„Pojechaliśmy do Międzyzdrojów ratować nasz związek. Skończyło się awanturą o paragon grozy za gofra”
„Stałam jak wryta, z gofrem w ręce. Ludzie leżeli na kocach, dzieci bawiły się w piasku, mewy krzyczały gdzieś w oddali. A mój facet zrobił mi awanturę o… sześć złotych. Naprawdę był wściekły i robił mi wyrzuty. Zupełnie jakbym wydała ogromną sumę i zapomniała jej zaksięgować”

- listy do redakcji
W swoim środowisku uchodziliśmy za idealną parę. Rodzice dawali nas za przykład, rodzeństwo nas podziwiało, znajomi nam zazdrościli. Wspólnych wakacji, zdjęć znad morza, kolacji z sushi i zachodów słońca uchwyconych podczas spacerów po plaży tylko we dwoje. Sprawialiśmy wrażenie pary zakochanej w sobie do szaleństwa. Zachowującej się niczym nastolatki, które dopiero odkrywają siłę łączącego ich uczucia.
Jedna wielka gra pozorów
Wszyscy sądzili, że jesteśmy niesamowicie romantyczni, a nasze codzienne życie to prawdziwa sielanka. Dlaczego? Bo takie staraliśmy się sprawiać wrażenie. Moje profile na Facebooku i Instagramie aż kipiały od „szczęśliwych chwil”. Piękne ujęcia, na których prezentowaliśmy się niczym bohaterowie komedii romantycznej. No wiecie, takiej z Julią Roberts, w której wszystko zawsze kończy się happy endem. Zakochani, wpatrzeni w siebie, chodzący za rączkę, przygotowujący dla siebie niesamowite niespodzianki.
Zbierałam mnóstwo polubień, serduszek i pełnych podziwu komentarzy. Od koleżanek z pracy, bliższych i dalszych kuzynek, sąsiadek, znajomych jeszcze ze studiów. Ba, nawet od przyjaciółek z podstawówki i przedszkola, które wytrwałe śledziły kolejne zdjęcia i posty zafascynowane moim bajkowym życiem.
A prawda? Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Była niczym nieudany tort prosto z drogiej cukierni. Pięknie przyozdobiony masą, lukrem i posypką, ale z niejadalnym zakalcem w środku. I właśnie takie było nasze małżeństwo.
– Monika, nie możesz ciągle udawać, że wszystko gra – mówiła mi przyjaciółka. – Ty się w tym związku tylko spalasz.
Tylko Kamila wiedziała, jak nasze życie wygląda naprawdę. To właśnie jej się wypłakiwałam, gdy pokłóciłam się z Pawłem. Gdy kolejny raz zapomniał o moich urodzinach. Gdy wolał jechać na weekend z kumplem lub nie odzywał się do mnie przez kilka dni obrażony o jakiś drobiazg, który tak naprawdę był bez większego znaczenia. Zbywałam to. Przecież każdy ma gorsze momenty. A może po prostu u wszystkich tak jest? W końcu życie to nie bajka i kłótnie czy ciche dni zdarzają się w każdym małżeństwie. Trudno oczekiwać, żeby na co dzień mąż nosił mnie na rękach i traktował niczym księżniczkę.
Tak naprawdę targały mną emocje, z którymi sama nie dawałam sobie rady. Z jednej strony, wiedziałam, że rzeczywistość nigdy nie jest idealna. Z drugiej, bardzo chciałam, żebyśmy my dwoje uchodzili za wyjątek.
Międzyzdroje miały nas uratować
W naszym związku jednak było coraz gorzej. Sprzeczki wybuchały coraz częściej. Zachowania Pawła strasznie mnie irytowały, a i ja jemu działałam na nerwy. Wyraźnie to widziałam. Że ma do mnie nie tylko coraz mniej cierpliwości, ale chyba i ciepłych uczuć. Na co dzień zaczęliśmy zachowywać się jak współlokatorzy. Starający się żyć w przyjaznych stosunkach, dogadujący się, co do tego, kto ma zapłacić rachunki, posprzątać i zrobić zakupy. Ale tak naprawdę coraz mniej wiedzący o tym, co myśli i czuje druga strona. O czym marzy i do czego dąży. Nasze wspólne cele zaczęły się gdzieś rozmijać.
Zasugerowałam ten wyjazd. Wydawało mi się, że to będzie szansa dla naszego związku. Na naprawę łączącej nas relacji, przypomnienie sobie tego, co nas kiedyś połączyło. Na wspólne spędzenie czasu z dala od pracy, domu, obowiązków i jego kolegów, z którymi zaczął coraz częściej wychodzić. On był sceptyczny. Jak zawsze.
– Chcesz jechać w sezonie? Przecież to tylko upał, tłumy i drożyzna. Albo będzie padać. Sama wiesz, że nad polskim morzem wiecznie jest zimno. Ani popływać, ani się poopalać – marudził, jednocześnie przeglądając oferty noclegów.
Jednak się udało. W końcu zgodził się na wyjazd. Wynajęliśmy pokój w małym pensjonacie trzy ulice od plaży. Niestety na miejscu nie wszystko wyglądało tak, jak na zdjęciach w internecie. Miało być swojsko, przytulnie i kameralnie. Wyobrażałam sobie wystrój w romantycznym stylu, piękny widok z okna, domowe śniadania podawane w stołówce, nowoczesną łazienkę. Okazało się jednak, że nie zawsze warto ufać reklamom. Nasz pokój był z balkonem, ale bez klimatyzacji. Za to z wielkim lustrem w drewnianej ramie i zapachem wilgoci w szafie. Sielsko i romantycznie. Prawie jak w filmie. Oczywiście, gdyby to był dramat.
Jakoś jednak przeboleliśmy to, że pensjonat prezentuje się nieco inaczej niż w folderze. Wywietrzyliśmy porządnie szafę. Otworzyliśmy drzwi balkonowe. Ułożyłam swoją ulubioną poduszkę na łóżku. Kupiłam na straganie bukiet świeżych kwiatów, które ustawiłam na szafce nocnej.
– Na wakacjach i tak nie będziemy za dużo czasu spędzać w pokoju. Urlop jest po to, żeby wypoczywać, ładować baterie, poznawać nowe miejsca i smaki, budować przeżycia. Do spania to miejsce w zupełności się nadaje. Łazienka też jest w miarę funkcjonalna i czysta – tłumaczyłam trochę mężowi, a trochę sama sobie.
Ten gofr to był prezent
To był nasz drugi dzień. Paweł został na plaży, a ja poszłam po zimną wodę do picia i coś słodkiego. Kupiłam dwa gofry. Jeden z bitą śmietaną i malinami (dla niego), drugi z polewą karmelową (dla mnie). Kiedy wróciłam, wręczyłam mu ten deser jak prezent. Myślałam, że się ucieszy. W końcu liczą się małe gesty, prawda? A ja pamiętałam, że zawsze lubił maliny i właśnie taki deser zamawiał podczas naszej podróży poślubnej nad morze.
– To dla ciebie. Twój ulubiony – powiedziałam z uśmiechem, wręczając mu słodką przekąskę.
Zerknął na mnie z ukosa.
– A wzięłaś paragon?
– Paragon? Jaki znowu paragon? – zupełnie nie wiedziałam, o co mu chodzi.
Po co mu niby paragon? Za gofra na wakacjach? Chce się ze mną niby z tego zakupu rozliczać czy co?
– No, tak. Przecież mówiłem, żeby brać paragony. Trzeba pilnować wydatków.
– Daj spokój, to tylko kilka złotych. To nie lamborghini czy inna wielka inwestycja. Kupiłam jedynie gofra – próbowałam zażartować, ale mąż był śmiertelnie poważny.
Stałam jak wryta, z gofrem w ręce. Ludzie leżeli na kocach, dzieci bawiły się w piasku, mewy krzyczały gdzieś w oddali. A mój facet zrobił mi awanturę o… sześć złotych. Naprawdę był wściekły i robił mi wyrzuty. Zupełnie jakbym wydała jakąś ogromną sumę i zapomniała jej zaksięgować.
Awantura na deptaku
Myślałam, że się uspokoi. Że może miał zły dzień. Że go słońce przypiekło i mu przejdzie. Ale nie przeszło. Wieczorem, na deptaku, temat wrócił.
– Ty naprawdę nie potrafisz myśleć logicznie – rzucił. – Kupujesz byle co, bez paragonu, nie patrzysz na ceny, jakbyś była milionerką. Szastasz kasą i tyle. Jakbyś nie rozumiała, ile trzeba się na nią napracować.
– To były tylko dwa gofry! Chciałam sprawić ci przyjemność.
– Ty nie rozumiesz podstaw ekonomii – ciągnął.
– A co jeszcze niby miałam zrobić? Wpisać ten wydatek do naszej domowej książki przychodów i rozchodów? – byłam już wyraźnie na niego wkurzona.
– Może, dlatego tak słabo ci idzie z oszczędzaniem. Bezmyślnie wydajesz, a potem się dziwisz, że na coś nas nie stać albo budżet się nie spina.
Mówił głośno. Zbyt głośno. Ludzie się oglądali. Jedna kobieta spojrzała na mnie z politowaniem. Jakaś młoda dziewczyna szepnęła coś do partnera i zaczęli się śmiać. Wstyd? To był wulkan wstydu. Wróciliśmy do pensjonatu w milczeniu. Próbowałam zacząć rozmowę. On tylko przewracał oczami. Poszedł pod prysznic, zostawił mokry ręcznik na podłodze i rzucił się na łóżko.
– Dobranoc – mruknął.
– Dobranoc – odpowiedziałam, chociaż ja tutaj nic „dobrego” nie widziałam. Leżałam obok człowieka, którego kiedyś kochałam.
Kiedyś. Bo teraz czułam tylko zmęczenie. I wstyd. Za niego, za siebie, za te wszystkie kompromisy, które robiłam, żeby ratować nasz związek.
Paragon, którego nie da się oddać
Następnego dnia wstałam wcześnie. Zeszłam do recepcji i zapytałam o możliwość wcześniejszego wymeldowania się. Spakowałam rzeczy. I tak jak stałam, z walizką i okularami przeciwsłonecznymi na czubku głowy, weszłam do pokoju.
– Gdzie idziesz? – zapytał zaspanym głosem.
– Jadę do domu. A ty możesz tu zostać i policzyć sobie wszystkie paragony, jakie chcesz. Nawet za papier toaletowy i konieczność skorzystania z publicznej toalety.
Nie odpowiedział. Może nie wierzył, że mam odwagę to zrobić. Ale ja naprawdę wyszłam. Nie potrzebowałam awantury. Wystarczyło, że przestałam bać się samotności. Na dworcu kupiłam jeszcze jednego gofra. Z bitą śmietaną, malinami i czekoladą. Najdroższego z tych, które mieli w ofercie. I nie wzięłam za niego paragonu. Tego dnia nie czułam już wstydu. Czułam wolność.
Związek, w którym trzeba cały czas ustępować, to nie związek. Bo tak naprawdę nie chodziło nawet o ten nieszczęsny paragon. Ale o to, że już od dawna nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Byliśmy niczym dobrze prosperujący układ biznesowy. A ja nie chcę być tylko pozycją w jego bilansie. Chcę być równorzędną partnerką.
Monika, 31 lat
Czytaj także:
- „Zakochałam się na warsztatach z twórczego pisania. Dziś wspólnie z Tomaszem piszemy własną miłosną historię”
- „Harowałam na awans, a dostała go laleczka z długimi nogami. Moja plotkarska natura przejęła nade mną kontrolę”
- „Mąż zawsze opowiadał mi o swojej zmarłej matce. O mało nie padłam, gdy zobaczyłam ją całą i zdrową na pogrzebie teścia”