałęzi wydawał się podejrzanie głośny. Szliśmy obok siebie, ale miałem wrażenie, że dzieli nas mur.

Wstyd mieszał się z irytacją

Starałem się dotrzymać mu kroku, chociaż szedł pewnie, jakby znał ten las na pamięć. Ja z kolei wpatrywałem się w ziemię tak, jakby od tego zależało moje życie. Mchy, liście, jakieś poruszające się robaki, ciemne kępy traw – wszystko wyglądało tak samo. Miałem wrażenie, że nawet gdybym nadepnął na dorodnego borowika, to i tak bym go nie zauważył.

Co jakiś czas przykucałem, żeby sprawdzić, czy to, co wystaje z ziemi, jest grzybem wartym podniesienia. Za każdym razem, gdy unosiłem znalezisko do góry, czułem jego spojrzenie na sobie. Nie mówił nic od razu. Najpierw patrzył, a potem podchodził, zerkał do mojego koszyka i dopiero wtedy kiwał głową. Wcale nie trzeba było słów, żeby poczuć, co oznaczało to kiwanie.

– A to chyba podgrzybek, prawda? – zapytałem niepewnie, pokazując mu brązowy kapelusz, który wyglądał dla mnie zupełnie poprawnie.

– Goryczak. Tego się nie zbiera – odparł spokojnie, niemal obojętnie.

Odrzuciłem grzyba na bok i próbowałem się uśmiechnąć, ale miałem wrażenie, że moje policzki płoną. Wstyd mieszał się z irytacją. W jego koszyku leżały już cztery piękne, dorodne prawdziwki, a mój był prawie pusty. Im dalej wchodziliśmy w las, tym cisza stawała się cięższa. Liście szeleściły pod butami, a ja nie miałem odwagi odezwać się znowu.

Wiedziałem, że każde kolejne pytanie może tylko potwierdzić, że nie mam pojęcia, co robię. Zamiast tego coraz bardziej skupiałem się na ściółce, starając się udowodnić, że potrafię coś znaleźć. Jednak im mocniej się starałem, tym mniej widziałem. Czułem, że on chodzi spokojnie, bez pośpiechu, a i tak trafia na kolejne okazy. A ja? Każde moje nachylenie kończyło się rozczarowaniem. Cisza między nami była jak mur, którego nie potrafiłem przeskoczyć. I z każdą minutą miałem coraz silniejsze wrażenie, że tylko się pogrążam.

Złość we mnie narastała

Po kilku godzinach nogi miałem jak z ołowiu. Koszyk ciążył mi w ręce, choć prawie nic w nim nie było. Dwa podeschnięte muchomory, kilka spleśniałych kapeluszy i jeden grzyb, którego nazwy nawet nie znałem. Patrząc na to, miałem ochotę cisnąć koszykiem w krzaki. Tymczasem on szedł przede mną z lekkością, jakby nie czuł żadnego zmęczenia. Jego koszyk był pełen – prawdziwki, podgrzybki, maślaki, wszystkie idealne, dorodne, jakby same wskakiwały mu pod nogi.

Czułem, że każda chwila tej wyprawy pokazuje tylko jedno, że jestem kompletnym amatorem. Zatrzymałem się przy powalonym pniu, usiadłem na nim i oparłem łokcie o kolana. Oddychałem ciężko, a złość we mnie narastała. Nie tylko na siebie, ale też na cały ten rytuał. Przecież nie musiał mnie tu zabierać. Wiedziałem, że potraktował to jak sprawdzian, a ja właśnie go oblałem.

– Może to jednak nie dla mnie – wymamrotałem, patrząc w bok, żeby nie widzieć jego reakcji.

Nie odpowiedział od razu. Podszedł, spojrzał na mój pusty koszyk i tylko lekko kiwnął głową. Nic więcej. Ani słowa otuchy, ani komentarza. To kiwnięcie zabolało mnie bardziej niż jakiekolwiek zdanie. Cisza znowu spadła między nami jak gruba kotara. On ruszył dalej, a ja jeszcze przez chwilę siedziałem, mając wrażenie, że zostałem w tyle nie tylko fizycznie, ale też w tej relacji. Czułem, że przegrałem. Że zamiast zbudować most, tylko go jeszcze bardziej oddaliłem.

Ogarniało mnie zwątpienie

Siedziałem skulony na pniu, patrząc w ziemię i dłubiąc patykiem w mchu. W głowie kłębiły się myśli, że po co tu w ogóle przyjechałem, czemu liczyłem, że w ogóle mnie zaakceptuje, skoro jestem dla niego tylko dodatkiem do córki. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej czułem, jak ogarnia mnie zwątpienie. Wtedy usłyszałem kroki. Podniósł gałęzie, stanął obok i bez słowa podał mi zawiniątko w papierze śniadaniowym. Spojrzałem na niego zdziwiony.

– Zjedz. Trzeba mieć siłę – powiedział spokojnie.

Rozwinąłem papier i zobaczyłem zwykłą kanapkę. Chleb, plaster sera, ogórek. Wziąłem kęs, choć gardło miałem ściśnięte. On usiadł obok mnie, ciężko, jakby to miejsce było jego od lat. Przez chwilę żuliśmy w milczeniu.

– Pan też kiedyś…? – zacząłem, nie wiedząc nawet, jak dokończyć pytanie.

Spojrzał na mnie kątem oka, jakby zastanawiał się, czy w ogóle odpowie. W końcu westchnął.

– Ja też pierwsze trzy lata zbierałem same śmieci – mruknął.

Zamarłem. To zdanie było jak grom z jasnego nieba. Siedział obok mnie ten sam surowy, chłodny człowiek, a jednak nagle poczułem, że mówi do mnie jak do kogoś, kto ma prawo się uczyć, kto może popełniać błędy. Nie patrzył na mnie z góry. On po prostu wiedział, jak to jest na początku.

– Każdy kiedyś tam miał – dodał po chwili.

Słowa proste, krótkie, a jednak coś we mnie pękło. Nie potrzebowałem już pochwały. To jedno zdanie wystarczyło, żebym poczuł, że nie jestem mu obojętny.

Poczułem, że należę do rodziny

Od tamtej chwili las jakby się zmienił. Wcześniej każdy krok był dla mnie męczarnią, teraz szedłem lżejszy, jakby coś we mnie się odblokowało. Nie rozmawialiśmy dużo – właściwie prawie wcale – ale już nie było tej duszącej ciszy. Milczenie stało się naturalne, spokojne, takie, które nie dzieli, ale łączy. Z czasem zacząłem uczyć się od niego uważności. Pokazywał mi bez słów: zatrzymywał się, pochylał, a ja patrzyłem, gdzie kieruje wzrok. Widziałem, jak pod liśćmi kryje się brązowy kapelusz, jak mech odsłania prawdziwka. Powoli zacząłem rozpoznawać różnice – kapelusze błyszczące, gąbki żółte, trzonki grubsze lub cieńsze. Nie zawsze trafiałem dobrze, ale z każdym wyjściem do lasu było lepiej. Najważniejsze jednak, że on przestał patrzeć na mnie jak na obcego. Raz nawet, kiedy pokazałem mu znalezionego prawdziwka, rzucił krótkie:

– Dobrze.

Nie potrzebowałem więcej. To jedno słowo niosło w sobie więcej niż wszystkie pochwały, które kiedykolwiek chciałem usłyszeć. Kiedy wracaliśmy z lasu, Magda już czekała w domu.

– I jak było? – spytała, zerkając to na mnie, to na ojca.

– Cicho. Ale dobrze – odpowiedziałem z uśmiechem.

Nieźle jak na pierwszy raz – dodał teść, zdejmując kurtkę.

I wtedy poczułem, że naprawdę zaczynam należeć do tej rodziny.

Czułem coś w rodzaju dumy

Kiedy wróciłem tego dnia do domu i odłożyłem koszyk w kącie, długo jeszcze siedziałem w kuchni, myśląc o wszystkim, co się wydarzyło. Mój koszyk nie wyglądał imponująco – kilka podgrzybków, jeden prawdziwek i parę maślaków. Ale to nie grzyby były najważniejsze. Ważne było to, że wreszcie poczułem się blisko człowieka, którego przez tyle czasu traktowałem jak niedostępny mur.

Zrozumiałem wtedy, że relacje nie zawsze buduje się rozmową. Czasem wystarczy obecność, wspólny krok w ciszy, gest podania kanapki albo krótkie zdanie, które zostaje w pamięci na długo. Nie usłyszałem od niego wielkich słów, nie uścisnął mnie, nie poklepał po ramieniu. Ale wiedziałem, że od tego dnia patrzył na mnie inaczej.

Kolejne wyjazdy do lasu stały się naszym zwyczajem. Nie umawialiśmy się na nie głośno – po prostu wiedziałem, że jeśli o piątej rano zadzwoni jego telefon, to mam się ubrać i jechać. Już nie czułem stresu, raczej coś w rodzaju dumy, że mogę być częścią jego świata. Nie wiem, czy kiedykolwiek dorównam mu w grzybobraniu. Pewnie nie. Ale zrozumiałem, że to nie ma znaczenia. Bo w tym wszystkim chodziło o coś zupełnie innego – o więź, która zbudowała się między nami właśnie w tej ciszy. Grzybobranie nie jest już dla mnie tylko polowaniem na grzyby. Stało się sposobem na bycie razem. W ciszy, ale w bliskości, której wcześniej tak bardzo mi brakowało.

Bartek, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama